Można śmiać się z popularnych seriali, ale myślę ostatnimi czasy, że spełniają one niezastąpioną rolę edukacyjną. Promuje się w nich zdrowe życie, miłosierdzie dla karpia. I tolerancję (choć wolałbym pewnie mówić o akceptacji czy zrozumieniu, jako że słowa tolerancja nie znoszą).
W 'Barwach szczęścia' mieli odwagę pokazać związek gejów. Taki zwyczajny, żadne haj lajf, żaden promiskuityzm. Mieli odwagę pokazać proces wyautowania - przed rodzicami, przed mieszkańcami osiedla. Mieli odwagę pokazać próbę zmieniania siebie przez romans z kobietą. Jeden z bohaterów dorobił się przez to dziecka. Które poznał po latach i przed którym także musiał się wyautować. Bolesny wątek; poplątany, obnażający mechanizmy egoizmu, różnorakich fobii, życiowego dramatu. Gdy Władek mówił swojemu dziecku, że on niczego nie wybierał i po prostu taki jest, targnęło mną w środku. Ile ludzi przechodzi przez taki dramat każdego dnia... I dla ilu ludzi wciąż taki dramat nie istnieje, bo prościej go nie widzieć. Dla ilu..?
czwartek, 29 grudnia 2011
środa, 21 grudnia 2011
KAWA, MY LOVE
Ponoć każdy ma swoje rytuały - mniej czy bardziej oficjalne, ale nadające codzienności nieco świątecznego charakteru. Moim rytuałem jest codzienne parzenie i picie kawy. Czy to intensywnego espresso, czy capuccino, czy wreszcie zaparzonej w specjalnie na te okazje trzymanej kawiarce aromatycznej kawy z dodatkami. Dźwięk młynka mielącego ziarna czy stukot i szmer moździerza usłyszeć u mnie można zawsze niedługo po wstaniu. Niedługo, bo jak nie uznaję kaw aromatyzowanych, dodając do rozdrobionych ziaren własnoręcznie utarty kardamon, albo odrobinę pieprzu cayenne czy kukliku, tak nie uznaję również picia kawy na czczo. Czym wpisuję się w "archaiczny" niemal trend znajdujący swój wyraz w tureckim powiedzonku, że lepiej albo zjeść chociaż guzik przed wypiciem czarnego naparu, albo darować sobie picie. Po spreparowaniu napoju następuje rytuału ciąg dalszy - niespieszna lektura prasy lub książki "nie-zawodowej", nieskrępowany odsłuch radio lub muzyki. I dopiero po tym nadchodzi normalny dzień.
Mimo zrytualizowania preparacyj i picia kawy nie skończyłem żadnego - poza internetowym - kursu dla baristów (co akurat może się zmienić). Wiedzę na temat kawy czerpię na własną ręką. Obecnie z pięknej i wciągającej książki słoweńskiego etnologa - Bozidara Jezernika. Ziarenka kawy służą Mu jako pretekst do opowiedzenia historii o kulturze Bliskiego Wschodu i Europy. Do połączenia kawy i mistyki. Do opowiedzenia o sposobach produkowania kawy i o perypetiach związanych z przeniesieniem nazwy kahva z wina właśnie na kawę. Dziś zachwycił mnie wątek zaparzania kawy z ambrą - jej zapach musiał przebijać o głowę nawet aromat kardamonu! Ujęły mnie również dywagacje medyczne - Jezernik bowiem relacjonuje ciekawie ustalenia europejskich i nie tylko europejskich medyków na temat mocy czarnego napoju. A właściwości posiada on zaiste różne. Pity z mlekiem - wywołuje trąd. Niewłaściwie stosowany jest przyczyną hemoroidów. Zmniejszając apetyt wpędza w bezpłodność. Działa również hamująco na popęd płciowy. Doświadczyła tego ponoć perska królowa, którą zaniedbał małżonek uzależniony od kawy (kto wie, może uzależniony był od czegoś innego!, ale nie będę snuł domysłów) i która - w miejsce zwyczajowej kastracji - doradziła kawową kurację ogierowi ["dorosły, niekastrowany, zdolny do rozrodu samiec koniowatych (porównaj: wałach)"].
Wszystko to jednak tylko domysły i pomówienia. O tym, że kawa nie szkodzi, a leczy, rozstrzygnął bowiem eksperyment. Przeprowadzony w XVIII wiecznej Szwecji. Skazano wtedy na śmierć braci bliźniaków. Atoli anulowano szybkie wykonanie kary na rzecz codziennego raczenia jednego z nich herbatą, a drugiego kawą. A to po to, by zbadać, który napój jest bardziej szkodliwy. Powołano nawet "specjalne konsylium lekarskie, dokładnie obserwowano reakcje obu więźniów, mierzono im ciśnienie, badano zaburzenia snu. Króla i rząd informowano codziennie w specjalnym biuletynie o stanie zdrowia skazanych. [...] Ale im bardziej medycy czekali na śmierć bliźniaków, tym większą żywotnością odznaczali się obaj więźniowie. Minęły miesiące i lata. Umarł jeden z członków konsylium. Potem umarł sam król. A więźniowie nadal pili swoje napary. Pierwszy umarł ten, który pił herbatę, w wieku osiemdziesięciu trzech lat. I tak został rozwiązany sporny problem". Quod erat demonstrandum :)
Mimo zrytualizowania preparacyj i picia kawy nie skończyłem żadnego - poza internetowym - kursu dla baristów (co akurat może się zmienić). Wiedzę na temat kawy czerpię na własną ręką. Obecnie z pięknej i wciągającej książki słoweńskiego etnologa - Bozidara Jezernika. Ziarenka kawy służą Mu jako pretekst do opowiedzenia historii o kulturze Bliskiego Wschodu i Europy. Do połączenia kawy i mistyki. Do opowiedzenia o sposobach produkowania kawy i o perypetiach związanych z przeniesieniem nazwy kahva z wina właśnie na kawę. Dziś zachwycił mnie wątek zaparzania kawy z ambrą - jej zapach musiał przebijać o głowę nawet aromat kardamonu! Ujęły mnie również dywagacje medyczne - Jezernik bowiem relacjonuje ciekawie ustalenia europejskich i nie tylko europejskich medyków na temat mocy czarnego napoju. A właściwości posiada on zaiste różne. Pity z mlekiem - wywołuje trąd. Niewłaściwie stosowany jest przyczyną hemoroidów. Zmniejszając apetyt wpędza w bezpłodność. Działa również hamująco na popęd płciowy. Doświadczyła tego ponoć perska królowa, którą zaniedbał małżonek uzależniony od kawy (kto wie, może uzależniony był od czegoś innego!, ale nie będę snuł domysłów) i która - w miejsce zwyczajowej kastracji - doradziła kawową kurację ogierowi ["dorosły, niekastrowany, zdolny do rozrodu samiec koniowatych (porównaj: wałach)"].
Wszystko to jednak tylko domysły i pomówienia. O tym, że kawa nie szkodzi, a leczy, rozstrzygnął bowiem eksperyment. Przeprowadzony w XVIII wiecznej Szwecji. Skazano wtedy na śmierć braci bliźniaków. Atoli anulowano szybkie wykonanie kary na rzecz codziennego raczenia jednego z nich herbatą, a drugiego kawą. A to po to, by zbadać, który napój jest bardziej szkodliwy. Powołano nawet "specjalne konsylium lekarskie, dokładnie obserwowano reakcje obu więźniów, mierzono im ciśnienie, badano zaburzenia snu. Króla i rząd informowano codziennie w specjalnym biuletynie o stanie zdrowia skazanych. [...] Ale im bardziej medycy czekali na śmierć bliźniaków, tym większą żywotnością odznaczali się obaj więźniowie. Minęły miesiące i lata. Umarł jeden z członków konsylium. Potem umarł sam król. A więźniowie nadal pili swoje napary. Pierwszy umarł ten, który pił herbatę, w wieku osiemdziesięciu trzech lat. I tak został rozwiązany sporny problem". Quod erat demonstrandum :)
niedziela, 18 grudnia 2011
NIEZOBOWIĄZUJĄCO
Miły wieczór samotnego mężczyzny - kieliszek nalewki od Eweliny (choć pewnie zaraz usłyszę, że od jej dziadka), "Józef Balsamo" Aleksandra Dumasa i koncert skrzypcowy Johannesa Brahmsa. Grany przez Aleksandrę Kuls. Lekki i świetlisty dźwięk, ciekawe pomysły interpretacyjne, precyzyjna intonacja, piękne tryle na koniec kadencji. Mam nadzieję, że dwie pozostałe części uwiodą mnie po równi.
I tak myślę sobie, że jednak Vengerov et consortes autentycznie nie trafili nie dopuszczając jej do finału Wieniawskiego. Szkoda.
I tak myślę sobie, że jednak Vengerov et consortes autentycznie nie trafili nie dopuszczając jej do finału Wieniawskiego. Szkoda.
sobota, 17 grudnia 2011
F-RAPP-UJĄCY MYKIETYN. A PO NIM MORNA
Polski klasyk ustalił, że mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, jak kończy. Myślę, że ów bon mot rozciągnąć można i na kobiety, i na przedsięwzięcia, zwłaszcza te, które niejako z definicji mają być twórcze. Zastosować można go więc również do polskiej prezydencji w UE rozpoczętej - na niwie kultury - prapremierą III Symfonii Pawła Mykietyna i symbolicznie zakończoną dziś ponownym wykonaniem tej kompozycji. W tym wypadku rzeczywiście koniec był lepszy od początku!
Wieczór prapremierowy przekonał mnie, że mamy do czynienia z utworem znakomitym. Mykietyn swobodnie bawił się formą łącząc swe zamiłowania do mikrotonów czy punktualizmu z odpisami z hip-hopu. Był tu loop (choć w zasadzie zamiłowanie do zapętlonej repetytywności to stały element kompozycji Mykietyna), były hip-hopowe rytmy, był pomysł na scratch (narracja trzeciej części symfonii przywodzi na myśl zwalniającą się i przyspieszającą płytę płytę gramofonową po której skrobią instrumenty) no i była rapująca (a czasem też slamująca) Jadwiga Rappe. Solistka potrafiła szczerze bawić się tą muzyką. Potrafiła także wydobyć z niej całą paletę ludzkich uczuć - od obrzydzenia, codziennego spleenu, po doznania - powiedzmy - egzystencjalne. Nie znalazła jednak godnych partnerów ani w orkiestrze Filharmonii Narodowej, ani w dyrygencie - Reinbercie de Leeuw.
Na szczęście podobnych odczuć nie miałem dzisiaj. AUKSO pod wodzą Marka Mosia stanęła bowiem na wysokości zadania. Jej gra była doskonale selektywna, bezbłędna rytmicznie, niewiarygodnie motoryczna i kolorowa. Muzycy jak ryba w wodzie czuli się w tej mieszaninie stylów i nastrojów nie tylko towarzysząc Rappe, ale doskonale jej współpartnerując. Symfonia była pięknie rozplanowana dramaturgicznie. Osiągając swą kulminację przy słowach "siedzę siedząc leżę szum rytm widzę widząc" etc, z których - na tle ostinatowego rytmu, na tle interweniujących smyczków - Rappe wydobywała egzystencjalną treść i po których orkiestra przechodzi w połączenie syreny alarmowej z hałasem nadlatujących meserszmitów [brzmiało niemal jak cytata z Trenu ofiarom Hiroszimy].
Należycie wybrzmiało też dowcipne zakończenie, w którym Mykietyn puszcza oko do słuchaczy (perkusista otwierający z hukiem butelkę szampana; tekst mówiący: tak tak, teraz czas na oklaski...).
O ile prapremiera przekonała mnie do tego utworu, o tyle po dzisiejszym koncercie będę twierdził, że mamy tu do czynienia z prawdziwym chef-d'oeuvre! I po cichu będę liczył, że może za czas jakiś zagrają je w Łodzi.
I wszystko by było pięknie, zarazem dowcipnie i podniośle, gdyby nie to, że odeszła dziś Cesaria Evora. Jest mi autentycznie smutno. Ale mam poczucie, że swą muzyką, że swym głosem pozostanie z nami bardziej żywa niż by się to nam wszystkim mogło wydawać!
Wieczór prapremierowy przekonał mnie, że mamy do czynienia z utworem znakomitym. Mykietyn swobodnie bawił się formą łącząc swe zamiłowania do mikrotonów czy punktualizmu z odpisami z hip-hopu. Był tu loop (choć w zasadzie zamiłowanie do zapętlonej repetytywności to stały element kompozycji Mykietyna), były hip-hopowe rytmy, był pomysł na scratch (narracja trzeciej części symfonii przywodzi na myśl zwalniającą się i przyspieszającą płytę płytę gramofonową po której skrobią instrumenty) no i była rapująca (a czasem też slamująca) Jadwiga Rappe. Solistka potrafiła szczerze bawić się tą muzyką. Potrafiła także wydobyć z niej całą paletę ludzkich uczuć - od obrzydzenia, codziennego spleenu, po doznania - powiedzmy - egzystencjalne. Nie znalazła jednak godnych partnerów ani w orkiestrze Filharmonii Narodowej, ani w dyrygencie - Reinbercie de Leeuw.
Na szczęście podobnych odczuć nie miałem dzisiaj. AUKSO pod wodzą Marka Mosia stanęła bowiem na wysokości zadania. Jej gra była doskonale selektywna, bezbłędna rytmicznie, niewiarygodnie motoryczna i kolorowa. Muzycy jak ryba w wodzie czuli się w tej mieszaninie stylów i nastrojów nie tylko towarzysząc Rappe, ale doskonale jej współpartnerując. Symfonia była pięknie rozplanowana dramaturgicznie. Osiągając swą kulminację przy słowach "siedzę siedząc leżę szum rytm widzę widząc" etc, z których - na tle ostinatowego rytmu, na tle interweniujących smyczków - Rappe wydobywała egzystencjalną treść i po których orkiestra przechodzi w połączenie syreny alarmowej z hałasem nadlatujących meserszmitów [brzmiało niemal jak cytata z Trenu ofiarom Hiroszimy].
