wtorek, 30 lipca 2013

DRZAZGA W OKU I OSINOWY KOŁEK W SERCU. LISTY DO RADY ETYKI MEDIÓW I DO STANISŁAWA KARD. DZIWISZA

Ci którzy mnie znają, wiedzą, że jestem osobą ceniącą różnorodność. Grono moich przyjaciół i znajomych jest szerokie dobrze obrazując tezę, że różnice ubogacają i wcale nie muszą prowadzić do kłótni. 
Można się cenić, lubić, przyjaźnić, a jednocześnie ze sobą nie zgadzać. 

Od zawsze bliskie są mi wartości ewangeliczne - z nich wysnułem zasadę, że miłość wyklucza tylko wykluczenie i cieszę się, że w podobnym duchu działa papież Franciszek.

Od zawsze leżało mi na sercu dobro Polski, mając w rodzinie Wojciecha Bogusławskiego, Zbigniewa Brzezińskiego i Ignacego Gogolewskiego, krzyżyjąc rodzinne drogi z Hauke-Bosakami czy Stefanem Starzyńskim, kultywując pamięc o Teresie Bogusławskiej nie może być inaczej.

Dlatego nie mogłem nie zareagować na kolejne wystąpienie ks. Dariusza Oko i jego rekapitulację na łamach prasy.
Za dużo w obu języka nienawiści, przekłamań i braku wyczucia - zrównanie niemal w przedzień Powstania Warszawskiego teoretyków gender z nazistami i cierpienia ludzi wojny z dyskusją służącą przeciwdziałaniu marginalizacji, są straszne.

Dlatego musiałem interweniować.
W końcu tym, co zobowiązuje nas względem Innych, jest miłość.




RYSZARD BAŃKOWICZ
Prezes Rady Etyki Mediów



Szanowny Panie!
Pragnę zwrócić uwagę Rady Etyki Mediów na artykuł Adama Kruczka Gender gorsze od faszyzmu opublikowany na łamach Naszego Dziennika oraz na wypowiedzi Dariusza Oko na falach Radia Maryja („Rozmowy Niedokończone”).

Redaktor w tonie aprobaty referuje w nim poglądy Dariusza Oko odnoszące się do osób homoseksualnych oraz obecnego w humanistyce nurtu gender.
W artykule możemy przeczytać m. in., że kwestionująca homofobię perspektywa gender jest gorsza od obu XX-wiecznych totalitaryzmów (gender zostaje określone wprost jako „absurdalna, zbrodnicza ideologia”, przywieziona do Polski podobnie jak nazizm i komunizm, które to „zbrodnicze ideologie musiały być do nas przywiezione na czołgach i Polacy byli ich „uczeni” w katowniach gestapo i UB”) . Teoretyczki i teoretycy gender porównani są do „małej grupy przestępczej skupionej wokół Adolfa Hitlera”, przedstawieni są także jako „ateistyczni, masońscy, lewaccy” spiskowcy, których celem jest przejęcie władzy nad narodami, zniszczenie chrześcijaństwa i rozbicie rodzin.
  
Z artykułu wyłania się obraz osób nie-heteronormatywnych jako jednostek rozwiązłych, szerzących kulturowy upadek, odpowiedzialnych za rozprzestrzenianie się AIDS, czy wręcz odrzucający człowieczeństwo na rzecz zwierzęcości (alias niższych, wspólnych ze zwierzętami sfer człowieka). Jak zwykle dochodzi także do zrównania homoseksualizmu i pedofilii.
W końcu zaleca się tu także leczenie osób homoseksualnych. 
Wszystko zaś legitymizowane jest naukowo przez podkreślanie, iż poglądy te referowane są przez osobą godną zaufania – filozofa.
  
Wydaje mi się, że nadużycia merytoryczne i etyczne obecne w tekście Adama Kruczka i w wypowiedziach Dariusza Oko na falach „Rozmów Niedokończonych” nie wymagają komentarza. Czymś absolutnie nagannym jest porównywanie koncepcji teoretycznych służących emancypacji mniejszości z ideologiami totalitarnymi, których ofiary liczy się w setki tysięcy osób.
Równie naganne jest utrwalanie negatywnego obrazu mniejszości seksualnych, lekceważące zarówno aktualną wiedzę medyczną, jak i wyniki licznych badań kulturowych.
W końcu naganne jest promowanie leczenia homoseksualizmu – wg stanowiska Ministerstwa Zdrowia „nie jest możliwe zaakceptowanie promowania tzw. grup wsparcia dla wyjścia z homoseksualizmu”, a metody leczenia określone zostają jako szkodliwe i nietrafne.

Wskazany tekst, jak i publicystyczna działalność Dariusza Oko, zasługują na uwagę Rady Etyki Mediów i stanowcze działania przeciwdziałające naruszeniom etyki dziennikarskiej.
Z poważaniem,
  
Marcin Bogusławski





Stanisław kard. Dziwisz
Kuria Metropolitalna Krakowska
Franciszkańska 3
31-004 Kraków


Eminencjo!
Działalność publicystyczna ks. Dariusza Oko od dawna budzi mój fundamentalny sprzeciw. 
Jego liczne wykłady, konferencje czy teksty drukowane wymierzone są w sposób bezkompromisowy w mniejszości seksualne oraz obecne we współczesnej humanistyce nurty nazywane gender i queer studies.
Sama polemika nie jest oczywiście niczym złym, odbywać musi się jednak w sposób rzetelny, oparty na gruntownej wiedzy i budowany za pomocą merytorycznie relewantnych argumentów.
Działalność ks. Oko nie nosi takich znamion. Jego wystąpienia publiczne nie są dopuszczalną polemiką z ideami czy badaniami, ale budowaniem fałszywego i mocno krzywdzącego obrazu zarówno mniejszości seksualnych jak i perspektywy w skrócie nazwanej gender.
Protesty przeciwko tym wystąpieniom są znane od dawna, nie spotkały się jednak z reakcją Kurii.
Pragnę więc zwrócić uwagę Eminencji na tekst opublikowany w Naszym Dzienniku (nr 176, 30 lipca 2013), w którym Adam Kruczek referuje w tonie aprobującym „wiwisekcję ideologii gender”, której ks. Oko dokonał na antenie Radia Maryja.
Z artykułu – zatytułowanego wymownie: Gender gorsze od totalitaryzmu dowiedzieć możemy się wielu mrożących krew w żyłach informacji, m. in., że kwestionująca homofobię perspektywa gender jest gorsza od obu XX-wiecznych totalitaryzmów (gender zostaje określone wprost jako „absurdalna, zbrodnicza ideologia”, przywieziona do Polski podobnie jak nazizm i komunizm, które to „zbrodnicze ideologie musiały być do nas przywiezione na czołgach i Polacy byli ich „uczeni” w katowniach gestapo i UB”) . Teoretyczki i teoretycy gender porównani są do „małej grupy przestępczej skupionej wokół Adolfa Hitlera”, przedstawieni są także jako „ateistyczni, masońscy, lewaccy” spiskowcy, których celem jest przejęcie władzy nad narodami, zniszczenie chrześcijaństwa i rozbicie rodzin.