Należycie wybrzmiało też dowcipne zakończenie, w którym Mykietyn puszcza oko do słuchaczy (perkusista otwierający z hukiem butelkę szampana; tekst mówiący: tak tak, teraz czas na oklaski...).
O ile prapremiera przekonała mnie do tego utworu, o tyle po dzisiejszym koncercie będę twierdził, że mamy tu do czynienia z prawdziwym chef-d'oeuvre! I po cichu będę liczył, że może za czas jakiś zagrają je w Łodzi.
I wszystko by było pięknie, zarazem dowcipnie i podniośle, gdyby nie to, że odeszła dziś Cesaria Evora. Jest mi autentycznie smutno. Ale mam poczucie, że swą muzyką, że swym głosem pozostanie z nami bardziej żywa niż by się to nam wszystkim mogło wydawać!
wtorek, 13 grudnia 2011
STAN WOJENNY MYKIETYNEM
Obudziłem się dzisiaj rano z Jackiem Kaczmarskim i jego "Modlitwą o wschodzie słońca". Nie jestem funem Kaczmarskiego, ale dzisiaj nie mogłem oderwać ucha od głośnika. Powracająca jak mantra prośba o to, by Pan "zbawił go od nienawiści" i "ocalił od pogardy" były mocnym kontrapunktem dla karnawału negatywności, przetaczającego się od wczoraj przez Polskę. Nie mogę jakoś zrozumieć, dlaczego kolejna ważna rocznica miast łączyć, miast wskazywać sens budowania, sprzyja burzeniu i sianiu nienawiści. Nie mogę również pojąć, dlaczego polscy dekomunizatorzy tak chętnie walczą o swe ideały per fas et nefas, zapożyczając z inkryminowanych czasów to, co najgorsze w retoryce i i pozostałych formach praxis. Mój brak zrozumienia potęguje jeszcze fakt, podkreślania ich katolickości. Czy znaczy to, że skandowanie haseł w stylu "Jaruzelski w wolnej chwili niech popełni harakiri" jest realizacją postulatu nadstawiania drugiego policzka i wypełnieniem prośby, by "Bóg darował nam nasze długi jako i my darowujemy je naszym dłużnikom"??
Sam wolę uczcić ten czas konstruktywnym wybieganiem w przyszłość. I chwilą zadumy i refleksji, choćby nad "Pasją wg Św. Marka" Pawła Mykietyna. Przyznaję, iż mimo mojej sympatii do tego kompozytora, bałem się tej kompozycji. Po nadmuchanym, patetycznym i kiczowatym stylu sakralnych kompozycji Krzysztofa Pendereckiego wydawało mi się, że wielkie formy muzyki religijnej są już zdecydowanie passe. Okazało się jednak inaczej. Sacrum Mykietyna nie rzuca na kolana i nie powala, raczej rodzi się w ciszy, w punktowej gadaninie instrumentów, w szmerze hebrajskiego. I w umiejętności łączenia. Także ognia z wodą. W tkankę orkiestry Mykietyn wplótł bowiem partie grane przez kapelę rockową, a samą historię opowiedział rekurencyjnie: poczynając od śmierci na krzyżu a kończąc na rodowodzie Jezusa.
Sam wolę uczcić ten czas konstruktywnym wybieganiem w przyszłość. I chwilą zadumy i refleksji, choćby nad "Pasją wg Św. Marka" Pawła Mykietyna. Przyznaję, iż mimo mojej sympatii do tego kompozytora, bałem się tej kompozycji. Po nadmuchanym, patetycznym i kiczowatym stylu sakralnych kompozycji Krzysztofa Pendereckiego wydawało mi się, że wielkie formy muzyki religijnej są już zdecydowanie passe. Okazało się jednak inaczej. Sacrum Mykietyna nie rzuca na kolana i nie powala, raczej rodzi się w ciszy, w punktowej gadaninie instrumentów, w szmerze hebrajskiego. I w umiejętności łączenia. Także ognia z wodą. W tkankę orkiestry Mykietyn wplótł bowiem partie grane przez kapelę rockową, a samą historię opowiedział rekurencyjnie: poczynając od śmierci na krzyżu a kończąc na rodowodzie Jezusa.
czwartek, 1 grudnia 2011
DAWNYCH NAGRAŃ CZAR. O 'FIDELIU' SŁÓW KILKA
Nie zawsze warto obrażać się na to, co minione. Nie zawsze też służąca obecnym standardom słuchania "historyczna wierność" wychodzi muzyce na dobre. Choćby w przypadku Liszta - jak słusznie podkreśla Łukasz Borowicz - współczesna niechęć do portamenta i rubata okazuje się niedźwiedzią przysługą. I jak Liszta lepiej szukać w nagraniach dawnych, tak i Beethovenowski "Fidelio" swe najlepsze realizacje ma już dawno za sobą.
Mój pierwszy kontakt z operą Beethovena był jednoznacznie negatywny. Dyrygowany przez Monstrum - Herberta von Karajana (który ujmuje mnie niemal wyłącznie w nagraniach z lat 50. XX wieku) - był monstrualnie nudny. Z nieznośnie groteskową Marceliną Helen Donath czy akademicko pomnikowym Florestanem Jona Vickersa.
W piękno "Fidelia" uwierzyłem dzięki Wilhelmowi Furtwaenglerowi, który - mimo ewidentnych usterek akustycznych - stworzył niezapomnianą kreację. Symfoniczną na miarę nie-operowości tej muzyki, pełną barw i na wskroś ludzką. Niemała w tym zasługa obsady. Fidelia/Leonorę zaśpiewała Martha Moedl, najwspanialszy (moim zdaniem) dramatyczny sopran tamtej doby. Doskonale postawiony, o głęboko czerwonej, matowej barwie. Posłusznie oddający wszelkie emocje i aktorskie intencje śpiewaczki. Kapitalnym Florestanem był tam młody Wolfgang Windgassen, czarujący metalicznym połyskiem swobodnie prowadzonego i wyrównanego tenoru. Najpiękniejszą Marceliną na płytach okazała się zaś Srebrenka [Sena] Jurinac. Furtwaengler wiedział, co robi, rezygnując z głosu subretkowego na rzecz pełnego lirico-spinotwego sopranu. Jurinac stworzyła postać bardzo wyrazistą, doskonale oddając młodzieńczo "złożone" uczucia swojej bohaterki. [Jaka szkoda, że jej śmierć 22 listopada br. przeszła u nas bez echa; cóż, ani o Niej, ani o Moedl jakoś trudno w Polsce pamiętać...].
Teraz odsłuchuję rejestracji spektaklu z MET z 1951 r. Orkiestrę prowadzi Bruno Walter, czytając Beethovena przez pryzmat niepokojów Mahlerowskich. Jest mniej klasyczny niż Furtwaengler, ale narracja ma większy nerw. Wręcz słychać, że na scenie odgrywa się niezły kryminał. Mimo że głos już nie ten i góry brać trudniej niż kiedyś, Fidelia/Leonorę przejmująco śpiewa Kirsten Flagstad znajdując doskonałe porozumienie z Setem Svanholmem (Florestanem). Jak na dzisiejsze standardy nagranie jest zbyt manieryczne, orkiestra nie zawsze schodzi się jak należy (choć może to tylko wrażenie wynikające z nie najlepszej jakości nagrania?) i nie zawsze wszystko jest czysto (kiksują choćby trąbki w kodzie "Abscheulicher! Wo eist du hin?"). Ale jakże świeżo brzmi w tym ujęciu Beethovenowska partytura. Jakiż magnetyczny urok z niej emanuje.
Dla Jurinac wyżej oceniam Furtwaenglera. Ale oba nagrania są absolutnie godne polecenia. Zwłaszcza tym, którzy - jak ja kiedyś - spisali "Fidelia" na straty.
http://www.youtube.com/watch?v=WTUOTQKSG3E
http://www.youtube.com/watch?v=WJNWtJB6cuo&feature=related
http://www.youtube.com/watch?v=Wmt8bImhucw
Mój pierwszy kontakt z operą Beethovena był jednoznacznie negatywny. Dyrygowany przez Monstrum - Herberta von Karajana (który ujmuje mnie niemal wyłącznie w nagraniach z lat 50. XX wieku) - był monstrualnie nudny. Z nieznośnie groteskową Marceliną Helen Donath czy akademicko pomnikowym Florestanem Jona Vickersa.
W piękno "Fidelia" uwierzyłem dzięki Wilhelmowi Furtwaenglerowi, który - mimo ewidentnych usterek akustycznych - stworzył niezapomnianą kreację. Symfoniczną na miarę nie-operowości tej muzyki, pełną barw i na wskroś ludzką. Niemała w tym zasługa obsady. Fidelia/Leonorę zaśpiewała Martha Moedl, najwspanialszy (moim zdaniem) dramatyczny sopran tamtej doby. Doskonale postawiony, o głęboko czerwonej, matowej barwie. Posłusznie oddający wszelkie emocje i aktorskie intencje śpiewaczki. Kapitalnym Florestanem był tam młody Wolfgang Windgassen, czarujący metalicznym połyskiem swobodnie prowadzonego i wyrównanego tenoru. Najpiękniejszą Marceliną na płytach okazała się zaś Srebrenka [Sena] Jurinac. Furtwaengler wiedział, co robi, rezygnując z głosu subretkowego na rzecz pełnego lirico-spinotwego sopranu. Jurinac stworzyła postać bardzo wyrazistą, doskonale oddając młodzieńczo "złożone" uczucia swojej bohaterki. [Jaka szkoda, że jej śmierć 22 listopada br. przeszła u nas bez echa; cóż, ani o Niej, ani o Moedl jakoś trudno w Polsce pamiętać...].
Teraz odsłuchuję rejestracji spektaklu z MET z 1951 r. Orkiestrę prowadzi Bruno Walter, czytając Beethovena przez pryzmat niepokojów Mahlerowskich. Jest mniej klasyczny niż Furtwaengler, ale narracja ma większy nerw. Wręcz słychać, że na scenie odgrywa się niezły kryminał. Mimo że głos już nie ten i góry brać trudniej niż kiedyś, Fidelia/Leonorę przejmująco śpiewa Kirsten Flagstad znajdując doskonałe porozumienie z Setem Svanholmem (Florestanem). Jak na dzisiejsze standardy nagranie jest zbyt manieryczne, orkiestra nie zawsze schodzi się jak należy (choć może to tylko wrażenie wynikające z nie najlepszej jakości nagrania?) i nie zawsze wszystko jest czysto (kiksują choćby trąbki w kodzie "Abscheulicher! Wo eist du hin?"). Ale jakże świeżo brzmi w tym ujęciu Beethovenowska partytura. Jakiż magnetyczny urok z niej emanuje.
Dla Jurinac wyżej oceniam Furtwaenglera. Ale oba nagrania są absolutnie godne polecenia. Zwłaszcza tym, którzy - jak ja kiedyś - spisali "Fidelia" na straty.
http://www.youtube.com/watch?v=WTUOTQKSG3E
http://www.youtube.com/watch?v=WJNWtJB6cuo&feature=related
http://www.youtube.com/watch?v=Wmt8bImhucw
sobota, 26 listopada 2011
O MASOŃSKIM POLSKI ZMARTWYCHWSTANIU
W listopadowej "Odrze" natknąłem się na ciekawy tekst Wojciecha Giełżyńskiego, poświęcony wkładzie wolnomularzy w polski ruch niepodległościowy dobry 1910-1920. Giełżyński przybliża w nim sylwety Rafała Radziwiłłowicza (pierwowzór Doktora Judyma), Stanisława Patka czy Antoniego Natansona. Opisuje poparcie masonerii dla Józefa Piłsudskiego; wolnomularskie interwencje u Georges'a Clemenceau i lorda Greya w celu przekonania ich do polskiej idei wolnościowej, wymierzonej w końcu przeciwko Rosji, czyli przeciw sojusznikowi Francji i Anglii. Zajmująco charakteryzuje "masońską enklawę prasową" czy udział braci w bitwie warszawskiej.
Tekst warto przeczytać samemu, dlatego nie będę szczegółowo go omawiał. Ale na dwie rzeczy chcę zwrócić uwagę.
Pierwsza, to rzecz o tym, że polski mason to Polak z krwi i kości. "Nie są znane - pisze Giełżyński - motywy ostatecznej decyzji o zaniechaniu pracy lóż. Wiadomo tylko, że ostatnie zgromadzenie masonów odbyło się w mieszkaniu mecenasa Franciszka Paschalskiego. Doszło tam do ostrej wymiany zdań między Zygmuntem Chmielewskim ... (jednym z członków... Ligii Państwowości Polskiej i sympatykiem Sikorskiego), a Patkiem, który stał twardo przy Piłsudskim. Polacy i w dawnych wiekach, i na progu niepodległości, i dziś także ustawicznie walczą z Polakami".
Druga dotyczy kościelnych pomówień o antynarodowe spiski masonerii. Giełżyński wspomina w swoim tekście o Maksymilianie Malinowskim (i ruchu "zaraniarskim"). Celem Malinowskiego było uświadomienie chłopów, walka o ich wolność i wzbudzenie w nich idei własnego państwa. Ruch ten miał zaniepokoić nie tylko władze carskie, ale także polskich biskupów. 'Szczególnie biskupa kieleckiego Łosińskiego, który zajadle tropił i tępił kiełkujące wśród ludu wiejskiego marzenia wolnościowe. Gdy tylko zobaczył w podległych mu parafiach >bakcyle patriotyzmu<, palił na ambonie, w płomieniu świec mszalnych, egzemplarze bezbożnego tygodnika. Nauczał, że Bóg woli zbrodniarzy od >zaraniarzy<, i nakazywał proboszczom, by nie przyjmowali do spowiedzi czytelników >Zarania<, a przynajmniej nie dawali im rozgrzeszenia"...
Tekst warto przeczytać samemu, dlatego nie będę szczegółowo go omawiał. Ale na dwie rzeczy chcę zwrócić uwagę.
Pierwsza, to rzecz o tym, że polski mason to Polak z krwi i kości. "Nie są znane - pisze Giełżyński - motywy ostatecznej decyzji o zaniechaniu pracy lóż. Wiadomo tylko, że ostatnie zgromadzenie masonów odbyło się w mieszkaniu mecenasa Franciszka Paschalskiego. Doszło tam do ostrej wymiany zdań między Zygmuntem Chmielewskim ... (jednym z członków... Ligii Państwowości Polskiej i sympatykiem Sikorskiego), a Patkiem, który stał twardo przy Piłsudskim. Polacy i w dawnych wiekach, i na progu niepodległości, i dziś także ustawicznie walczą z Polakami".