Z artykułu wyłania się obraz osób nie-heteronormatywnych jako jednostek rozwiązłych, szerzących kulturowy upadek, odpowiedzialnych za rozprzestrzenianie się AIDS, czy wręcz odrzucający człowieczeństwo na rzecz zwierzęcości (alias niższych, wspólnych ze zwierzętami sfer człowieka). Jak zwykle dochodzi także do zrównania homoseksualizmu i pedofilii.
W końcu zaleca się tu także leczenie osób homoseksualnych.
Wszystko zaś legitymizowane jest naukowo przez podkreślanie, iż poglądy te referowane są przez osobą godną zaufania – filozofa.

Wydaje mi się, że nadużycia merytoryczne i etyczne obecne w tekście Adama Kruczka i wypowiedziach Dariusza Oko na falach „Rozmów Niedokończonych” nie wymagają komentarza. Czymś absolutnie nagannym jest porównywanie koncepcji teoretycznych służących emancypacji mniejszości z ideologiami totalitarnymi, których ofiary liczy się w setki tysięcy osób.
Równie naganne jest utrwalanie negatywnego obrazu mniejszości seksualnych, lekceważące zarówno aktualną wiedzę medyczną, jak i wyniki licznych badań kulturowych.
W końcu naganne jest promowanie leczenia homoseksualizmu – wg stanowiska Ministerstwa Zdrowia „nie jest możliwe zaakceptowanie promowania tzw. grup wsparcia dla wyjścia z homoseksualizmu”, a metody leczenia określone zostają jako szkodliwe i nietrafne.

Skala nadużyć dokonana przez ks. Oko i referującego Jego poglądy Kruczka jest tak duża, że poczułem się zmuszony poinformować o tym Radę Etyki Mediów.

W kontekście poglądów i działalności podlegającego jurysdykcji Eminencji ks. Oko warto przypomnieć choćby ostatnie słowa papieża Franciszka, homoseksualiści są częścią społeczeństwa, która nie powinna być marginalizowana, ale integrowana, a także opinię Christopha kard. Schoenborna o dopuszczalności legalizacji związków partnerskich (o czym jakiś czas temu informował Tygodnik Powszechny) czy wypowiedź abp. Desmonda Tutu: „Nie mogę siedzieć cicho, gdy coś, na co nie mamy wpływu - nasz kolor skóry, płeć czy orientacja seksualna - jest prawnie zakazywane. Ludzie są zastraszani, czasem wręcz zabijani z powodu orientacji seksualnej. Homofobia jest tak samo haniebna jak rasizm. O osobach LGBT niektórzy mówią, że to "szczególny pomiot". Jaki szczególny? To po prostu zwykli ludzie. Mają lub nie mają różnych talentów - tak jak wszyscy inni. 

Jesli Niebo jest miejscem homofobicznym, to nie chcę iść do takiego Nieba. To już wolałbym to drugie miejsce. Przepraszam, ale tak.

Budujemy społeczeństwo akceptujące - nie będziemy wolni, dopóki każdy z nas nie będzie wolny”.

Pierwszym przykazaniem winna być dla chrześcijanina miłość. Działalność ks. Oko sieje nienawiść, promuje fałsz i jest nacechowana ideologicznie.
Myślę, że jako Pasterz Kościoła Krakowskiego Eminencja nie powinien dłużej milczeć.
Z szacunkiem, 

Marcin Bogusławski





O DUECIE ŻABY I RATLERKA, CZYLI BAYREUTH MIĘDZY ŚWIĄTYNIĄ A WARSZTATEM




Bayreuth: od świątyni do warsztatu to kontrowersyjny tytuł książki, który przypomniał wczoraj Józef Kański.
Jego opowieść przywoływała wspomnienia z wieczorów Festiwalowych.
Z reżyserowanych światłem, uduchowionych spektakli Wielanda Wagnera i z epatujących niezrozumiałym turpizmem (jak choćby z Parsifala, w czasie którego wyświetlano film, na którym owady zżerały truchło psa) spektakli zupełnie współczesnych. 

W nostalgii Kańskiego za czasami minionymi w istocie jest coś na rzeczy. 
Sam coraz częściej łapię się na tym, że zamiast uważnie słuchać radiowych transmisji, słucham, ale myślami jestem przy wykonaniach sprzed lat. Tęskniąc za sposobem prowadzenia orkiestry, za jakością głosów, za precyzyjnym rysunkiem postaci.

W tym roku atak nostalgii jest szczególnie silny.
Zapewne dlatego że z okazji Wagnerowskiego jubileuszu obiecywałem sobie bardzo wiele. Zwłaszcza po Pierścieniu, którego przez kilka sezonów najnormalniej na Wzgórzu nie było.

Uczucia, póki co, mam mocno mieszane.
Złoto Renu muzycznie nie udało się wcale. Dobitnym tego wyrazem była reakcja publiczności, jak nigdy jednoznacznie negatywna.
Więcej dobrego da się powiedzieć o wczorajszej Walkirii.
Niesamowicie cieszył mnie występ Anji Kampe i Johana Bothy.
Oboje rozporządzają prawdziwie pięknymi, silnymi i doskonale wyszkolonymi głosami. Oboje wiedzą także, że w muzyce Wagnera drzemią całe pokłady belcanta, niesamowity ładunek liryzmu, szalonej namiętności, rozedrganej gry barw. Słychać to było wspaniale w końcówce pierwszego aktu, rozpoczętej przez Bothe delikatnym, impresjonistycznym namalowaniem Pieśni majowej. Jego głos nie jest typowym heldentenorem, wiele w nim typowo włoskiego słońca. Jego emisja jest skupiona, a dźwięki są piękną, kulistą formą, mieniącą się tysiącem barw. Kampe jest intensywnie liryczna, ciepła, szalenie kobieca, ujmując przepiękną, gęstą barwą głosu. 

Wiele pięknych momentów dało się wysłyszeć w śpiewie Claudii Mahnke, kreującej Frykę, oraz Franza-Josefa Seliga, śpiewającego Hundinga, choć w tym przypadku preferuję głosy i ciemniejszym tembrze (moim ulubieńcem jest Matti Salminen).