Druga dotyczy kościelnych pomówień o antynarodowe spiski masonerii. Giełżyński wspomina w swoim tekście o Maksymilianie Malinowskim (i ruchu "zaraniarskim"). Celem Malinowskiego było uświadomienie chłopów, walka o ich wolność i wzbudzenie w nich idei własnego państwa. Ruch ten miał zaniepokoić nie tylko władze carskie, ale także polskich biskupów. 'Szczególnie biskupa kieleckiego Łosińskiego, który zajadle tropił i tępił kiełkujące wśród ludu wiejskiego marzenia wolnościowe. Gdy tylko zobaczył w podległych mu parafiach >bakcyle patriotyzmu<, palił na ambonie, w płomieniu świec mszalnych, egzemplarze bezbożnego tygodnika. Nauczał, że Bóg woli zbrodniarzy od >zaraniarzy<, i nakazywał proboszczom, by nie przyjmowali do spowiedzi czytelników >Zarania<, a przynajmniej nie dawali im rozgrzeszenia"...
czwartek, 24 listopada 2011
PO VATTIMIE - ZE SMUTKIEM I WCIĄŻ NIEZBORNIE
Jest mi smutno. Bo mam poczucie zmarnowanej szansy. Vattimo to nie byle kto, a nie przyciągnął takich tłumów, jak Żiżek. Widać głębia myślenia wciąż nie idzie w parze z zaangażowaniem publiczności.
Choć może to i dobrze. W swojej biografii Vattimo napisał, że nie każdy dialog jest rozmową. Tak było dzisiaj - dialogu było co nie miara, za to nie dosłuchałem się ani krzty rozmowy. Nieprzemyślane pytania. Tak ogólne, że prawie o nic. Tłumaczenie na cztery ręce, gdy prowadzący kwestionował przekład translatorki. I fakt, że gros wypowiedzi wcale nie pojawiło się po polsku. Szkoda, bo sporo z nich Polski bezpośrednio dotyczyło.
Wyszedłem w trakcie. Nie znalazłem Vattima z Jego autobiografii. A mógłbym, co dobitnie pokazywała mowa jego gestów i - chyba -smutna twarz.
Choć może to i dobrze. W swojej biografii Vattimo napisał, że nie każdy dialog jest rozmową. Tak było dzisiaj - dialogu było co nie miara, za to nie dosłuchałem się ani krzty rozmowy. Nieprzemyślane pytania. Tak ogólne, że prawie o nic. Tłumaczenie na cztery ręce, gdy prowadzący kwestionował przekład translatorki. I fakt, że gros wypowiedzi wcale nie pojawiło się po polsku. Szkoda, bo sporo z nich Polski bezpośrednio dotyczyło.
Wyszedłem w trakcie. Nie znalazłem Vattima z Jego autobiografii. A mógłbym, co dobitnie pokazywała mowa jego gestów i - chyba -smutna twarz.
środa, 23 listopada 2011
CZEKAJĄC NA VATTIMO (MYŚLI NIEZBORNE)
Chociaż z gorączką i z poczuciem potężnego dyskomfortu, to jednak niecierpliwie wypatruję jutrzejszego wieczoru z Giannim Vattimo. Jestem ciekaw, czy znajdę go tam podobnym do tego, jakiego znajduję w jego (auto)biografii - dowcipnego, znającego nieznośną lekkość własnego bytu, otwartego na dialog, zanurzonego w słuchaniu, otwartego...
Lektura "Nie być Bogiem" jest dla mnie jak deja vu. W wielu momentach mam wrażenie, że Vattimo nie pisze o sobie, a o mnie. I trapi mnie przez to myśl o metafizycznej zbieżności losu.
Wespół w zespół rozumiemy też chyba filozofię - nie jako uprzedmiotawiający dyskurs nauki pełen formalizmów. Ale jako dziejowe rozumienie dokonywane przez człowieka zanurzonego w świat i powiązanego z tym, co od niego inne. Niezgoda na filozofię jako naukę jest przecież niezgodą na to, by "uczucia, lęki, miłość..." uznać za śmieci do wyrzucenia na śmietnisko irracjonalności.
Lektura "Nie być Bogiem" jest dla mnie jak deja vu. W wielu momentach mam wrażenie, że Vattimo nie pisze o sobie, a o mnie. I trapi mnie przez to myśl o metafizycznej zbieżności losu.
Wespół w zespół rozumiemy też chyba filozofię - nie jako uprzedmiotawiający dyskurs nauki pełen formalizmów. Ale jako dziejowe rozumienie dokonywane przez człowieka zanurzonego w świat i powiązanego z tym, co od niego inne. Niezgoda na filozofię jako naukę jest przecież niezgodą na to, by "uczucia, lęki, miłość..." uznać za śmieci do wyrzucenia na śmietnisko irracjonalności.
***
Chyba zgodzi się ze mną Vattimo, że jednym z najpiękniejszych momentów filozofowania jest spotkanie. Choćby takie przy kawie czy grzanym winie. Z bliską mi osobą. Gdy w przestrzeni tego, co intymne, wydarza się rozmowa. W niej zaś zjawiają się radości, problemy, uczucia, lęki czy miłości. Zjawiają w odmiennych i licznych horyzontach naszych doświadczeń, zasymilowanych tekstów, przemyślanych tez. Gdy w człowieku pracuje wszystko, co nosi w sobie po to, by dzięki filozoficznemu potencjałowi rozmowy mógł nieść coś innego, bogatszego o kolejny rozbłysk prawdy.***
Co z tego przecież, ile przeczytało się książek, czy ile kwestii udało się nam sformalizować.Jedno i drugie może być nieuważne, konfrontacyjne, wrogie. A można przecież - jak pisze Vattimo - nie przeczytać żadnej książki , a poza tym nauczyć wielu innych rzeczy. Odsłaniających się wtedy, gdy umiemy rozumieć. Gdy nic nie jest dla nas absolutnie pewne, jasne i obiektywne. Gdy myśl staje się "słaba".***
Jestem ciekaw, czy znajdę to wszystko jutro u Vattimy. Cieszę się, że znalazłem to u kilkorga dusz, spotkanych na drogach mojego życia. Drogach lasu...
niedziela, 20 listopada 2011
TEOLOGUMENA 2
Święto Chrystusa Króla przypomina mi zawsze o starej mądrości chrześcijaństwa, którą widać jakby coraz mniej, gdyż przesłania ją z feudalnym rozmachem mentalność rodem ze Świebodzina.
Mądrość ta zawarta jest w ikonach Chrystusa Pantokratora, na których nie znajdziemy groźnego władcy, ale zatroskanego Bogoczłowieka jedną ręką błogosławiącego, a drugą trzymającego otwarte Pismo Św.
W Piśmie zaś znajdziemy perykopę przypisaną dzisiejszej uroczystości. Mowa w niej o sądzie nad ludźmi. Tyle że Sędzia nie rozlicza nikogo ani z wyznawanych dogmatów, ani z koncepcji Absolutu, ani z przynależności do instytucji. Rozlicza za to ze stosunku człowieka do człowieka, zwłaszcza tego zepchniętego na margines i nie-prawego: więźnia, chorego czy opuszczonego.
Chrześcijańskie królowanie zatem to umiejętność słuchania i otwartości. To dar rozumienia człowieka w kontekście jego sytuacji i potrzeb. To zdolność odpowiadania na te potrzeby nie w zgodzie z kodeksami, ale w zgodzie z człowiekiem. To wymóg stawiania się po stronie marginesów.
Za tym, że Chrystus Król jadał z celnikami i prostytutkami, że pokazywał, że szabat jest dla człowieka a nie na odwrót, kryje się ważna intuicja. To własnie oni - grzeszni i nie-prawi wiedzą, że świat nie jest czarno-biały, że nie ma reguł bez wyjątków, że sądzić oznacza zrozumieć, a nie ocenić. I to własnie oni - grzeszni i nie-prawi mają szansę być prawdziwą solą ziemi.
Czytając o tym, jak Bóg-król dokonuje sądu oddzielając owce od kozłów warto pamiętać też o przestrodze księdza Jerzego Klingera. Przestrodze przed samozakłamaniem. Mówił on, że ten sąd to nie oddzielenie świętych ludzi kościoła od potępionej reszty, ale podział, który przebiega przez każdego człowieka. Nie ma więc podstaw, by należąc do jakiejkolwiek grupy grzmieć, potępiać i pouczać. Są podstawy do tego, by widząc w sobie i owcę i kozła królować gestem otwarcia na Inne i słuchania raczej tego, co przychodzi do nas z życia drugiego człowieka niźli tego, co jest owocem moralnego i intelektualnego samozadowolenia.
Mądrość ta zawarta jest w ikonach Chrystusa Pantokratora, na których nie znajdziemy groźnego władcy, ale zatroskanego Bogoczłowieka jedną ręką błogosławiącego, a drugą trzymającego otwarte Pismo Św.
W Piśmie zaś znajdziemy perykopę przypisaną dzisiejszej uroczystości. Mowa w niej o sądzie nad ludźmi. Tyle że Sędzia nie rozlicza nikogo ani z wyznawanych dogmatów, ani z koncepcji Absolutu, ani z przynależności do instytucji. Rozlicza za to ze stosunku człowieka do człowieka, zwłaszcza tego zepchniętego na margines i nie-prawego: więźnia, chorego czy opuszczonego.
Chrześcijańskie królowanie zatem to umiejętność słuchania i otwartości. To dar rozumienia człowieka w kontekście jego sytuacji i potrzeb. To zdolność odpowiadania na te potrzeby nie w zgodzie z kodeksami, ale w zgodzie z człowiekiem. To wymóg stawiania się po stronie marginesów.
Za tym, że Chrystus Król jadał z celnikami i prostytutkami, że pokazywał, że szabat jest dla człowieka a nie na odwrót, kryje się ważna intuicja. To własnie oni - grzeszni i nie-prawi wiedzą, że świat nie jest czarno-biały, że nie ma reguł bez wyjątków, że sądzić oznacza zrozumieć, a nie ocenić. I to własnie oni - grzeszni i nie-prawi mają szansę być prawdziwą solą ziemi.
Czytając o tym, jak Bóg-król dokonuje sądu oddzielając owce od kozłów warto pamiętać też o przestrodze księdza Jerzego Klingera. Przestrodze przed samozakłamaniem. Mówił on, że ten sąd to nie oddzielenie świętych ludzi kościoła od potępionej reszty, ale podział, który przebiega przez każdego człowieka. Nie ma więc podstaw, by należąc do jakiejkolwiek grupy grzmieć, potępiać i pouczać. Są podstawy do tego, by widząc w sobie i owcę i kozła królować gestem otwarcia na Inne i słuchania raczej tego, co przychodzi do nas z życia drugiego człowieka niźli tego, co jest owocem moralnego i intelektualnego samozadowolenia.
środa, 16 listopada 2011
ROZMYŚLANIA
Jeśli cokolwiek leży u podstaw świata, to jest to muzyka. Przestrzeń, w której teologiczna mowa o przeduchowionym ciele staje się niemal namacalnie zrozumiała.Bo przecież dźwięk, tak ulotny i nigdzie nie umiejscowiony, jest jednocześnie tak materialnie bogaty. Mieni się kolorami, bywa krągły, niekiedy kanciasty, to.sobą otacza, to od siebie odpycha. Przenika zarazem okna, ściany, drzwi, rozumy i serca...
Jeżeli cokolwiek leży u podstaw człowieka, to tylko muzyka.
Jak wczoraj, na koncercie Hob-Beatsów. Gdy Miłosz Pękala zapraszał w "Rebond B" Iannisa Xenakisa do zanurzenia się w pulsującej motoryce rytmu. Albo gdy, wraz z Maqgdaleną Kordylasińską, czarowali kolorami w kompozycji Steve'a Reicha. Nastrojenie ich muzyki nastrajało ciało i nastrajało duszę. Pozwalając mi wrócić do domu żywszym, pełnym delikatnej, świetlistej energii.
Albo jak teraz, przy kwartetach Góreckiego. To muzyka bardzo prosta, wsparta na ostinacie, chwilami rozwijająca się, w większości statyczna, jakby bezczasowa, zasłuchana w ciszę. Absolutna.
Absolutna, gdyż otwierająca na obie sfery boskości - transcendentnej i immanentnej światu. Czy jeszcze inaczej: w grze Kwartetu Śląskiego sakralna liturgicznie, w grze Kwartetu Royal sakralna świętością drzew, żywiołów i ciała.
Absolutna, gdyż otwierająca na obie sfery boskości - transcendentnej i immanentnej światu. Czy jeszcze inaczej: w grze Kwartetu Śląskiego sakralna liturgicznie, w grze Kwartetu Royal sakralna świętością drzew, żywiołów i ciała.
Świetlista w mroku, niczym Mahlerowskie "Pożegnanie".
poniedziałek, 14 listopada 2011
CMENTARZ W PRADZE
Lubię cmentarze. Ich spokój, pustkę alejek po zmierzchu. Wkomponowaną w nie zadumę. Często gęsto czuję się na nich lepiej, niż na ruchliwych i pozornie wesołych ulicach. Szczególny sentyment czuję do cmentarzy prawosławnych i żydowskich.
Poza cmentarzami lubię też Pragę, a więc- volens nolens - i tamtejsze cmentarze. Z żydowskich więcej serca zostawiłem wśród strzępów grobów niedaleko wieży telewizyjnej na Żiżkowie. Wyglądają wstrząsającą wrzynając się niczym macki w pokomunistyczne realia miasta.
Po tych deklaracjach nie powinno dziwić, że wystarczył tytuł nowej powieści Umberto Eco ("Cmentarz w Pradze"), żebym jak najszybciej zabrał się za jej lekturę.