Niepokój i ambiwalentne odczucia wzbudzili we mnie natomiast odtwórcy ról Wotana i Brunhildy.
Wolfgang Koch rozporządza głosem wartościowym, co do tego nie mam wątpliwości. Myślę też, że za jakiś czas będzie w stanie śpiewać Wotana bardzo pięknie. Póki co, miałem wrażenie, że słyszę technikę, śpiewak gimnastykował się, żeby wszystko było jak należy i żeby w niezłej kondycji dotrwać do końca. Tak czy owak, słychać było sporo wysiłku, kombinowanie w osadzaniu wysokich dźwięków (tessytura partii jest mało przyjazna), nadmierne napięcie, a w akcie trzecim najnormalniej zmęczenie. Są to jednak zastrzeżenia z nadzieją na przyszłość.
Której nie mam w przypadku Catherine Foster, która stworzyła chyba najmniej wiarygodną Brunhildę ze wszystkich jakie znam. Zbyt mały głos, niemiłosiernie rozwibrowany we wszystkich momentach, gdy potrzeba jest mocna, pewna góra. Plus jakiejś nieznośnie subretkowe zabarwienie - jej wejście, gdy po okrzyku informuje Ojca, że na rydwanie pędzi ku niemu poirytowana Fryki, spowodowało we mnie łzawy śmiech. Zamiast germańskiej boginki, ratlerkowa nimfa - metafora zapewne okrutna, ale stare logo His Master's Voice jakoś samo wpadło mi wczoraj do głowy.

Niespecjalnie spodobał mi się także Kirył Petrenko
Jego wizja dyrygencka jest dla mnie nazbyt zagoniona, za mało liryczna, nie do końca przekonują mnie także preferowane przez niego proporcje brzmienia poszczególnych sekcji orkiestry.

Jako się rzekło, słuchając transmisji wzdychałem do dawnych czasów.
Choćby do Brunhildy kreowanej przez Marthę Modl. Jakoś zupełnie o niej w Polsce zapomnieliśmy, a był to głos imponujący - potęgą, precyzją intonacji, barwą. Jeśli dołożyć do tego wybitne zdolności aktorskie, Modl była śpiewaczką doskonałą (bodaj matka Nilsson uznawała Modl za jedyną godną konkurentkę córki). 
Nie znam nagrania Siegmund! Sich auf nicht! które byłoby w stanie konkurować z wykonaniem Modl i Ramona Vinaya. Była to para idealna!

Do orkiestry prowadzonej przez Hansa KnapertsbuschaKarla BohmaPierre'a Bouleza czy James'a Levina.


Duża część moich obaw potwierdziła się, niestety, przy okazji Zygfryda. 
Łącznie z wywróżonym duetem na żabę i ratlerka. 
O kryzysie wokalistyki wagnerowskiej mówi się od dawna, podkreśla się, że nie ma dziś głosów, które są w stanie dorównać tym, które znamy z przeszłości.
Zapewne sporo w tym prawdy i w tym sensie rację ma Szymon Paczkowski wzywający do tego, by nie oczekiwać za wiele i cieszyć się tym, co można usłyszeć.
Nie jestem jednak w stanie w pełni zgodzić się z jego podjeściem - sam pokazał, że nie potrafi wyłączyć "słuchania analitycznego" (bo też, mimo obrony wykonawców, uwag miał dużo i ciężkiego kalibru). Trudno mi także zgodzić się z tym, że znajomość dużej ilości nagrań przeszkadza rozdymając oczekiwania i powodując, że prawie nic nie może nas pozytywnie zaskoczyć. Wciąż bowiem wiele mnie zaskakuje. Wielce cenię sobie Ring z Wiednia, intyguje mnie, co z Pierścieniem zrobił Marek Janowski - jego drugią realizację cyklu powoli poznaję, chyląc czoło przed Tomaszem Koniecznym jako Wotanem (zbiera bardzo dobre recenzje, stawiające jego nagranie nad Brynem Terflem z nagrania Giergiewa), a dziś z ciekawością szykując się na Brunhildę Petry Lang
Mój problem z jubileuszową realizacją na Festiwalu dotyczy nie tyle kwestii estetycznychh, ile artystycznych: mimo "kryzysu" uważam, że przy tak odświętnej okazji nie powinno serwować się artystów z kłopotami intonacyjnymi, probelmami warsztatowymi czy niedostatkiem wolumenu. 
Wielki, miłosny duet wieńczący Zygfryda do reszty utwierdził mnie w przkonaniu, że Foster ma do tej roli głos zbyt mały i zbyt lekki. A fakt, że jej pierwsze role (kreowane od 1998 r.) obejmowały głównie Mozarta (Królowa Nocy w Czarodziejskim Flecie, Donna Anna, Elektra w Idomeneo) są wielce wymowne (chyba w mocnych partiach Mozarta słychałbym jej wciąż z przyjemnością).
Lance Ryan z kolei ma głos o mało przyjemnej barwie, gdyby nie znajomość Zygfryda - co zgodnie potwierdzili komentatorzy Dwójki - można by go było nie odróżnić od Mimego. 
Być może z obsadą Zygfryda rzeczywiście może być problem (ale Thielemannowsko-wiedeński Stephen Gould brzmi lepiej), ale w kwestii Brunhildy (zwłaszcza jubileuszowej) są wyjścia alternatywne. Choćby Nina Stemme, która na dobre zniknęła z Festiwalu, czy Deborah Voigt, może z głosem już nie tak pięknym jak kiedyś, ale atrakcyjniejszym od Foster.
Zasadniczo potwierdziły się moje odczucia co do Kocha, rozczarowała mnie za to Nadine Waissmann jako Erda. W jej kontekście pomyślałem sobie o tym, co jest dla mnie globalnym problemem tej realizacji - niby wszystko szło, jak powinno, były ciemne doły, była szeroka skala - brakowało jednak wyrazu, aury, emanującej z tej muzyki. 
Wydobyciu tej aury nie sprzyjał także Petrenko. Znów nerwowość, dziwne proporcje między sekcjami orkiestry, przejaskrawienia, odcinkowość w miejsce myślenia większymi odcinkami, zagubiony finał pierwszego aktu.
Przyznaję, że Zmierzch bogów cenię sobie szczególnie i nie wiem, czy chcę usłyszeć produkcję z tego roku.
Coś nie tak dzieje się także na scenie (Zygfryd dzieje się bodaj w miejscy skrzyżowania poczty i ponowoczesnej Mount Rushmore) - to kolejny spektakl (po Złocie Renu) przerażająco wybuczany. 


***
Poza doświadczeniami stricte muzycznymi wczorajsza transmisja miała dodatkowe atrakcje.
Pierwszą była ciekawa rozmowa na temat mitologii germańskiej, prowadzona pod egidą Klubu Ludzi Ciekawych Wszystkiego.
Drugą były komentarze prowadzących transmisję - Szymona Paczkowskiego i Marcina Majchrowskiego.
Ich ważnym elementem były polonica - Panowie przypominali, jak wyglądała obecność dzieł Wagnera na rodzimych scenach.
Paczkowski opowiadał zajmująco o premierze Ringu z 1903 r., na której wykorzystano - jako ilustrację cwałowania - film z nagraną szarżą husarii (!).
Mówili o stałej obecności dzieł mistrza z Bayreuth w okresie międzywojennym (m. in. ze Zboińską, Wermińską, Palewicz-Golejewskim). 
Obalali mit, że zaszłości historyczne powodują to, że Wagnera w Polsce się nie gra (Paczkowski zwrócił uwagę, że już w latach 50tych pokazano - jeszcze na scenie Romy - Lohengrina, a przecież sporo  w nim uwag o zagrożeniu ze Wschodu).

Dokonując kulturalnej, acz jednoznacznej oceny polskiego życia operowego.
Dyrekcji i reżyserów niespecjalnie rozumiejących literaturę operową, w tym Wagnera, a więc zachowawczych w układaniu repertuaru, niekompetentnych w budowaniu obsad i bezradnych choćby w lokowaniu chóru na scenie (z chęcią więc wysyłanego na balkony).
Parę cierpkich słów wystosowano także pod adresem krytyki muzycznej, w zestawieniu z tą z początków XX wieku pozostawiającej wątpliwości i co do profesjonalizmu, i co do niezależności - na przykładzie Petrenki pojawiły się uwagi o tym, że dziś krytyka i media kreują gwiazdy "wmawiając" słuchaczom kogo powinno się słuchać i co powinno się oceniać pozytywnie.

No cóż, w Roku Wagnera Wagnera na naszych scenach nie uświadczysz. 
Zdaniem Paczkowskiego i Majchrowskiego bynajmniej nie z tego powodu, że nie ma kto go śpiewać i kto nim dyrygować (jak twierdził Kański), ale dlatego że nie ma woli decydentów, by to robić. Nie ma zrozumienia i stosownych kompetencji.

A szkoda, bo polska wagnerystyka zapisała piękne karty (polecam duży artykuł Adama Czopka).
Mieliśmy w Bayreuth swoją Brunhildę - na zaproszenie Cosimy Wagner śpiewała ją Felicja Kaszowska.
W Bayreuth śpiewała też Bella Alten, wybitna, długoletnia solistka-komprymariuszka MET.
Śpiewała Maria Janowska (obie mają na koncie role Leśnego Ptaszka i Dziewczęcia-Kwiatu). 
W ostatnich czasach z Bayreuth związana była Jolanta Bibel czy Alina Wodnicka.
Na Festiwalu Młodzieżowym śpiewała w Boginkach Hanna Rumowska, pozostawiając po sobie nagranie, bodaj pierwsze w dziejach fonografii.

Poza Bayreuth tradycje wagnerowskie tworzyli ReszkowieStanisława TomkiewiczHelena Zboińska-RuszkowskaWanda Wermińska (jako Zyglinda partnerująca samej Kirsten Flagstadt),  Marian Palewicz-Golejewski (bodaj najsłynniejszy polski Wotan), Stanisław Gruszczyński (w teatrze na Unter den Linden śpiewał nawet Lohengrina po... polsku!), Teresa Żylis-GaraTeresa Wojtaszek-KubiakTadeusz WierzbickiHanna LisowskaKrystyna Rorbach, Andrzej Malinowski (jeden z nielicznych basów idealnych dla Titurela), Joanna CortesJadwiga Rappe...

Wojtaszek, Rumowska i Rorbach przez lata związane były z Łodzią.
Pierwsza zapisała się w pamięci jako Elza, druga była szlachetną Brunhildą, Rorbach rewelacyjnie wypadła w Tannahauserze przygotowanym na scenie Opery Leśnej w Sopocie (w międzywojniu odbywał się tam regularny Festiwal Wagnerowski).    

Dziś piękne tryumfy święci w Wagnerze łodzianin - Tomasz Konieczny
Zupełnie na lokalnej scenie nie obecny, jest obecnie tym odtwórcą pratii Wotana, którego najchętniej usłyszałbym na Festiwalu w Bayreuth. 
Gruntownie aktorsko wykształcony (skończył Filmówkę, grał m. in. w Pierścionku z orłem w koronie), o ciemnym i szerokim w skali, autentycznym bas-barytonie, świetnie mówiący po niemiecku i wiecznie poszukujący - jest jednym z najbardziej poruszających Holendrów  i jednym z najbardziej autentycznych głosów wagnerowskich na świecie. 

***
Póki sytuacja opisana przez Paczkowskiego i Majchrowskiego się nie zmieni, skazani będziemy na PR polskich dyrektorów i kierownictwo oper nie tyle z rozdania kompetencyjnego, ile politycznego.

Paczkowski stwierdził wprawdzie, że sytuacja nie wygląda źle, bo Polacy coraz mniej dają sobie "wciskać" i coraz mnie kupują dlatego że jakiś dyrektor czy jakiś krytyk pochwalą kolejną produkcję. Coraz częściej zaś udają się na niezłe przedstawienia poza nasze granice (cóż, jak stwierdził Paczkowski, bilety w Berlinie nie są wiele droższe od tych w Warszawie, a jakoś zazwyczaj lepsza). 

Ale dlaczego mamy tak robić? 
Dlaczego mamy utrwalać stereotypy braku polskich głosów czy dyrygentów?
Ilu jeszcze artystów mamy skazać na niebyt?
Jak daleko w tyle mamy być choćby za Sofią..?

Jak długo świątynię mamy zamieniać na warsztat, kiepski warsztat, a w kontekście ostatniego warszawskiego Wagnera  - warsztat hydrauliczny? 

_______
Zdjęcie cytuję za: http://operalia-verdi.blogspot.com/2013/07/wagner-die-walkure-bayreuth-2013.html
http://www.wdr3.de/

niedziela, 28 lipca 2013

SZKOLNICTWO PUBLICZNE A DZIADEK W WEHRMAHCIE - CZYLI O CHORYCH TWORACH PROTESTANTYZMU

Gdyby nie pruska obowiązkowość (patrz Kant) prace Feliksa Koneczne zostawiłbym w spokoju.
Pomimo zachęt formułowanych choćby przez Macieja Giertycha podług których poglądy Konecznego są
"bardzo ciekawe i choć może nie wszystko, co proponująjest realne do 

wprowadzenia, biorąc pod uwagę zmiany, jakie zaszły w świecie od czasów sanacyjnych, to jednak zdecydowanie zasługują na opublikowanie. Szczególnie aktualne są dzisiaj, gdy tyle dyskutujemy nad sposobem uzdrowienia Rzeczypospolitej. Poglądy na państwo człowieka o takiej wiedzy i erudycji, jakim 
był Koneczny, znawca mechanizmów cywilizacyjno-twórczych i dziejów Polski, powinny być uwzględnione w ogólnonarodowej debacie.  