Książka nie zaskoczyła mnie niczym nowym. Mam wrażenie, że "Imię róży" i "Wahadło Foucaulta" wystarczą do tego, żeby zrekonstruować powieściowy algorytm Profesora Sukcesa. Zwyczajowo więc mamy tu do czynienia z prymatem katalogu (cze encyklopedii) nad fabułą. Przewidywalnie końcówka książki zamienia się w grę fragmentami, choć bricolage i deformacje, jakim podlegała Uczta Cypriana w 'Imieniu róży" są nie do przelicytowania. Niczym nowym nie jest też motyw książki, czyli spiski tajemniczych i mniej tajemniczych organizacji.
Przewidywalność pokazała mi jednak dobitnie, że ciągłe gonienie za nowością samo w sobie nie jest niczym godnym szczególnej uwagi. "Cmentarz w Pradze" czyta się bowiem dobrze: z chęcią lektury na jednym oddechu, a nawet z pomysłami na zaadoptowanie któregoś z rozlicznych przepisów pojawiających się na kartach książki. Jak zwykle tekst skrzy się ironią i swoistym Ecowskim dowcipem (no cóż, pomysł na Niemców znaczących swe terytoria morzem kup ktoś u nas może uznać wcale nie za wyraz dowcipu i ironii, ale co tam!). Bezlitośnie obnaża też mechanizmy stojące za spiskowymi teoriami dziejów.
Summa summarum wymowa książki wydała mi się jednak poważna i gorzka. Nie wiem, jak wygląda sytuacja naszych włoskich pobratymców, ale mam wrażenie, iż gros opisywanych przez Eco teorii spiskowych jest u nas wciąż brana na serio [i to przez intelektualistów, by wspomnieć Krąpca opisującego w wywiadzie-rzecze antypolski spisek wolnomularzy]. A chęć obnażenia stojących za nimi mechanizmów może tylko stanowić kolejny dowód na to, że wszystkim rządzi ogólnoświatowy spisek. Wszystko jedno: żydów, masonów, jezuitów czy pedałów.
Poza cmentarzami lubię też Pragę, a więc- volens nolens - i tamtejsze cmentarze. Z żydowskich więcej serca zostawiłem wśród strzępów grobów niedaleko wieży telewizyjnej na Żiżkowie. Wyglądają wstrząsającą wrzynając się niczym macki w pokomunistyczne realia miasta.
Po tych deklaracjach nie powinno dziwić, że wystarczył tytuł nowej powieści Umberto Eco ("Cmentarz w Pradze"), żebym jak najszybciej zabrał się za jej lekturę.
Książka nie zaskoczyła mnie niczym nowym. Mam wrażenie, że "Imię róży" i "Wahadło Foucaulta" wystarczą do tego, żeby zrekonstruować powieściowy algorytm Profesora Sukcesa. Zwyczajowo więc mamy tu do czynienia z prymatem katalogu (cze encyklopedii) nad fabułą. Przewidywalnie końcówka książki zamienia się w grę fragmentami, choć bricolage i deformacje, jakim podlegała Uczta Cypriana w 'Imieniu róży" są nie do przelicytowania. Niczym nowym nie jest też motyw książki, czyli spiski tajemniczych i mniej tajemniczych organizacji.
Przewidywalność pokazała mi jednak dobitnie, że ciągłe gonienie za nowością samo w sobie nie jest niczym godnym szczególnej uwagi. "Cmentarz w Pradze" czyta się bowiem dobrze: z chęcią lektury na jednym oddechu, a nawet z pomysłami na zaadoptowanie któregoś z rozlicznych przepisów pojawiających się na kartach książki. Jak zwykle tekst skrzy się ironią i swoistym Ecowskim dowcipem (no cóż, pomysł na Niemców znaczących swe terytoria morzem kup ktoś u nas może uznać wcale nie za wyraz dowcipu i ironii, ale co tam!). Bezlitośnie obnaża też mechanizmy stojące za spiskowymi teoriami dziejów.
Summa summarum wymowa książki wydała mi się jednak poważna i gorzka. Nie wiem, jak wygląda sytuacja naszych włoskich pobratymców, ale mam wrażenie, iż gros opisywanych przez Eco teorii spiskowych jest u nas wciąż brana na serio [i to przez intelektualistów, by wspomnieć Krąpca opisującego w wywiadzie-rzecze antypolski spisek wolnomularzy]. A chęć obnażenia stojących za nimi mechanizmów może tylko stanowić kolejny dowód na to, że wszystkim rządzi ogólnoświatowy spisek. Wszystko jedno: żydów, masonów, jezuitów czy pedałów.
niedziela, 13 listopada 2011
LEWICOWE SERCE I KUCHENNE REWOLUCJE
Przyznam szczerze, że coraz bardziej nurtuje mnie pewne pytanie: CO DZIEJE SIĘ Z MROŻONKAMI I INNYMI ARTYKUŁAMI SPOŻYWCZYMI TAK BEZTROSKO WYRZUCANYMI NA BRUK, JAK W OSTATNIM ODCINKU? Nie do końca rozumiem niechęć do mrożonek ale akceptuję ją. Za to wyrzucania ich w taki sposób - nie. Jest tyle miejsc, gdzie by to można spożytkować z dobrym skutkiem. Serce boli...
***
Już wiem - ponoć mrożonki zabierają właściciele restauracji. Jedzenie zatem "wyrzuca się" pozornie. Szkoda tylko, że takie symulacje utrwalają niezdrowe skojarzenia. I żerują na dietetycznym nieporozumieniu - zimą mrożonki to skarb [dzięki Ewelinko, że tak ładnie to przypominasz].
Za to serce boleć może z innego powodu. Pouczany przez bezkrytycznych wielbicieli "Kuchennych Rewolucji" zostałem potraktowany jak następuje:
Niech pana serce nie boli...panie Marcinie ;) aż boję się pomyśleć jak pan zniósł śmierć Hanki Mostowiak....Mam nadzieję, że takie manewry retoryczne nie są związane z wszystkimi wielbicielami audycji.
czwartek, 3 listopada 2011
NIE BĄDŹMY JUŻ MESJASZAMI!
Jest mi dziś niezwykle smutno. Nie potrafię bowiem zrozumieć, dlaczego polski Kościół potrafi zamykać usta osobom rozsądnym, o szerokim sercu i szerokim spojrzeniu, odpowiedzialnym i zwyczajnie mądrym, nie potrafi natomiast powiedzieć NIE różnej maści antysemitom, kseno-, homo- i wszelkiej innej maści 'fobom'. Decyzja, by uciszyć wreszcie ks. Bonieckiego jest głosem polskiego Kościoła oddanym na rzecz takich osób jak ks. Natanek, ks. Trytek czy o. Rydzyk (i nic to, że nie wszyscy funkcjonują w Kościele na legalu). Nie daj więc Boże, byśmy dalej mieli nieść Europie kaganek religijnej oświaty!
Podsumowaniem sprawy mogą być słowa św. Pawła z Pierwszego Listu do Koryntian (X, 12). Ale chyba lepiej zrobi do zdjęcie znalezione dzięki pewnemu Bartkowi na Facebooku [P. T. Autora, którego nie znam, proszę o zgodę na publikację].
Czyż nie??
Podsumowaniem sprawy mogą być słowa św. Pawła z Pierwszego Listu do Koryntian (X, 12). Ale chyba lepiej zrobi do zdjęcie znalezione dzięki pewnemu Bartkowi na Facebooku [P. T. Autora, którego nie znam, proszę o zgodę na publikację].
Czyż nie??
czwartek, 27 października 2011
2K, CZYLI KRZYŻ I (PREZYDENT) KACZYŃSKI
Nasze mass media można by uznać za ucieleśnienie nadrealizmu. Gdyby nie brak ironii. Bez niej mamy raczej do czynienia z serią tanich chwytów, które pod płaszczykiem obiektywności chcą ukryć spojrzenie z bardzo określonej perspektywy.
Nie mogłem dziś wyjść z podziwu oglądając następujące po sobie migawkowe informacyjne reportaże poświęcone tzw. walce z krzyżem i problemom z instalacją popiersia prezydenta Kaczyńskiego w Wołominie.
W sprawie krzyża i Palikota stosowana była oczywiście retoryka irracjonalnej wojny. Tak jakby problem świeckości państwa nie był w istocie problemem ważnym i palącym. Zapomniano - dla przykładu - że zdjęcie krzyża z sejmowej ściany może być wyrazem szacunku dla tego, co religijne [trudno uznać, że wyrazem szacunku są poglądy "obrońców tradycji", dla których krzyż był "substytutem pomnika"]. Że neutralność wcale nie jest z definicji anty-religijnością, ale raczej poważnym traktowaniem tych, co nie wierzą i tych, którzy wiarę traktują jako codzienne doświadczenie. W końcu, że trudno porównywać naszą sytuację do sytuacji Niemców [co proponuje robić Tygodnik Powszechny] - funkcjonowanie Kościołów w obu przypadkach nie pozwala na szukanie analogii i powiązań.
W sprawie krzyża i Palikota stosowana też była retoryka kpiny i szyderstwa. A to że za inicjatywą stoją były ksiądz i współpracownik Urbana. A to że najlepiej będzie wejść na drabinę i palpacyjnie zdjąć symbol znad drzwi [tak jakby krzyż nie zawisł tam własnie w taki, palpacyjno-samozwańczy sposób].
W sprawie popiersia prezydenta Kaczyńskiego retoryka była inna - pretendująca to obiektywizmu, chłodnego dystansu, rzeczowości. Co prawda podkreślono, że popiersie ma być instalowane bez zgody Autora i bez zgody właściciela parceli, którą już nawet na tę okazję rozkopano. Niemniej w podsumowaniu stwierdzono, że nie ma tu innych błędów poza usterkami proceduralnymi!
Co prawda nie czuję się jak w świecie nadrealistycznym, ale czuje się prawie jak na ulicy Sezamkowej. Rzeczywistością rządzi literka K i cyfra 2. Tyle tylko, że Palikot to prawie Wielki Ptak. Ja zaś boję się braku dostępu do kanapek z musztardą i dżemem, kiedy, wraz z Oscarem, przyjdzie mi zamieszkać w przytulnej puszce na śmieci. Za obrazę tradycji, oczywiście.
O ZWIĄZKU KRYZYSU Z MINIÓWKAMI. WYPISY Z PRATCHETTA 1
"W końcu osiągniemy pozycję, kiedy nie możemy się ruszyć, ponieważ stoimy sobie na głowach, jak to mówią. [...] Znikają miejsca pracy, ludzie bez oszczędności głodują, spadają pensje, farmy zamieniają się w pustkowia, rozmaite trolle schodzą z gór... [...]
Wierzy Pan, że to wszystko może się naprawdę wydarzyć? - spytał Moist. - Kupa szklanych rurek i kubłów może to przewidzieć?
Są bardzo starannie skorelowane z wydarzeniami [...]. Wie Pan, że ustalonym faktem jest wędrówka spódnic w górę podczas kryzysu?
- To znaczy...? [...]
- Damskie suknie stają się krótsze - wyjaśnił Hubert.
- I to powoduje kryzys gospodarczy? Naprawdę? A jak wysoko wędrują?".
sobota, 15 października 2011
NARKOTYKI, FIST FUCKING I KONKURS WIENIAWSKIEGO
Foucaultowscy apokaliptycy, których w Polsce wciąż mamy większość, dostrzegają wokół jeno wszędobylską władzę. Heteronormatywną, ciemiężącą i w gruncie rzeczy nieprzekraczalną. Szkoda słów na dawanie odporu takim poglądom. Zwłaszcza, że Foucault mówi jednak trochę co innego i za co innego powinien być krytykowany - nie za katastrofizm czy defetyzm, a za wpisanie strategi oporu w logikę krytykowanego systemu.
Miejscem oporu jest dla Foucaulta ciało. Stanowi bowiem ono wehikuł zachowań przekraczających dominujące aktualnie normy. Jest tedy możliwością doznawania przyjemności dającej odpór logice systemu, miejscem ascetycznej eksperymentacji pozwalającej, poprzez konkretne zachowania i doznania, urabiać w sobie inną - od społecznie (re)dystrybuowanej - formę "duszy".
Techniki ascezy, jakie zaleca Foucault, to destabilizacja racjonalności za pomocą twardych narkotyków oraz destabilizacja seksualności przez zdeseksualizowane formy seksu, czyli sadomasochizm. Oba typy praktyk mają otworzyć człowieka na nowe formy przyjemności poprzez "polimorficzne związki z rzeczami, ludźmi, ciałami".
Trudno odmówić transgresyjnego charakteru i psychonautyce [Marcinowi dziękuję za słówko!] i sadomasochizmowi. Trudno też nie zgodzić się z poglądem, że ich miejsce w oficjalnej kulturze będzie musiało być przemyślane i ułożone od nowa. Jednocześnie jednak trudno odmówić racji Shustermanowi, który twierdzi, że promowane przez Foucaulta techniki cielesnego oporu nie tyle wykraczają poza obowiązującą wizję kultury, ile ją potwierdzają [ale czy temu nie służy w końcu każda transgresja?]. W "Świadomości ciała" Shusterman pokazuje bowiem, że logiką współczesnej kultury jest logika intensyfikacji. Wszystko, czego doświadczamy, musi być dzisiaj coraz bardziej mocne: bardziej intensywne, bardziej głośne, bardziej kolorowe czy silniej pachnące. Owo "coraz bardziej" jest odpowiedzią na tępotę naszych zmysłów. Ogłuszeni i oślepieni jesteśmy w stanie dostrzec już tylko to, co zada nam gwałt swoją radykalnością. Tak samo jest u (dla) Foucaulta - przyjemność musi być dla niego czymś nad miarę intensywnym, obezwładniającym, najlepiej tak dalece, że nie dałoby się jej przeżyć!
"Afirmując wyraźnie najintensywniejsze przyjemności" - pisze Shusterman - Foucault "wyraźnie redukuje nasz zakres przyjemności, zadając kłam swemu deklarowanemu celowi, jakim jest uczynienie nas >nieskończenie bardziej podatnymi na przyjemność< poprzez szersze wykorzystanie jej różnorakich somatycznych modalności". Dziś, zdaniem Shustermana, nie tyle czy nie tylko fist fucking oraz narkotyki mają charakter strategii przekraczających ciemiężące normy kultury. Dziś tym, co pozwala ujść choć na moment wszędobylskiej władzy, są strategie cielesnego wyciszenia, umiejętność czerpania przyjemności z tego, co aseksualne, świadome: spacery, jedzenie, koncerty. Innymi słowy - uświadomione ciało, które może doświadczać więcej i pełniej.