Gdyby nie pruska obowiązkowość (patrz Kant) wystarczyły by mi wiadomości na temat postawy wojennej względem Żydów, zapatrywania na cywilizację oraz znajomość poglądu, że zdorwe państwo możliwe jest tylko w cywilizacji łacińskiej, gdyż

"...cywilizacja łacińska posiada historyzm, poczucie narodowe, treśćceni nad formę, 

siłom duchowym przyznaje supremację nad fizycznymi, sprawy religijne oddaje do decyzji hierarchii duchownej, a od państwa wymaga, żeby się poddawało wymaganiom etyki katolickiej. Państwo opiera sięna społeczeństwie, pielęgnuje w życiu zbiorowym personalizm, a więc organizmy, oparte na autotomii, na samorządach prowincji i stanów, terytorialnych i zawodowych. Poszukuje jedności w rozmaitości. Broni dualizmu prawniczego, lecz żąda, by prawo publiczne oparte 
było na etyce na równi z prywatnym. Omnipotencja państwa stanowi diametralne przeciwieństwo z cywilizacją łacińską.

Ze względu na pruską obowiązkowość wziąłem się jednak do czytania (zmagania), wygrzebując także tekst Państwowe szkolnictwo - chory twór protestantyzmu.
Prowokacja jest dźwignią dyskusji, przytoczę więc in extenso parę ciekawszych cytatów. Bez komenatrza (jedno z różnie motywowanymi wytłuszczeniami), prosząc, by brać je w kontekście całokształtu mojego bloga, informując, że to i owo mocno mi się w tekściku podoba. I zachęcając do dyskusji! 



Aż do XVI w., nikt nie pomyślał, iżby państwo miało zajmować się szkolnictwem. Przez całe wieki szkoły były monopolem Kościoła, nie z zasady wcale, lecz z konieczności, bo tylko duchowieństwo mogło udzielać nauki książkowej, gdyż tylko ono ją posiadało. Dopiero protestantyzm stał się pomostem do szkoły państwowej.
Wszyscy byli zgodni z tym, że szkoła musi być wyznaniową, lecz w rozdrobnionym sekciarstwie nie każdą sektę było stać na własne szkolnictwo. Niejedna zaginęła dla braku szkół. Wpraszano się więc panującemu o subwencję, a z tego prostym następstwem stawało się, że kto szkołę utrzymywał, ten nią rządził. Z drugiej strony przyznawano panującemu coraz bardziej prawo autentycznego interpretowania artykułów wyznaniowych; szkoły zaś pierwszym zadaniem i obowiązkiem było przekazywać "czystość" danego wyznania. Ostatecznie utrzymały się i stały się historycznymi te sekty, do których przystąpili panujący.
Wytwarzały się też w Polsce całkiem inne pomysły o szkolnictwie, aniżeli w Niemczech. Szymon Marycki już w r. 1551 twierdzi, że państwo winno się zająć szkolnictwem; powtarza to w r. 1558 Erazm Glinczer Skrzetuski, wielki Zamojski w r. 1598 sam układa plany naukowe szkoły ośmioklasowej. Ma to być "schola civilis"; katolicka bez zastrzeżeń, pragnąca jednak wychować nie świeckiego polemizanta wyznaniowego, lecz obywatela. Następnie Sebastian Petrycy (1626) kładzie większy nacisk na wychowanie moralne i kształcenie charakteru, aniżeli na samą naukę. Społeczno-obywatelskie cele szkoły podkreśla z naciskiem najważniejszy pisarz pedagogiczny XVII w. Aleksander Olizarowski. Charakterystyczną zaś cechą polskiej kultury stało się, że wszyscy wybitni mężowie wszelkich zawodów zajmują się sprawami szkolnictwa; lecz pomysł szkoły państwowej nie przyjął się.
Tymczasem w Niemczech w Althusinus ujął sprawę teoretycznie w r. 1603 w ten sposób, że szkolnictwem musi kierować państwo, skoro ono stanowi zwierzchność kościelną; ma więc obowiązek, żeby panującemu wyznaniu zagwarantować prawowierność młodego pokolenia.
Niemieccy władcy katoliccy nie chcieli poprzestać na władzy mniejszej niż książęta protestanccy. W tym geneza józefinizmu. Na dworze Marii Teresy zrodziła się zasada: Die schule ist ein Politicum. Zjawia się nowy cel szkoły: hodowla wiernopoddańczości - prosta konsekwencja zwierzchnictwa nad sumieniami.
Hasło monopolu państwowego w szkolnictwie rozbrzmiewało atoli najpierw we Francji. W r. 1763 wystąpił Louis Chalotais z memoriałem, że państwo nie może pozostawić szkół w czyimkolwiek ręku, skoro przez odpowiednio urządzone szkoły da się "w ciągu niewielu lat zmienić obyczaje całego narodu", zakończenie memoriału brzmi w te słowa: "Krótko mówiąc, Wasza Królewska Mość miałby po upływie niewielu lat, jakby nowy naród i to pierwszy wśród narodów". Co za pojęcie o potędze szkoły! Wkrótce Turgot domagał się osobnego urzędu do kierowania szkolnictwem publicznym, od elementarnej szkółki aż do uniwersytetów.
Pierwszy taki urząd powstał atoli w Polsce. Jeszcze Konarski nie myślał o szkolnictwie państwowym, lecz kasta Jezuitów groziła upadkiem przynajmniej połowy szkół; ażeby ocalić szkolnictwo od nagłej ruiny a dobra jezuickie zachować dla szkolnictwa, obmyślono w r. 1773 Komisję Edukacyjną.
Uważałem za potrzebne podać ten przegląd, ażeby wykazać, że pomysł szkoły państwowej, a tym bardziej monopolu, jest wcale niedawnej daty; że nie są to bynajmniej rzeczy "rozumiejące się same przez się", lecz wynikłe z okoliczności.
Mówiąc na ogół, jest to dar protestantyzmu.
Upaństwowienie szkół miało w swoim czasie swoje dobre strony. Państwo, uważając szkoły za swe najlepsze narzędzia, pomnażało je i dbało o ich poziom. Zaciążyło atoli nad wychowaniem publicznym owo "politicum", zwłaszcza, że kładziono na to nacisk tym silniejszy, im bardziej rządy się psuły, im bardziej obniżał się ich poziom moralny i umysłowy. Władza nad szkołami posłużyła wreszcie niemal wyłącznie do walki z Kościołem; my zaś w Polsce mieliśmy przeraźliwe zaiste widowisko, jak dla polityki szargało się szkołę, psując charakter młodzieży, a od nauczycieli wymagając wręcz braku charakteru. Trudno doprawdy nie nabrać przekonania, że lepiej "dmuchać na zimne", niż pozostawić jakąkolwiek możność nawrotu do poprzedniej "pedagogii".
Nie chcemy, żeby szkoła była "politicum"; nie chcemy pedagogii ministerialnej. Żądamy natomiast w imię naszego hasła etyki totalnej, żeby szkoła była rozsadnikiem moralności katolickiej; poza tem żeby służyła samej tylko oświacie i niczemu innemu. Szkoła nie może być ani areligijna, ani acywilizacyjna. Jakiejże ma służyć cywilizacji? Bizantyńskiej, turańskiej czy może żydowskiej? Jeżeli kto ma takie tendencje, niechaj występuje z nimi jawnie!
Gdyby nagle zniknęło całe szkolnictwo oświatowe, uniwersytety zrekonstruowałyby oświatę. Natomiast bez wpływów uniwersytetów (choćby obcych, gdy nie ma swoich) oświata przeżuwałyby przez jakiś czas ostatnie wiadomości naukowe, lecz popularyzujące je bez kontroli ze strony nauki, przeinaczałyby je coraz częściej i wypaczała, aż skończyłyby się na przesądach; nieuchronnie nastąpiłby zastój z braku świeżego pożywienia; przydługi zastój sprowadziłby zaś rozstrój i rozkład.
Nie można więc traktować uniwersytetów, jakby tolerowane zbytki, trochę z łaski, trochę dla "prestiżu". W obniżaniu uniwersytetów mieści się zasypywanie źródeł oświaty.
W cywilizacji łacińskiej oświata towarzyszy wszystkim stanom i wszystkim szczeblom intelektu. Wymyślono jakąś specjalną oświatę "ludową"; nic takiego nie istnieje w rzeczywistości. Zasadnicza to wada, że się nie myśli o szerzeniu oświaty wśród warstw "wyższych", których intelekt polega na stopniowym zapominaniu tego, czego się kiedyś nauczyli w szkole. Zresztą można być (według wzorów niemieckich) nawet uczonym, a przy tym pozbawionym odpowiedniego stopnia oświaty.
Pozwolę sobie jeszcze na jedną uwagę; nie znające się na rzeczy władze państwowe narzucały szkole już od dwóch pokoleń kult miernoty. Wyniknęło to z mylnego zapatrywania, jakoby społeczeństwa rozkwitały przez podnoszenie przeciętnego poziomu. Skutek wzięto za przycznynę. Przeciętna miernota podnosi swój poziom automatycznie w miarę, jak niebosiężnieją szczty. Życie historyczne społeczeństw rozwija się przez wybitność personalizmów, a gdy tego zabraknie, poziom społeczny opada. Ogół winien służyć talentowi za piedestał. Dbajmy o szczyty, a reszta na pewno się znajdzie. Gdy ogół przestaje patrzeć w górę (bo nie ma na co), przestanie też stąpać pod górę. Zupełnie to fałszywa droga, żeby szkołę urządzać dla miernoty, a zdolniejszych oddawać do osobnych szkół, na "elitę". Doświadczenie poucza, jak dalece nie sposób orzec na pewno, który z żaków szkolnych rozwinie się w talent, a który stępieje potem na miernotę; toteż wybieranie "elity" pomiędzy chłopcami jest po prostu fałszywą grą. Tacy wybrańcy tępieją zwykle od samej zarozumiałości. Są to eksperymenty antypedagogiczne. W klasie zaś szkolnej zdolniejsi są niezbędni, ażeby stanowić drogowskaz w górę i zachętę.
Nie należy też obniżać poziomu klasty balastem uczniów leniwych, tępych, krnąbrnych. Jeżeli nauczyciel ma być odpowiedzialnym za wyniki nauczania, musi szkoła mieć prawo, żeby się pozbywać uczniów niepożądanych i wydalać ich. Ukochanie miernoty doprowadziło do tego, że można siedzieć trzy lata w jednej klasie.
Dobra szkoła nie może być tania. Ciężkie to zadanie na kraj ubogi. Cała nadzieja w tym, że w państwie obywatelskim, skoro odpadną koszty biurokracji, będzie można przeznaczyć na szkoły znacznie większy procent budżetu. I to jednak nie wystarczy.
Dobre szkolnictwo wymaga koniecznie specjalnej ofiarności publicznej.
Potrzebne są cztery rodzaje szkół: powszechne, zmierzać mające do tego, by wszystkie były czteroklasowymi, wydziałowe siedmioklasowe, średnie zawodowe i średnie ogólnokształcące.
Szkoła powszechna nie może być w całej Polsce jednakowa; toteż nauczyciel ma prawo nauczania tylko w tym województwie, w którym uczęszczał do seminarium. Zmiana może nastąpić tylko za zgodą obydwóch wojewódzkich referentów szkolnych, z województwa dotychczasowej siedziby petenta i z nowo wybranego.
Plany szkolne dla seminariów nauczycielskich nie muszą być jednakowe w całej Polsce. Układa je wojewódzka komisja szkolna, złożona z pięciu osób: dwóch delegatów od wojewódzkiego związku nauczycieli szkół średnich ogólnokształcących, jednego od wojewódzkiego związku nauczycieli szkół powszechnych, z referenta szkolnego w radzie wojewódzkiej, tudzież z reprezentanta kurii biskupiej.
Na wspólne nauczanie obu płci w jednej szkole po miastach trzeba osobnego zezwolenia władzy szkolnej. W szkołach żeńskich powszechnych, wydziałowych i zawodowych nauczają same tylko nauczycielki. Natomiast nie przyjmuje się nauczycielek do żadnej szkoły średniej ogólnokształcącej, ani do żeńskiej, gdyż wysiłek ten przekracza możliwości nerwów niewieścich.
Oświatą pozaszkolną może zajmować się każdy, kto uzyska zezwolenie miejscowego kierownika szkoły powszechnej, a gdyby ten miał wątpliwości, od powiatowego referenta szkolnego. Każdy proboszcz ma prawo veta przeciwko osobie, propagującej oświatę pozaszkolną przeciw tematowi lub metodzie. Veto to ma być umotywowane na piśmie, jeżeli tego żąda dotknięty zakazem. Odwołanie do komisji szkolnej wojewódzkiej.
W oświacie pozaszkolnej wielkie będzie mieć znaczenie wiejska wypożyczalnia książek. Najlepiej byłoby, gdyby ją urządził i zarządzał nią włościanin (włościanka). Celem ochrony przed agitacją niepożądaną dla cywilizacji łacińskiej, katecheta miejscowej szkoły sprawuje nadzór nad wypożyczalnią. Od wiejskich wypożyczalni nie opłaca się podatku.
W szkołach średnich ogólnokształcących powinna panować rozmaitość, ażeby każdy mógł trafić do zakładu dla siebie jak najodpowiedniejszego. Większość takich szkół będzie prywatna, a im znaczniejsza większość, tym lepiej. Nauczyciele szkół średnich mogą zakładać w tym celu towarzystwa lub spółki.
Nauka języków martwych "niepotrzebnych", jest bardzo potrzebna, dlatego,żeby młodzież uczyła się w szkołach nie tylko utylitaryzmu, lecz także bezinteresowności; nadto nauka gramatyki łacińskiej posiada ogromną wartość do nabywania wykształcenia formalnego. Natomiast nie naucza się obowiązkowo języków nowożytnych, gdyż doświadczenie uczy, że nikt się jeszcze w szkole nie nauczył władać żadnym językiem, co stanowi istotny cel nauki języków żywych. Oszczędzony na tym czas przeznacza się w wojewódzkich gimnazjach ośmioklasowych na naukę geografii we wszystkich ośmiu klasach, tudzież historii nauk w dwóch klasach najwyższych. Tak zwaną "naukę obywatelską" znosi się. Przywraca się zaś obowiązkowo nauczanie dzieł Zygmunta Krasińskiego.
Pobory nauczycieli wszelkich rodzajów i stopni powinny być takie, iż by nie tylko utrzymać rodzinę na odpowiednim poziomie i dzieciom zapewnić wychowanie, ale mieć z czego odkładać, kapitalizować część dochodów. Daleko do tego w ubogiej Polsce i na razie nie da się uczynić zadość sprawiedliwym wymaganiom.
Przejdźmy do szkół akademickich. Biorąc rzeczy ściśle, nie są one szkołami.
Szkoła jest to zakład nauczania, w którym nauczyciel jest odpowiedzialny za to, iż by nauczyć. W uniwersytecie tego nie ma, nie uprawia on też oświaty, tylko naukę. Przyjęło się atoli nazywać szkołą każdy zakład gdzie się naucza. ("Szkoła Główna" stanowi nader zaszczytny ustęp w dziejach polskich uniwersytetów).
W społeczeństwie ubogim rozwój nauk dokonuje się niemal wyłącznie w uniwersytetach, tym bardziej więc o nie dbać należy. Rozumowanie, że ubogiego nie stać na zbytki, tj., na szkoły akademickie, jest przewrotne, gdyż one ułatwiają właśnie drogę do dobrobytu.
Piastowanie tych godności[rektora i dziekana - MMB] nie jest karierą ni awansem, lecz ciężarem, który się dźwiga z obowiązku i po koleżeńsku.
Rektor ma obowiązek być w roku następnym protektorem. Wybory protektora są absolutnie wykluczone. Gdyby protektor chorował, koledzy Senatu obmyślą sposoby, jak go wyręczyć. Gdyby odmawiał będąc zdrowym Senat wyznaczy mu stałego zastępcę, odpowiednio płatnego, a płacę tę będzie się odciągać przymusowo z poborów byłego rektora. Nadto taki profesor traci na zawsze prawo do godności akademickich.
Nad całymi rozległymi obszarami oświaty, nauki i sztuki ustanówmy naczelnika. Będzie nim "Kanclerz Oświaty". Wybiera go większością głosów kolegium wyborcze złożone ze Zjazdu rektorów i Wielkiego Wydziału związku zawodowej inteligencji (z inżynierskim). Urząd Kanclerza jest dożywotnim. Będzie równy ministrom, żeby nikomu nie podlegał; lecz ministrem nie będzie. Nic go nie obchodzą wstrząsy gabinetowe. Szkoła przestanie nareszcie być "politicum". Kanclerz Oświaty może się całkiem nie interesować polityką. Kanclerz zdaje co dwa lata sprawe ze stanu szkolnictwa i szkół akademickich przed sejmem społecznym i przedstawia mu budżet dwuletni całego swego zakresu do uchwalenia.
Szerzenie i pogłębianie inteligencji przedstawiam sobie w sposób następujący:
Celem szkoły powszechnej jest rozbudzenie ciekawości do lektury - tak, iż by wychowankowie jej nie potrafili się potem obejść bez niej, ażeby książka stanowiła niezbędny przedmiot życia.
Szkoły średniej celem wzbudzenie zamiłowania do poważnej lektury, z zaciekawieniem do dzieł naukowych.
Cel uniwersytetu uznawałem i uznaję zawsze tylko jeden: propaganda metod naukowych. Reszta sama się znajdzie.
Wyobraźmy sobie, że w naszej Polsce istnieje 30 tysięcy polskich wypożyczalni i ruchomych bibliotek, gdzie każdy robotnik i parobczak czytuje nie tylko broszurki; że ludzie ze średnim wykształceniem rozrywają poważne dzieła i stanowią krociowy żywioł, w którym rozwija się inteligencja oparta o poważną pracę umysłową, towarzyszącą im przez całe życie; że każdy student uniwersytetu staje się krzewicielem metod naukowych wśród ogółu i naukowego myślenia; wyobraźmy sobie, że z uczniów uniwersytetów zbiera się stutysięczna rzesza, śledząca uważnie postęp nauki, stutysięczny "świat naukowy"; dla takiego społeczeństwa jakież cele byłyby za trudne lub za wielkie? Powstałby jakiś naród-siłacz, lecz siłacz dobroczyńca.
To jest wykonalne. Lecz jeden warunek, a nieodzowny; żeby nie było szkół rządowych i żeby nie było ministerstwa oświaty.