Miejscem oporu jest dla Foucaulta ciało. Stanowi bowiem ono wehikuł zachowań przekraczających dominujące aktualnie normy. Jest tedy możliwością doznawania przyjemności dającej odpór logice systemu, miejscem ascetycznej eksperymentacji pozwalającej, poprzez konkretne zachowania i doznania, urabiać w sobie inną - od społecznie (re)dystrybuowanej - formę "duszy".
Techniki ascezy, jakie zaleca Foucault, to destabilizacja racjonalności za pomocą twardych narkotyków oraz destabilizacja seksualności przez zdeseksualizowane formy seksu, czyli sadomasochizm. Oba typy praktyk mają otworzyć człowieka na nowe formy przyjemności poprzez "polimorficzne związki z rzeczami, ludźmi, ciałami".
Trudno odmówić transgresyjnego charakteru i psychonautyce [Marcinowi dziękuję za słówko!] i sadomasochizmowi. Trudno też nie zgodzić się z poglądem, że ich miejsce w oficjalnej kulturze będzie musiało być przemyślane i ułożone od nowa. Jednocześnie jednak trudno odmówić racji Shustermanowi, który twierdzi, że promowane przez Foucaulta techniki cielesnego oporu nie tyle wykraczają poza obowiązującą wizję kultury, ile ją potwierdzają [ale czy temu nie służy w końcu każda transgresja?]. W "Świadomości ciała" Shusterman pokazuje bowiem, że logiką współczesnej kultury jest logika intensyfikacji. Wszystko, czego doświadczamy, musi być dzisiaj coraz bardziej mocne: bardziej intensywne, bardziej głośne, bardziej kolorowe czy silniej pachnące. Owo "coraz bardziej" jest odpowiedzią na tępotę naszych zmysłów. Ogłuszeni i oślepieni jesteśmy w stanie dostrzec już tylko to, co zada nam gwałt swoją radykalnością. Tak samo jest u (dla) Foucaulta - przyjemność musi być dla niego czymś nad miarę intensywnym, obezwładniającym, najlepiej tak dalece, że nie dałoby się jej przeżyć!
"Afirmując wyraźnie najintensywniejsze przyjemności" - pisze Shusterman - Foucault "wyraźnie redukuje nasz zakres przyjemności, zadając kłam swemu deklarowanemu celowi, jakim jest uczynienie nas >nieskończenie bardziej podatnymi na przyjemność< poprzez szersze wykorzystanie jej różnorakich somatycznych modalności". Dziś, zdaniem Shustermana, nie tyle czy nie tylko fist fucking oraz narkotyki mają charakter strategii przekraczających ciemiężące normy kultury. Dziś tym, co pozwala ujść choć na moment wszędobylskiej władzy, są strategie cielesnego wyciszenia, umiejętność czerpania przyjemności z tego, co aseksualne, świadome: spacery, jedzenie, koncerty. Innymi słowy - uświadomione ciało, które może doświadczać więcej i pełniej.
***
W podobnym duchu wypowiada się Jacek Gutorow w kolejnym odcinku "Monaten" [październikowa "Odra"]. Pisząc o Wariacjach Brahmsa zauważa, że dziś nie rozumie się tego, czym jest inwencja. A źródłem tego niezrozumienia jest "wypaczona wrażliwość słuchacza przyzwyczajonego do tego, że w muzyce istotne są oryginalne zwroty i nastroje pobudzające do marzeń". By pobudzały, muszą być odpowiednio intensywne; by były oryginalne, muszą być nieustannie nowe. Wszystko inne zaś będzie tylko niezjadliwą ramotą, jak Bach - nudny i staroświecki w nieskończonym powtarzaniu tych samych motywów.
Zastanawiające, ile racji mają Gutorow i Shusterman. Widać to dobrze na przykładzie tegorocznego Konkursu Wieniawskiego. Z ciekawym wykonaniem repertuaru pozwalającego błyszczeć sprawną techniką, epatować skrajnymi emocjami. Z nieciekawym Bachem, który od skrzypka wymaga wyciszenia i dyscypliny.
Czyżby więc i skrzypkowie wpisali się w logikę "przerostu"? Czyżby szły dziś obok siebie: narkotyki, fist fucking i Wieniawski? A zapewne również i kreatywność czy twórczość? Przecież wszyscy Ci mądrale od ...-logii związanych z "twórczością" nauczają tylko jednego: odnajdywania sensu życia w podbijaniu stawki, w zabijającym wrażliwość rozroście intensywności.
wtorek, 11 października 2011
NIECH ŻYJE CIAŁO! ALE JAK??
"Ideały cielesnego wyglądu - niemożliwe do osiągnięcia dla większości ludzi - są sprytnie promowane jako konieczne normy, skazując ogromne populacje na przygnębiające odczucie własnej nieprzystawalności i pobudzając do kupowania wprowadzonych na rynek środków zaradczych. Odciągając nas od rzeczywistych odczuć, przyjemności i zdolności drzemiących w naszych ciałach, takie nieustannie reklamowane ideały zaślepiają nas i sprawiają, że nie dostrzegamy różnorodnych możliwości polepszenia naszego ucieleśnionego doświadczenia.
Praktycznie żadnej uwagi nie przywiązuje się do badania i wyostrzania świadomości rzeczywistych odczuć i działań naszych ciał, abyśmy mogli wykorzystywać taką somatyczną refleksję do poznania nas samych lepiej i osiągnąć bardziej wrażliwą somatyczną samoświadomość, która mogłaby nas doprowadzić do lepszej autopraktyki. Taka udoskonalona autopraktyka (...) wiąże się z polepszeniem naszych możliwości odczuwania przyjemności, które może być znacząco zwiększone dzięki bardziej wnikliwej samoświadomości naszego somatycznego doświadczenia".
Richard Shusterman
niedziela, 9 października 2011
O NEUTRALNOŚĆ I PRYWATNOŚĆ. LIST DO PKW
Państwowa Komisja Wyborcza
Warszawa
ul. Wiejska 10
Szanowni Państwo,
zwracam się z zapytaniem o to, jakie standardy musi spełniać przestrzeń służąca pracy Okręgowej Komisji Wyborczej. Ze względów zawodowych nie głosowałem w tzw. miejscu zameldowania, ale brałem udział w wyborach na terenie Łodzi. Traf chciał, że pojawiłem się w Obwodowej Komisji Wyborczej nr 100 w Łodzi, mieszczącej się w Zespole Szkół Ponadgimnazjalnych nr 3 przy ulicy Skrzydlatej. Byłem przekonany, że bez względu na rozmiar pomieszczenia, będę mógł liczyć przynajmniej na dwie rzeczy:
Warszawa
ul. Wiejska 10
Szanowni Państwo,
zwracam się z zapytaniem o to, jakie standardy musi spełniać przestrzeń służąca pracy Okręgowej Komisji Wyborczej. Ze względów zawodowych nie głosowałem w tzw. miejscu zameldowania, ale brałem udział w wyborach na terenie Łodzi. Traf chciał, że pojawiłem się w Obwodowej Komisji Wyborczej nr 100 w Łodzi, mieszczącej się w Zespole Szkół Ponadgimnazjalnych nr 3 przy ulicy Skrzydlatej. Byłem przekonany, że bez względu na rozmiar pomieszczenia, będę mógł liczyć przynajmniej na dwie rzeczy:
- prywatność;
- neutralność światopoglądową.
Tym razem jednak nie było o nich mowy. W pomieszczeniu nie wypatrzyłem parawanu, który gwarantowałby spokojne i nie narażone na obecność innych ludzi oddanie głosu. Udostępniony stół z krzesłami był natomiast tak mały, że głosujący - nawet nie chcąc - widzieli karty wyborcze pozostałych osób. Ku mojemu zdziwieniu tuż za urną wypatrzyłem z kolei plakaty z Janem Pawłem II. Byłem przekonany, że procedury demokratyczne zakładają światopoglądową wolność i pluralizm postaw wyborców. Moim zdaniem w dniu głosowania w pomieszczeniu użytkowanym przez komisje wyborcze nie powinno być znaków innych niż te związane z Rzeczpospolitą Polską. Pomieszczenia te powinny być więc wolne nie tylko od symboli religijnych, ale także od wizerunków autorytetów, za którymi zawsze stoi określony horyzont wartości i określona instytucja. Czy mam rację? Odpowiedź na to pytanie jest tym bardziej ważna, że tegorocznym wyborom przyglądają się goście z państw arabskich, którzy na przykładzie polskich procedur chcą poznawać procedury demokratyczne. Proszę zatem o ustosunkowanie się do moich wątpliwości i wyjaśnienie, jakie standardy obowiązują komisje wyborcze w kwestii przystosowania użytkowanych przez nie lokali do głosowania.
Niniejszego listu nie traktuję jako skargi, ale jako głos w dyskusji na temat jakości polskiej demokracji. Tym samym podaję go do wiadomości na swoim blogu. Podobnie uczynię z otrzymaną od Państwa odpowiedzią.
Z szacunkiem,
Marcin Maria Bogusławski
sobota, 8 października 2011
OCZY SZEROKO OTWARTE
Nadrabiając zaległości filmowe obejrzałem w końcu "Einaym Pkuhot" ("Oczy szeroko otwarte"). Co tu dużo mówić, obraz zrobił na mnie wrażenie tak duże, że od czwartku nie mogę się z niego otrząsnąć. Zauroczyły mnie zdjęcia, niespieszny rytm opowieści, w której "cisza" czy zatrzymania są równouprawnionym elementem narracji, chrzęst hebrajskiego. Przejęła mnie natomiast uniwersalność opowieści - mimo chasydzkiego kontekstu wiele z doświadczeń głównych bohaterów znam nie tylko z lokalnego podwórka, ale z własnego życia. Ucieczka w ascezę, śmierć jako wentyl bezpieczeństwa, dwuznaczna szczerość podwójnej miłości zarazem do kochanka i żony, która jest bardziej przyjaciółką niż partnerką. A nade wszystko "metafizyczna" samotność (piszę w cudzysłowie, bo jest to metafizyczność generowana przez strategie społeczne). Gdy Aaron, przestraszony mechanizmami wykluczenia i napiętnowania we wspólnocie chasydów oraz napiętą atmosferą w domu, mówił Ezriemu, że ich romans musi się skończyć, bo ma żonę i dzieci; gdy Ezri odpowiadał, że on za to ma tylko jego, Aarona, miałem w oczach łzy. Może ten świat stałby się lepszy, gdyby taka samotność dotknęła choć raz ludzi pokroju Terlikowskiego. Może wtedy zrozumieli by, że ich chęć zbawiania świata ma w sobie niewiele autentycznie ludzkiego dobra. Bo na to, że cokolwiek zrozumieją, choćby dzięki filmom takim jak "Einaym Pkuhot", nie ma co liczyć. Prawicowe DOBRO bowiem nie wie, czym jest empatia. I nie wie, czym jest konkretny człowiek.
poniedziałek, 3 października 2011
DLACZEGO WOLĘ X. BONIECKIEGO OD BPA MERINGA
Zajmując się filozoficzna refleksją nad humanistyką nie mogę nie odbywać lektur z zakresu teologii. Jedne, zazwyczaj prawosławne, sprawiają mi autentyczną fascynację, a zainteresowanie nimi ma podłoże zdecydowanie nie tylko zawodowe. Inne budzą moją ciekawość, ale motywacją do przeczytania ich jest bardziej poczucie obowiązku niż spontaniczna decyzja. Do tej drugiej kategorii należy "Umysł wyzwolony" Stanisława Obirka, z którym aktualnie się mierzę. To książka ważna, gdyż na fali krytyki instytucjonalnych religii ze strony jej niegdysiejszych funkcjonariuszy, poświęcona jest nie tylko demaskowaniu ciemnych stron katolicyzmu (i innych religii), ale ujawnianiu tego, co w katolicyzmie (i innych religiach) pozytywne oraz kulturotwórcze. Co prawda odnoszę wrażenie, że proporcjonalnie więcej w niej narzekań i utyskiwań, autor stara się jednak pokazać, że religia wciąż jest zjawiskiem istotnym i że w ponowoczesnym świecie - w odpowiedni sposób - powinna być pielęgnowana. Inna sprawa, że stosunek Obirka do religii jest dla mnie zarazem nazbyt "protestancki" (w sensie bezwyznaniowego ruchu drugiej reformacji, o którym pisał Kołakowski) i zbyt Vattimowski. A to, w moim odczuciu, prowadzi ostatecznie do zanegowania sensu mówienia o religii. Chciałem nawet pokruszyć o to kopie opisując swoje uwagi nieco bardziej wnikliwie, ale...
Tym ALE jest list bpa Wiesława Meringa do ks. Adama Bonieckiego. List, co tu dużo mówić, żenujący. Pod płaszczem chronienia prawdy pełen buty, arogancji, poczucia wyższości, a co więcej - zupełnie wolny od ewangelicznej postawy miłosierdzia i przebaczenia. Jak bowiem potraktować choćby takiej konstatacje?:
Nie jestem optymistą i nie sądzę, by szybko się to nam udało. Od bpa Meringa wolę jednak x. Bonieckiego. Bo raczej ten drugi z nich pamiętam o tym, że Mistrz z Nazaretu rozmawiał z Samarytanką, zarazem cudzołożnicą i heretyczką. Bo raczej ten drugi z nich wie, że Chrystus uzdrawiał w pogańskich sanktuariach nie negując autentyczności uzdrowień powodowanych przez anioła, który poruszał wodę.
[Dziękuję Tomikowi za polecenie źródeł i inspirującą rozmowę na ich temat :)].
Tym ALE jest list bpa Wiesława Meringa do ks. Adama Bonieckiego. List, co tu dużo mówić, żenujący. Pod płaszczem chronienia prawdy pełen buty, arogancji, poczucia wyższości, a co więcej - zupełnie wolny od ewangelicznej postawy miłosierdzia i przebaczenia. Jak bowiem potraktować choćby takiej konstatacje?:
Był czas kiedy każdą książkę Adama Bonieckiego z radością brałem do ręki; tak zresztą postępowali prawie wszyscy moi koledzy – dzisiejsi księża. Podobnie było z „Tygodnikiem Powszechnym”, na który - jako student - „polowałem” w kioskach; potem, już w latach 70-80tych korzystałem ze znajomości Pań w kioskach Ruch: odkładały mi egzemplarz.