wtorek, 23 lipca 2013

CRISTINA DEUTEKOM: REGINA


Lepiej późno, niż wcale - pomyślałem odsłuchując płytę Cristyny Deutekom Regina: Final Scenes of Donizetti's Maria Stuarda, Anna Bolena and Roberto Devereux.
Choć liczy sobie dekadę z okładem, zupełnie się nie zestarzała. Sprawiając odbiorcy autentyczną radość obcowania z najpiękniejszymi kartami włoskiego belcanta

Wybrany przez Deutekom repertuar wymaga specjalnych kwalifikacji.
Wymagany jest tu bowiem głos o szlachetnej barwie i szerokiej skali równie dobrze brzmiący we wszystkich rejestrach. Konieczna jest umiejętność śpiewnego prowadzenia kantyleny, piękne legato, ale także duża biegłość w realizowaniu ozdobników, służących wyrażeniu emocji, a nie zwykłej wirtuozerii.
Tym samym potrzebna jest naturalna wrażliwość aktorska, umiejętność niuansowania dynamiki, barwy, temp po to, by arie nie były tylko klejnotami, ale by prezentowały wewnętrzny świat bohaterek. Problem to tym większy, że opery Donizettiego, mimo że mają już za sobą sztywne konwencję Affektenlehre, budowane są w oparciu o schemat cavatina-tempo di mezzo - cabaletta. Z formalnego punktu widzenia są więc do siebie podobne i zaśpiewane bez odpowiedniej dozy aktorskiego ognia mogą najzwyczajniej w świecie nużyć. 
Potrzebny jest w końcu głos o właściwym ciężarze. I tutaj zaczynają się w obsadach największe schody.
Realizacje belcantowe naznaczone są najczęściej dwoma grzechami.
Pierwszy, to powierzanie głównych ról głosom zbyt małym i nazbyt jasnym. Często lekkim, wysoko impostowanym koloraturom, które mają łatwość techniczną śpiewania ozdobników i popisać się mogą spacerami po wyżynach rejestru gwizdkowego. Nie mają jednak dostatecznie gęstego brzmienia, dość siły i dobrze brzmiącego niskiego rejestru, by odmalować głosem wszystko to, co skrzętnie wpisał kompozytor w partyturę dla uwiarygodnienia postaci. 
To belcanto popisowe i łatwo wchodzące, takie, które redukuje prawdę postaci do swobody popisu. Bywa uważane za stylowe (np. często pisuje w takim duchu Józef Kański), choć w moim odczuciu niewiele ma wspólnego z "prawdą dzieła".
Drugi, to powierzanie partii głosom zbyt mocnym, bliższym mocnym partiom z późniejszych oper Verdiego. Role realizowane są wtedy w sposób prze-dramatyzowany, pozbawiony koniecznej tu delikatności i zwinności (rezygnacja z koloratur bądź ich karykaturalna realizacja!). 