Po roku 1989 TP stał się inny; Jego nowy Redaktor Naczelny – też; aż pismo stało się niszowe, niskonakładowe, przeznaczone dla dobrze o sobie myślących elit. Boleję nad tą ewolucją, do której się Ksiądz Redaktor bardzo przyczynił. To na łamach Księdza pisma pojawiały się nazwiska takich „autorytetów” jak Magdalena Środa (córka prof. Ciupaka, marksisty i „religioznawcy” z czasów PRL), ks. Tomasz Węcławski (ileż się „Znak” natrudził w promocji jego książek), Stanisław Obirek.
Proszę zatem zafundować sobie badania okulistyczne i nie szerzyć zamętu w umysłach wiernych opowiadając schizofreniczne tezy. „Ani jedna Jota” nie może być zmieniona w Ewangelii, a nasze wypowiedzi powinny być: „Tak, tak – nie, nie!”Roi się tu od dziwnych związków przyczynowo-skutkowych, podważa istotny dorobek teologiczny (i nie-teologiczny) człowieka, który, nim stracił zaufanie do Instytucji, walczył - w ramach promowanej przez nią moralności - o jej oczyszczenie... Przemawia się ex cathedra, pouczając maluczkich o tym, kto jest, a kto nie jest autorytetem i gdzie leży jedyny właściwy sposób przeżywania katolickości. A obraźliwe treści obwija w kurtuazyjne formułki w stylu "Drogi Księże Redaktorze" czy "Łączę pozdrowienie w Panu!". W tym kontekście "Umysł wyzwolony" okazuje się książką niezwykle aktualną, której krytykę przeprowadzić będzie warto dopiero w momencie, gdy wiele z jej tez uda się wprowadzić do życia społecznego!
Nie jestem optymistą i nie sądzę, by szybko się to nam udało. Od bpa Meringa wolę jednak x. Bonieckiego. Bo raczej ten drugi z nich pamiętam o tym, że Mistrz z Nazaretu rozmawiał z Samarytanką, zarazem cudzołożnicą i heretyczką. Bo raczej ten drugi z nich wie, że Chrystus uzdrawiał w pogańskich sanktuariach nie negując autentyczności uzdrowień powodowanych przez anioła, który poruszał wodę.
[Dziękuję Tomikowi za polecenie źródeł i inspirującą rozmowę na ich temat :)].
czwartek, 29 września 2011
O TRZECH PRZYKAZANIACH FILOZOFA, CZYLI NOTA DLA JASNEJ MARII
W Le Tiers-Instruit Michel Serres opowiada przypowieść o marynarzach, którzy po storpedowaniu ich okrętu i długiej tułaczce po bezkresnych wodach wypatrzyli na horyzoncie wyspę. Zmierzając ku niej spotkali łodzie wyspiarzy, którzy płynęli im na przeciw. Początkowy strach, że autochtoni dążyć będą do konfrontacji, ukoiła gościnność - rozbitkowie czuli się na wyspie jak w raju. Czas minął im na poznawaniu innej kultury i na dzieleniu się swoją, na rozmowach o miłości, religii, polityce, rytuałach. Spotkanie było ciekawe tym bardziej, że każde podobieństwo pociągało za sobą zróżnicowanie - to właśnie drobne różnice były powodem śmiesznych wpadek czy celowych kawałów. W pewnym momencie marynarze nauczyli wyspiarzy gry w piłkę nożną. Staczane rozgrywki, uczenie strategii gry itp. przypomniało rozbitkom, że należą do cywilizacji, której powołaniem jest formowanie innych. Po czasie sielanki nastąpił oczywiście koniec - pojawił się "swojski" okręt i zabrał rozbitków do ich własnych krajów. Wtedy też dowiedzieli się, ilu z ich towarzyszy nie żyje oraz tego, że wydarzenia z Hiroszimy ostatecznie doprowadziły wojnę do końca. Coś jednak nie pasowało im w starym świecie i dwóch z nich postanowiło wrócić na wyspę, której nie było nawet na mapach. Jak pomyśleli, tak zrobili. Jedyna zmiana, jaką odczuli to to, że społeczność wyspiarzy postarzała się tak samo jak oni. Otwartość, uwaga i życzliwość pozostały bez zmian. Na ich cześć wyprawiono święto, którego elementem był mecz. Rozgrywka potoczyła się elegancko i dynamicznie, doprowadzając do wyniku 3-1. Marynarze konstatując jej koniec postanowili pójść spać, ale autochtonów jednak mecz wcale nie dobiegł końca. Głos ludu zagrzewał do dalszej walki. Wielogodzinna gra obfitowała w zwycięskie gole raz jednej, raz drugiej drużyny, jednakże dla człowieka Zachodu sama w sobie była już bezsensowna. Tak samo jak proklamacja końca, gdy wynik osiągnął wartość 8-8. Marynarze nie mogli pojąć, o co chodzi w tym dziwnym meczu. Wtedy odezwał się król mówiąc, że po powrocie gości do ich cywilizacji jego lud dalej grał w nogę. Zmienił jednak jedną małą regułę wprowadzając na jej miejsce tę, która mówi, iż gra kończy się wtedy, kiedy każda z drużyn jednocześnie wygrywa i przegrywa, gdy jest zwycięzcą-i-zwyciężonym. Zerowy bilans gry oznacza bowiem prawdziwy współudział obu stron. Inaczej niż w cywilizacji Zachodu, w której jedna stron oficjalnie wygrywa, ale taka wygrana jest czymś poniżającym, gdyż oparta jest na niesprawiedliwości i barbarzyństwie. I pewnie dlatego, choć są zwycięstwami, goście z Zachodu postanowili uciec ze swej cywilizacji i wrócić na wyspę, która była dla nich ratunkiem w czasie wojny.
Dla Serres'a wojna jest matrycą współczesnej kultury dyktowanej przez Zachód. Przemoc (terror) dostrzega on wszędzie - od dziecięcego podwórka po jawne działania militarne. Domeną przemocy jest dla niego również edukacja, w tym przestrzeń kampusu i akademii. Narzędziem terroru jest w edukacji strach generowany przez fantom absolutnej prawdy - to właśnie on, unosząc się między kartką a piszącym, paraliżuje wszelką szczerą intelektualną pasję. Tym, kto włada narzędziem zastraszenia, są przywódcy lokalnych "gangów intelektualnych", utrzymujących w ryzach podległe sobie kampusy, na których obrzeżach krystalizują się punkty oporu. W tej abstrakcyjnej charakterystyce widać wyraźnie doświadczenia Serres'a wyniesione z powojennych francuskich uniwersytetów, w których rozliczne gwiazdy, uczeni, dyrektorzy swe zaangażowanie ideologiczne przebierali w szaty "czystej teorii" i reprodukowali je nauczając z katedr czy objeżdżając konferencje (te nie są dla Serres'a spotkaniem pasjonatów, ale konfrontacją grup, które eksperci są w stanie jednoznacznie przypisać do któregoś z intelektualnych gangów). W szczególny sposób zaś piętnuje Serres współczesne filozofie, które wytwarza się jako uniwersalne dyskursy - oderwane od historii, wykorzenione i zamknięte na przyszłość, skuteczne na równi z bronią jądrową w służbie kulturowego ludobójstwa.
Mówiąc NIE tak rozumianej edukacji pragnie Serres powrotu do filozofii rozumianej nie jako sposób rozbudzania miłości do intelektu, rozumu czy wiedzy, ale jako sposób miłowania mądrości. Mądrość zaś to tyle, co pokojowa-i-uspokojona wiedza.
By jej służyć, a nie stać się aparatczykiem w służbie wojny Serres sformułował dla siebie samego trzy przykazania filozofa:
Po pierwsze, dokładnie badać idee i pojęcia i przyjmować tylko te, które nie wynikają z chęci zemsty; nienawiść bowiem czasem zajmuje miejsce myślenia, zawsze zaś miejsce myślenia pomniejsza.
Po drugie, nie angażować się w polemiki.
Po trzecie, unikać wszelkich form zrzeszania, uciekać od wszelkich grup, gdyż te zawsze są opresyjne; unikać wszelkich zdefiniowanych dyscyplin wiedzy, unikać kampusów-przyczółków wojny i sektorowych szańców debat naukowych. Nie być ani mistrzem, ani uczniem.
Ostatnie - volens nolens - mu nie wyszło. Został na tyle intrygującym filozofem, że jako mistrza słucha go wielu.
Dla Serres'a wojna jest matrycą współczesnej kultury dyktowanej przez Zachód. Przemoc (terror) dostrzega on wszędzie - od dziecięcego podwórka po jawne działania militarne. Domeną przemocy jest dla niego również edukacja, w tym przestrzeń kampusu i akademii. Narzędziem terroru jest w edukacji strach generowany przez fantom absolutnej prawdy - to właśnie on, unosząc się między kartką a piszącym, paraliżuje wszelką szczerą intelektualną pasję. Tym, kto włada narzędziem zastraszenia, są przywódcy lokalnych "gangów intelektualnych", utrzymujących w ryzach podległe sobie kampusy, na których obrzeżach krystalizują się punkty oporu. W tej abstrakcyjnej charakterystyce widać wyraźnie doświadczenia Serres'a wyniesione z powojennych francuskich uniwersytetów, w których rozliczne gwiazdy, uczeni, dyrektorzy swe zaangażowanie ideologiczne przebierali w szaty "czystej teorii" i reprodukowali je nauczając z katedr czy objeżdżając konferencje (te nie są dla Serres'a spotkaniem pasjonatów, ale konfrontacją grup, które eksperci są w stanie jednoznacznie przypisać do któregoś z intelektualnych gangów). W szczególny sposób zaś piętnuje Serres współczesne filozofie, które wytwarza się jako uniwersalne dyskursy - oderwane od historii, wykorzenione i zamknięte na przyszłość, skuteczne na równi z bronią jądrową w służbie kulturowego ludobójstwa.
Mówiąc NIE tak rozumianej edukacji pragnie Serres powrotu do filozofii rozumianej nie jako sposób rozbudzania miłości do intelektu, rozumu czy wiedzy, ale jako sposób miłowania mądrości. Mądrość zaś to tyle, co pokojowa-i-uspokojona wiedza.
By jej służyć, a nie stać się aparatczykiem w służbie wojny Serres sformułował dla siebie samego trzy przykazania filozofa:
Po pierwsze, dokładnie badać idee i pojęcia i przyjmować tylko te, które nie wynikają z chęci zemsty; nienawiść bowiem czasem zajmuje miejsce myślenia, zawsze zaś miejsce myślenia pomniejsza.
Po drugie, nie angażować się w polemiki.
Po trzecie, unikać wszelkich form zrzeszania, uciekać od wszelkich grup, gdyż te zawsze są opresyjne; unikać wszelkich zdefiniowanych dyscyplin wiedzy, unikać kampusów-przyczółków wojny i sektorowych szańców debat naukowych. Nie być ani mistrzem, ani uczniem.
Ostatnie - volens nolens - mu nie wyszło. Został na tyle intrygującym filozofem, że jako mistrza słucha go wielu.
LEVINAS, KAFKA I PRZEMIANY
Polskiemu humaniście Emmanuela Levinasa przedstawiać nie trzeba. Inaczej jest z Michaelem Levinasem, synem filozofa, którego twórczość muzyczna nie jest chyba w naszym kraju znana w ogóle. Sam zetknąłem się z jego postacią lata temu, bodajże w czasach licealnych. Aż do wczoraj nie znałem jednak żadnej jego kompozycji. A szkoda. Upolowana "Metamorfoza" na podstawie "Przemiany" Franza Kafki jest bowiem ewidentnym wyrazem dużego talentu, umiejętnego korzystania z dorobku przeszłości i szlachetnej indywidualności.
"LA MÉTAMORPHOSE" to opera, której światowa prapremiera odbyła się kilka miesięcy temu w Operze w Lille. Kameralna w formie wykorzystuje duży wachlarz środków muzycznych - od wdzięcznej, tonalnej melodyki, po amplifikowane głosy solistów, ostrą dysonansowość czy pomysłowo stosowane instrumenty perkusyjne. Niczym u Benjamina Brittena, którego duch unosi się nad "Metamorfozą". Jej tematem jest przemiana człowieka, której towarzyszy pytanie o to, czym jest prawdziwe JA, a w tym kontekście również o to, kim jest TY czy ON. Można więc zaryzykować uwagę, że w dziele Levinasa pulsuje podskórnie filozofia jego ojca. Nawet jeśli najczęściej padającym ze sceny słowem nie jest "Ty", ale "Ego" (w końcu ego może wyrażać "bunt przeciw ojcu maniacko lansującemu awantaże Innego", jak napisał do mnie mój interlokutor).
"LA MÉTAMORPHOSE" to opera, której światowa prapremiera odbyła się kilka miesięcy temu w Operze w Lille. Kameralna w formie wykorzystuje duży wachlarz środków muzycznych - od wdzięcznej, tonalnej melodyki, po amplifikowane głosy solistów, ostrą dysonansowość czy pomysłowo stosowane instrumenty perkusyjne. Niczym u Benjamina Brittena, którego duch unosi się nad "Metamorfozą". Jej tematem jest przemiana człowieka, której towarzyszy pytanie o to, czym jest prawdziwe JA, a w tym kontekście również o to, kim jest TY czy ON. Można więc zaryzykować uwagę, że w dziele Levinasa pulsuje podskórnie filozofia jego ojca. Nawet jeśli najczęściej padającym ze sceny słowem nie jest "Ty", ale "Ego" (w końcu ego może wyrażać "bunt przeciw ojcu maniacko lansującemu awantaże Innego", jak napisał do mnie mój interlokutor).
środa, 28 września 2011
O SUCE BIŁGORAJSKIEJ, NIEMATERIALNYM DZIEDZICTWIE I BYCIU PRAWDZIWYM POLAKIEM
"Źródła" uraczyły mnie dzisiaj rozmową z Marią Pomianowską. Uraczyły, aczkolwiek konsekwencją tej rozmowy jest uczuciowa ambiwalencja. Z jednej strony nie sposób nie cieszyć się z faktu, że wskrzeszenie suki biłgorajskiej udało się tak pięknie, iż dziś grają na niej nie tylko pojedyncze osoby, ale i cała orkiestra. Po pysznym tańcu zagranym przez consort suk i fideli czekam z niecierpliwością na zapowiedzianą płytę. Z drugiej strony nie sposób nie smucić się tym, jak Polacy podchodzą do własnego dziedzictwa. Pani Pomianowska przypomniała fakt, że dopiero od kilku miesięcy "działa" u nas konwencja chroniąca materialne i niematerialne dziedzictwo narodu. Choć działa to za dużo powiedziane, bo wciąż nie wiadomo, czym to dziedzictwo ma być i jak należy je chronić. Przerażające zaś jest to, że na spotkaniu u Prezydenta eksperci nie bali się nawet opinii, że dziedzictwo ludowe obroni się samo.
Przerabialiśmy już w Polsce politykę historyczną, ciągle karmi się nas akcjami patriotycznymi, co i rusz przetacza się jakaś kampania czy agitacja, a to Słowacy potrafili doprowadzić do wpisania fujary słowackiej na listę dziedzictwa nie tylko narodowego, ale i światowego (czyli na listę UNESCO).
Jak rozumiem, jedynym dziedzictwem Narodu są (ostatnio wyjątkowo kiepskie) filmy Wajdy, kompozycje (od dawna bardziej niż kiepskie i bardziej niż pretensjonalne) Pendereckiego i nietęgie książki Sienkiewicza. Oraz pomniki i nazwy ulic, wyrastające przy pewnych okazjach jak grzyby po deszczu. Cóż, przyznaję się do innego dziedzictwa i nie mogę zrozumieć, dlaczego krytykując Litwę i jej stosunek do Polaków samych siebie nie traktuje się symetrycznie. Ale pewnie świadczy to tylko o tym, że nie jestem prawdziwym Polakiem.
Przerabialiśmy już w Polsce politykę historyczną, ciągle karmi się nas akcjami patriotycznymi, co i rusz przetacza się jakaś kampania czy agitacja, a to Słowacy potrafili doprowadzić do wpisania fujary słowackiej na listę dziedzictwa nie tylko narodowego, ale i światowego (czyli na listę UNESCO).
Jak rozumiem, jedynym dziedzictwem Narodu są (ostatnio wyjątkowo kiepskie) filmy Wajdy, kompozycje (od dawna bardziej niż kiepskie i bardziej niż pretensjonalne) Pendereckiego i nietęgie książki Sienkiewicza. Oraz pomniki i nazwy ulic, wyrastające przy pewnych okazjach jak grzyby po deszczu. Cóż, przyznaję się do innego dziedzictwa i nie mogę zrozumieć, dlaczego krytykując Litwę i jej stosunek do Polaków samych siebie nie traktuje się symetrycznie. Ale pewnie świadczy to tylko o tym, że nie jestem prawdziwym Polakiem.
czwartek, 22 września 2011
O ZUŻYCIU NIEWINIĄTEK (POLSKICH MŁODZIEŃCÓW)
Nakładem AdPublik ukazała się niedawno Tęczowa rewolucja. To zbiór rozmów LGBT, którego poszczególne części pojawiały się wcześniej na łamach Repliki. W pamięci mam podobną publikację zatytułowaną Gejdar. Na jej łamach Dominika Buczak i Mike Urbaniak przeprowadzili rozmowy z homoseksualnymi mężczyznami. Wbrew notce na tylnej okładce Gejdaru ("Bohaterowie książki są różni. Mają odmienne poglądy społeczne i polityczne, inaczej zapatrują się na kwestie emancypacji, homofobii, formalizacji związków osób homoseksualnych czy adopcji dzieci. Niektórzy traktują kościół katolicki jako źródło homofobicznej opres ji. Inni, głęboko wierzący,...") z wywiadów wyłonił się dość stereotypowy obraz geja - niedojrzałego emocjonalnie faceta zainteresowanego seksem, fajnym ciuchem, perfumami i lansem. Tęczowa rewolucja jest zdecydowanie ciekawsza - wyłaniający się z niej obraz osób LGTB jest mniej banalny, bardziej problematyczny, silniej intelektualny. Nie stroni się tu również od kwestii kompletnie przemilczanych, jak biseksualność, której "pojawienie" się na konceptualnym rynku wydaje się coraz bardziej konieczne. Nie zmienia to faktu, że Tęczowa rewolucja choć ciekawsza, to jednak dalsza od rzeczywistości, niż Gejdar. Chciałbym się mylić. Tak czy owak, warto ją przeczytać; na zachętę zaś trzy krótkie wyimki:
"To się łączy (...) z koniecznością wykreowania siebie na silną osobowość, ponieważ słaby gej właściwie nie ma szans na zrealizowanie swojej tożsamości. Żeby mieć udane, spełnione życie, gej musi włożyć w nie dużo więcej wysiłku niż heteroseksualista. Musi być twardszy, bardziej samodzielny, samowystarczalny i świadomy zarówno swoich celów, jak i swoich interesów: po to, żeby mógł przetrwać jako gej! W przeciwnym razie grozi mu życie połowiczne w różnego rodzaju formach przetrwalnikowych, kokonach - w niespełnieniu, w stanie emocjonalnego niedorozwinięcia" [Tomasz Raczek].
"Tymczasem w klubach ludzi taksuje się niezmiennie według dwóch kryteriów - młodości i atrakcyjności fizycznej. Niestety, my geje ciągle jesteśmy na etapie ciała, nie głowy..." [Tomasz Raczek].
"Na tegorocznym Marszu Równości [2010 - dop. MMB] w Krakowie miałem okazję podsłuchać stojące z boku dwie panie w dość zaawansowanym wieku. Jedna do drugiej:
>Pani patrzy, sama młodzieź!<, a druga: >No, jasne, przecież starsi się tym nie parają< [Mariusz Kurc].
Parają, parają. Ciągle się to w człowieku kitłasi. Mam taką obserwację, że w Polsce jest wielu pięknych młodzieńców, a stosunkowo niewielu pięknych mężczyzn. Jakoś szybko się zużywają" [Michał Głowiński].
"To się łączy (...) z koniecznością wykreowania siebie na silną osobowość, ponieważ słaby gej właściwie nie ma szans na zrealizowanie swojej tożsamości. Żeby mieć udane, spełnione życie, gej musi włożyć w nie dużo więcej wysiłku niż heteroseksualista. Musi być twardszy, bardziej samodzielny, samowystarczalny i świadomy zarówno swoich celów, jak i swoich interesów: po to, żeby mógł przetrwać jako gej! W przeciwnym razie grozi mu życie połowiczne w różnego rodzaju formach przetrwalnikowych, kokonach - w niespełnieniu, w stanie emocjonalnego niedorozwinięcia" [Tomasz Raczek].
"Tymczasem w klubach ludzi taksuje się niezmiennie według dwóch kryteriów - młodości i atrakcyjności fizycznej. Niestety, my geje ciągle jesteśmy na etapie ciała, nie głowy..." [Tomasz Raczek].
"Na tegorocznym Marszu Równości [2010 - dop. MMB] w Krakowie miałem okazję podsłuchać stojące z boku dwie panie w dość zaawansowanym wieku. Jedna do drugiej:
>Pani patrzy, sama młodzieź!<, a druga: >No, jasne, przecież starsi się tym nie parają< [Mariusz Kurc].
Parają, parają. Ciągle się to w człowieku kitłasi. Mam taką obserwację, że w Polsce jest wielu pięknych młodzieńców, a stosunkowo niewielu pięknych mężczyzn. Jakoś szybko się zużywają" [Michał Głowiński].
wtorek, 20 września 2011
KILKA MYŚLI O MARLENIE DIETRICH I ŚWIĘTOŚCI
Zaczęło się od wczorajszego poranka. Radiowa "Dwójka" nadaje rano piosenkę polecaną przez jakąś kulturotwórczą osobistość. Wczoraj emitowano przebój Boba Dylana "Blowin' in the Wind". Piosenka bardzo mi bliska, aczkolwiek w moim przypadku bardziej związana z Marleną Dietrich niż z samym Dylanem. Wieczorem, biorąc już do ręki swobodniejszą lekturę, wyciągnąłem z półki piękny trzypłytowy album Dietrich, który sam w sobie obrosły jest wspomnieniami (Wojtku, dziękuję!). Wrzuciłem CD i jej niewielki, ale ciemny, ochrypły, aksamitny głos, kapitalna interpretacja i niezapomniany "berliner", którego dziś próżno już szukać, przeniosły mnie jakby w inną rzeczywistość.
Mam do Dietrich nadzwyczajny sentyment i wielki podziw. Konfrontując się z takimi postaciami, jak Ona, uświadamiam sobie, jakim spustoszeniem jest charakterystyczne dla Zachodu utożsamienie świętości z moralnością. Bo patrząc "moralnie" (co w gruncie rzeczy znaczy: z punktu widzenia uświęconego konwenansu) Dietrich można zarzucić bardzo wiele. Niejasne (powiedzmy eufemistycznie) relacje z córką. Biseksualizm. Rozwiązłość. Alkoholizm. Tyle że patrząc w ten sposób nie zobaczymy niczego. Dla mnie świętość nie jest stanem moralnym, ale ontologicznym. A grzech nie jest zmazą, z której trzeba się uwolnić za pomocą czarodziejskiej formuły, lecz tajemniczą sferą płynącą ze skończoności człowieka; sferą motywującą ciągłą drogę naprzód. I w tych kategoriach z Dietrich emanuje dla mnie coś wzniosłego i świętego:
- Jej niezłomna wierność szacunkowi dla człowieka, wolności, powołaniu (po naciąganie skóry głowy bateriami szpilek, bo to należy się słuchaczowi i muzyce);
- Jej jednoznaczne opowiedzenie się przeciw Hitlerowi i nazizmowi. (Jednoznaczne, bo za cenę utraty Ojczyzny na dłużej niż okres wojny. Być może na zawsze, bo nawet po śmierci berlińczycy i Niemcy nie przyjęli jej w poczet swoich).
I kiedy dobiega końca film Maximiliana Schella, kiedy głos starej i zgorzkniałej Dietrich rwie się z przepicia, a ona sama stacza w malignę, wiem, że mam do czynienia z wielkim człowiekiem, który nie bał się zapłacić sobą za to, co ważne, być może ogólnoludzko. I żadne słowa nie oddadzą tu tego, co powinno być oddane...
sobota, 17 września 2011
O KUCHENNYCH REWOLUCJACH, CZYLI CO TO JEST WINIGRET?
Ci, co mnie znają, wiedzą, że lubię gotować. I lubię też audycje nt. kuchni. "Kuchenne Rewolucje" oglądam nieregularnie, acz wiernie. I nawet darzę je sympatią, choć jako frankofona ciężko mi przeżyć "winigret" z akcentem na "ni". (Jako Polakowi ciężko mi z "restołracją" i kilkoma innymi rzeczami). Dziś nie wytrzymałem i napisałem p. Gessler post na fb. I post najpierw pojawił się, potem zniknął, a potem jednym udaje się go znaleźć, a innym nie. Cóż, strony i tablice bywają przepastne - niczym rasowy thesaurus ;-)
DLACZEGO LUBIĘ POSTMODERNIZM?
Jako dziwoląg nigdy nie przepadałem za Georgiem Solitm. Zamiast niego wolałem Marka Janowskiego (przy Wagnerze) czy Colina Davisa (przy Verdim). Nigdy nie lubiłem Glenna Goulda. Bacha na fortepianie rezerwując dla Rosalyn Tureck. Od zawsze nie znosiłem Karajana, choć w drodze wyjątku frajdę sprawia mi kilka jego nagrań z lat 50ych i "Madama Buttrefly" z Mirellą Freni i Luciano Pavarottim.
Od dawna lubię też postmodernizm. Dlaczego?
Gdyby nie postmodernizm ciągle musielibyśmy tkwić przy zdaniu Iwaszkiewicza, który w książeczce o Bachu wybrzydzał nad powrotem do dawnych instrumentów, dawnych smyczków i metod wykonawczych zalecając grę na tym, co najnowsze. Jego modernistyczne przywiązanie do postępu to co nowe automatycznie wiązało z tym co lepsze.
Gdyby nie postmodernizm ciągle musielibyśmy oddawać kult najnowszym nagraniom muzyki dawnej robionym w "dawnym stylu". Przecież początkowo przekonywano nas, że nagrania te są wierną repliką tego, jak muzykę dawną grano w dawnych czasach (i dziś w Polsce wciąż jeszcze się to czyni, choć Zachód wie już doskonale, że "historyczne poinformowanie" nie oznacza replikowania). A tak, nie mam problemu z tym, że lubiąc Pierre'a Hantai, Andreasa Staiera czy Alinę Ratkowską i tak z klawesynistów najbardziej lubię Wandę Landowską!
Gdyby nie postmodernizm trzeba by ugrzęznąć w nieustannym "awangardyzowaniu" awangardy, w lekceważeniu tradycji, zamienianiu muzyki w grę idei i coraz nudniejszą wariację na temat struktury.
Gdyby nie postmodernizm nie byłoby George'a Crumba! Po raz nie wiem który z satysfakcją wracam masowo do jego kompozycji. A wszystko za sprawą książi Marty Szoki Crumbowi poświęconą. Choć nie tak dawno skończyłem jeden z moich "sezonów z C.", Szoka zainspirowała mnie do rozpoczęcia kolejnego. Przeszukałem więc płytotekę, uzupełniłem kolekcję o rzeczy pisane do słów Lorki. I znów nie mogę wyjść z podziwu. Dla duchowej aury tej muzyki. Jej temperatury. Krystalicznie czystej faktury. Fenomenalnego poszerzenia spektrum dźwięku. Przywoływanych tematów, aluzji, cytacji. Świadomości, że powtórzenie różnicuje. Żyje w tej muzyce dorobek przeszłych pokoleń; traktowany jest z szacunkiem, acz bez patosu i namaszczenia, które mogą zabić każdego wrażliwego słuchacza w nadętej robocie Pendereckiego (to mój absolutny anty-typ!). Czuć w tym wszystkim ogień, duende. I myślę sobie, że ten odsądzany od czci i wiary postmodernizm nie tyle zagraża, co ocala - otwiera pole, w którym to, co minione odnajduje swą wartość, w którym z tradycji czerpać można żywe soki zamiast biec na oślep do przodu bądź pozostawać w miejscu. Postmodernizm jest jak ewangeliczna postawa przypisana roztropnemu: postawa wyciągania ze skarbca tego, co stare i tego, co nowe. A że przy tym zabiegu stare nigdy nie jest takie jak było? Że można patrzeć na nie z przymrużeniem oka? I że nigdy nie wybiera się wszystkiego, część tradycji - jako nieaktualną, nieciekawą czy szkodliwą, po prostu się porzuca? To też wyraz szacunku - dla historii, która, jak człowiek, karmi się skończonością. Mnie w każdym razie to nie przerażą. I celowo pisząc o muzyce piszę o postmodernizmie-w-ogóle. Bo jeśli on jest (był?) - a wcale nie jestem tego pewien - to jest/był szansą we wszystkich swych przejawach. O ile człowiek za bardzo się nim nie przejmie!
Od dawna lubię też postmodernizm. Dlaczego?
Gdyby nie postmodernizm ciągle musielibyśmy tkwić przy zdaniu Iwaszkiewicza, który w książeczce o Bachu wybrzydzał nad powrotem do dawnych instrumentów, dawnych smyczków i metod wykonawczych zalecając grę na tym, co najnowsze. Jego modernistyczne przywiązanie do postępu to co nowe automatycznie wiązało z tym co lepsze.
Gdyby nie postmodernizm ciągle musielibyśmy oddawać kult najnowszym nagraniom muzyki dawnej robionym w "dawnym stylu". Przecież początkowo przekonywano nas, że nagrania te są wierną repliką tego, jak muzykę dawną grano w dawnych czasach (i dziś w Polsce wciąż jeszcze się to czyni, choć Zachód wie już doskonale, że "historyczne poinformowanie" nie oznacza replikowania). A tak, nie mam problemu z tym, że lubiąc Pierre'a Hantai, Andreasa Staiera czy Alinę Ratkowską i tak z klawesynistów najbardziej lubię Wandę Landowską!
Gdyby nie postmodernizm trzeba by ugrzęznąć w nieustannym "awangardyzowaniu" awangardy, w lekceważeniu tradycji, zamienianiu muzyki w grę idei i coraz nudniejszą wariację na temat struktury.
Gdyby nie postmodernizm nie byłoby George'a Crumba! Po raz nie wiem który z satysfakcją wracam masowo do jego kompozycji. A wszystko za sprawą książi Marty Szoki Crumbowi poświęconą. Choć nie tak dawno skończyłem jeden z moich "sezonów z C.", Szoka zainspirowała mnie do rozpoczęcia kolejnego. Przeszukałem więc płytotekę, uzupełniłem kolekcję o rzeczy pisane do słów Lorki. I znów nie mogę wyjść z podziwu. Dla duchowej aury tej muzyki. Jej temperatury. Krystalicznie czystej faktury. Fenomenalnego poszerzenia spektrum dźwięku. Przywoływanych tematów, aluzji, cytacji. Świadomości, że powtórzenie różnicuje. Żyje w tej muzyce dorobek przeszłych pokoleń; traktowany jest z szacunkiem, acz bez patosu i namaszczenia, które mogą zabić każdego wrażliwego słuchacza w nadętej robocie Pendereckiego (to mój absolutny anty-typ!). Czuć w tym wszystkim ogień, duende. I myślę sobie, że ten odsądzany od czci i wiary postmodernizm nie tyle zagraża, co ocala - otwiera pole, w którym to, co minione odnajduje swą wartość, w którym z tradycji czerpać można żywe soki zamiast biec na oślep do przodu bądź pozostawać w miejscu. Postmodernizm jest jak ewangeliczna postawa przypisana roztropnemu: postawa wyciągania ze skarbca tego, co stare i tego, co nowe. A że przy tym zabiegu stare nigdy nie jest takie jak było? Że można patrzeć na nie z przymrużeniem oka? I że nigdy nie wybiera się wszystkiego, część tradycji - jako nieaktualną, nieciekawą czy szkodliwą, po prostu się porzuca? To też wyraz szacunku - dla historii, która, jak człowiek, karmi się skończonością. Mnie w każdym razie to nie przerażą. I celowo pisząc o muzyce piszę o postmodernizmie-w-ogóle. Bo jeśli on jest (był?) - a wcale nie jestem tego pewien - to jest/był szansą we wszystkich swych przejawach. O ile człowiek za bardzo się nim nie przejmie!
sobota, 10 września 2011
"TEOLOGUMENA" 1
Ilekroć przeżywam (to złe słowo, aczkolwiek lepsze od słowa "słucham") AKATYST do Ducha Św., moje myśli biegną w stronę o. Yves'a Congara OP. O dziwo nie poświęciłem mu żadnego tekstu, jego nazwisko nie pojawia się bodaj w jakimkolwiek przypisie, a to on spośród XX-wiecznych teologów katolickich, a nie Hans Urs von Balthasar czy Pierre Teilhard de Chardin, wpłynął najbardziej na moją postawę religijną i doświadczenie wiary. W mocno minionych już czasach Jego trylogia pneumatologiczna wprowadzała mnie w mysterium Ducha Świętego, a jego prace o Kościele uczyły mnie eklezjologii zupełnie innej niż ta znana z rodzimego podwórka. Congar ujmował (i ujmuje) mnie prostotą języka, pochyleniem nad Biblią, szacunkiem dla Tradycji. Brak u niego pretensjonalności, zachłyśnięcia językiem określonej szkoły filozoficznej. Brak również wizji, która by narzucała określony porządek wszystkim cząstkowym analizom, jakie przedstawiał w swoich tekstach. Pewnie dzięki temu, znów w opozycji do nieznośnego językowo i "systemowo" Balthasara, dawała mi w czasie lektury poczucie wolności. Nie wiedziałem wtedy, że Congar otwiera mi okno na przestrzeń teologii prawosławnej, w której znalazłem nie tylko potwierdzenie intuicji Congara, ale także ich rozwinięcie i pogłębienie.
Myślę, że jednym z najważniejszych elementów tej prawosławno-congarowskiej tradycji jest przypomnienie, że wszyscy pomazani chrztem są kapłanami. I że to oni - jako wspólnota - celebrują najświętsze tajemnice chrześcijaństwa. Kapłaństwo sakramentalne jest tylko i aż charyzmatem, posługą dla wspólnoty, a nie przejściem w ontologicznie wyższy stan, który uprawnia do pouczeń i przewodzenia - najczęściej politycznego, a nie duchowego. W dobie, gdy przed kościołami stawia się pomniki hommage a Smoleńsk, gdy abp Głódź wygłasza kazania pod określone daty należy przypominać, że powołaniem duchownych nie jest celebrowanie spraw ziemskich, a posługa przy mysterium. Posługa nie wobec naiwnych laików, których trzeba pouczać, ale wobec równych w godności kapłańskiej wiernych. To trudna prawda, ale może czas, by zacząć się z nią oswajać?
Myślę, że jednym z najważniejszych elementów tej prawosławno-congarowskiej tradycji jest przypomnienie, że wszyscy pomazani chrztem są kapłanami. I że to oni - jako wspólnota - celebrują najświętsze tajemnice chrześcijaństwa. Kapłaństwo sakramentalne jest tylko i aż charyzmatem, posługą dla wspólnoty, a nie przejściem w ontologicznie wyższy stan, który uprawnia do pouczeń i przewodzenia - najczęściej politycznego, a nie duchowego. W dobie, gdy przed kościołami stawia się pomniki hommage a Smoleńsk, gdy abp Głódź wygłasza kazania pod określone daty należy przypominać, że powołaniem duchownych nie jest celebrowanie spraw ziemskich, a posługa przy mysterium. Posługa nie wobec naiwnych laików, których trzeba pouczać, ale wobec równych w godności kapłańskiej wiernych. To trudna prawda, ale może czas, by zacząć się z nią oswajać?
środa, 31 sierpnia 2011
LEKARZU - ULECZ SIĘ SAM!
Najpierw kampania środowiska lekarskiego przeciw homeopatii, jako terapii NIEnaukowej, teraz zaś promowanie przez to środowisko nieNAUKOWEJ teorii. Bo jak inaczej skomentować co następuje?:
Czy można wyleczyć z homoseksualizmu? Można - chce przekonywać amerykański psycholog Joseph Nicolosi. Gdzie? Na Uniwersytecie Medycznym w Poznaniu. Konferencja o terapii skłonności homoseksualnych ma się odbyć w połowie września w centrum kongresowo-dydaktyczne poznańskiego Uniwersytetu Medycznego. Jej zapowiedź pojawiła się na prawicowych i katolickich portalach internetowych.Gwiazdą konferencji ma być amerykański psycholog dr Joseph Nicolosi. Jego stronę internetową otwiera slogan: "Nie musisz być gejem". Nicolosi stara się zmieniać orientację seksualną gejów i lesbijek. W wywiadach twierdzi, że część jego pacjentów doświadcza znaczącej poprawy, a jedna trzecia zostaje uzdrowiona. Katolickie portale reklamują go: "Światowej sławy specjalista, niezaprzeczalny autorytet". Wkrótce w Polsce ma się ukazać jego poradnik dla rodziców: "Zapobieganie rozwojowi homoseksualizmu u dzieci".Choć Światowa Organizacja Zdrowia od lat nie uznaje homoseksualizmu za chorobę, w USA działają tabuny takich terapeutów. Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne ostrzegło, że ich metody mogą prowadzić do depresji i samobójstw. W Poznaniu, jak podkreślają internetowe zapowiedzi, na poparcie swoich teorii Nicolosi ma przedstawiać "naukowe argumenty". Na stronie poznańskiej konferencji za organizatora podaje się Fundacja Edukacji Zdrowotnej i Psychoterapii. Ale poza mailem nie ma do niej kontaktu. Sama fundacja powstała raptem trzy miesiące temu. Z sądowego rejestru dowiadujemy się, że kieruje nią psycholog i katolicka publicystka Bogna Białecka. Nie sposób jednak się z nią skontaktować. W rzeczywistości organizacją konferencji zajmuje się bowiem Fundacja Uniwersytetu Medycznego. To ona przyjmuje zapisy i opłaty za wstęp na wykłady (od 100 do 250 zł, są zniżki dla studentów i członków Stowarzyszenia Psychologów Chrześcijańskich). A dla szukających informacji o konferencji na stronie internetowej podany jest numer do biura fundacji. [cyt. za: http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80269,10204856,Jak_leczyc_gejow___kontrowersyjna_konferencja_na_uczelni.html].
Może warto przypomnieć Medykom dwie fundamentalne zasady:
PRIMUM - NON NOCERE;
SECUNDUM - MEDICE, CURA TE IPSUM!
MATRASOWI MÓWIĘ: DZIĘKUJĘ
Po powrocie ze spokojnej Lubelszczyzny wciąż nie mogę przyzwyczaić się do pędu życia (gdyby to był elan vital, ach!) i skwaszonych min naszych krajan. W plebiscycie na najbardziej nieżyczliwe miejsce w naszym mieście od kilku miesięcy wygrywa u mnie księgarnia MATRAS na Piotrkowskiej. Nie dość, że monitorują przestrzeń, nie dość, że czułem oddech pracownicy na swoim karku (myślałem nawet, czy to nie próba umówienia się na randkę), to i tak zostałem głośno posądzony o kradzież. Obywatelskie prawo do skargi też się na niewiele zdało. Posłana mejlem spotkała się z milczeniem - mimo prośby o potwierdzenie odbioru. Telefonicznie ustaliłem, że firma ustaliła normę nie potwierdzania odbioru mejli! Potem oczekiwanie na reakcję - i znów cisza. Po kolejnym telefonie dowiedziałem się, że to dziwne, iż czekam na odpowiedź, ale skoro tak, to przynależący do stosownej dykasterii członek kierownictwa odpowie mi w ciągu kilku kolejnych dni. Czekam już parę miesięcy - może kiedyś się doczekam? Najgorsze jest to, że podobna sytuacja spotkała nie tylko mnie... Cóż, od tej pory skutecznie bojkotuję MATRASa. I jakoś moja skłonność do kupowania książek wcale nie ucierpiała. Pytanie tylko - dlaczego Warszawa może mieć księgarnio-kawiarnie, a my nie? I dlaczego (w kapitalistycznym pono porządku) przykład nie idzie z góry?
wtorek, 30 sierpnia 2011
Kryminał na wieczór :)
Kolejny wieczór z Joe Alexem. Spokojny głos Jacka Rozenka czytającego "Jesteś tylko diabłem" plus kapitalna narracja Słomczyńskiego może odprężyć nawet po trudnym dniu :) Swoją drogą mamy szczęście do "kryminalistów". Dziś Krajewski, drzewiej Alex. Co tu kryć, mam niesamowity sentyment do Słomczyńskiego. Znać z jego powieści erudytę, który w małym palcu miał i Szekspira i Joyce'a. Wiem, dziś modna jest krytyka tych tłumaczeń. Mam na to jedną radę - miast krytykować, lepiej zrobić nowy, doskonalszy przekład. Bo krytyka często wypada żenująco. Jak kiedyś w jednym z tekstów z "Literatury na Świecie". Autor odsądzał od czci i wiary jakąś frazę z "Ulissesa" nie dostrzegając, że jest to - uzasadniona oryginałem - stylizacja na Apokalipsę Jana Teologa. Cóż, tacy krytycy, jakie czasy, jak ćwierkają wróble za oknem :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)
PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”
Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...
-
Nie będę krył, że należę do tej części melomanów, których cieszy "historycznie poinformowany" nurt wykonywania muzyki dawnej. Nam...
-
Podróż zimowa z poezją Stanisława Barańczaka to opowieść pozbawiona nawet iskier nadziei. Jest trzeźwa, ostra i smutna ocena naszej wsp...