Głosy potrzebne do "wielkiego belcanta" są głosami specyficznymi.
Daleko im do subretkowego tembru koloratur, mimo to swobodnie radzą sobie ze śpiewaniem ozdobników i popisowych kadencji w trzykreślnymi dźwiękami.
Nie mają problemu ze śpiewaniem piersiami, ich niskie dźwięki mają altowe, ciemnie zabarwienie płynące z trzewi. Góra za to jest krągła i "treściwa" - dobra śpiewaczka belcantowa nigdy nie dopuszcza do przewężenia górnych dźwięków, atakując je pełnym, otwartym głosem. 
Sam głos zaś mieni się nieskończoną ilością odcieni, a jego moc tworzy nie tyle siła dźwięku, ile jego ciemna, gęsta barwa. Ten ostatni aspekt wydaje mi się i szczególnie ważny, i szczególnie trudny do oddania słowami. Idzie o to, że głosy belcantowe są miękkie i liryczne, ale ich tembr i krągłość nadaje tym głosom siłę i blask. Zwodnicze, jako że mogą stać się przyczyną zniszczenia głosu, gdy dysponująca nim śpiewaczka zbyt szybko zmierzy się ze zbyt trudnym dla niej repertuarem (choć właśnie w kierunku ciężkich partii głosy te zazwyczaj ewoluują). Dobrym przykładem może być tu Renata Scotto - jedna z najbardziej wiarygodnych śpiewaczek belcantowych, imponująca Bolena, Łucja, Gilda, Violetta, Leonora z Trubadura (to partia na wskroś przesiąknięta belcantem, obsadzana dziś głosami zbyt mocnymi) która swój delikatny głos wykończyła śpiewaniem partii zdecydowanie zbyt mocnych (Abigaile, Lady Macbeth czy Gioconda). 

Nurt belcantowego śpiewania kształtowały i kształtują dla mnie Maria Callas, Scotto, Krystyna Rorbach, Lucia Aliberti, Nelly Miricioiu, Joyce DiDonato, Karina Skrzeszewska. Wiele pięknych chwil dała mi Joan Sutherland, Leyla Gencer, Beverly Sills, Joanna Woś.
Skutecznie - w tym repertuarze - omijam za to Edytę Gruberową czy Annę Netrebko.

Cristina Deutekom należe niewątpliwie do nurtu wykonań najlepszych.
W momencie nagrywania płyty nie był to już głos świeży, znać na nim upływ czasu. Zdarzają się jej drobne przydźwięki. Ale zupełnie to nie przeszkadza. Płynie bowiem swobodną falą niczym rozlana rzeka, może niekiedy górne dźwięki są nieco nazbyt rozwibrowane, ale to pewnie kwestia gustu. 
Pyszny tembr, mieniący się całą gamą odcieni lawendy - od lekko przybrudzonego różu po barwy niemalże bakłażanowe, pełne czerni. Artystka dobrze radzi sobie z ozdobnikami (może nie tak swobodnie i precyzyjne artykulacyjnie, jak w początkach kariery, w końcu przeszła i przez Lady Macbeth, i przez Turandot, ale nie przesadzajmy!) i pięknie interpretuje. Wystarczy posłuchać jej Copia iniqua z piersiowym, jak gdyby szorstkim zapowiedzeniem zemsty (tak vendetta śpiewała i Callas, i Scotto!). Głos zawsze podąża tu za emocją, interpretacja zaś zawsze dzieje się w Monteverdiowskim "rytmie serca".
Jej królowe są majestatyczne i delikatne, zakochane i ambitne. Słodkie i dramatyczne. Nigdzie nie wkrada się jednak przedramatyzowanie. I nigdzie tego głosu nie brakuje.
Przyznaję, że zaimponowała mi ta płyta. Owoc śpiewaczki przebywającej na scenie od lat sześćdziesiątych z długą przerwą spowodowaną zawalem serca.
Nieźle spisuje się orkiestra i chór, dyrygent ma wyobraźnię.
Pyszna uczta. Dająca dużo do myślenia!




HOSER NA FB, CZYLI O TAK ZWANYM DUSZPASTERSTWIE (BLOGOWE CASE STUDY)


Gdyby nie zaostrzający się spór między bp. Henrykiem Hoserem a księdzem Wojciechem Lemańskim nie wiedziałbym, że Ordynariusz Warszawsko-Praski posiada swój profil na facebooku.
Jak sądzę, brak takiej wiedzy wyszedłby mi na dobre, ale stało się - zawarte na profilu treści jakoś szczególnie mnie nie zaskoczyły.
Zaskoczył mnie jednak kontekst, w którym - zdaniem administratorów strony - należy je odbierać.
Osoba podpisana jako ADMIN 2 wyznaje:
 
"Założeniem tej strony jest propagowanie działalności pasterskiej i nauczania Jego Ekscelencji. Niestety, wydarzenia ostatnich tygodni skłoniły nas do tego, by wobec jednostronnych wersji przedstawianych przez ks. Lemańskiego dopuścić do głosu informacje z "drugiej strony", które mają związek ze sprawą. Ufamy, że za jakiś czas sprawa wróci do normy a my wrócimy do pierwotnych założeń. Wobec posądzeń takiego kalibru uważamy, że mamy obowiązek reagować. Proszę też zwrócić uwagę, że zamieszczana tu - jak Pan raczył nazwać - "publicystyka" zawsze jest związana z osobą Ks. Abp.




Pomieszczone na profilu, dopełniające obrazu informacje, to odwołania do prasy takiej jak Gazeta Polska, Fronda, Nasz Dziennik czy Uważam Rze. To także nieprzebierające w sformułowaniach komenatrze administratorów

"Abp Henryk Hoser SAC Niech Pani podjedzie lub napisze do ks. Lemańskiego i poprosi, by się zastanowił co robił i przeprosił publicznie pomawianego przez siebie Arcybiskupa




czy zachęty czytelników do tego, by nie wykasowywać komenatrzy idących pod prąd stanowisku Kurii:



"Mogę tylko osobę zarządzającą tym profilem zniechęcać do usuwania komentarzy (oprócz tych wulgarnych czy nawołujących do agresji) - lepiej je ignorować, niż ograniczać profil Księdza Arcybiskupa wyłącznie dla podobnie myślących... Komentarze nie zawsze są łatwe czy miłe, stosunkowo rzadko są też mądre, ale na tym polega Facebook :-)


"Abp Henryk Hoser SAC Panie Macieju, staramy się dać wypowiadać wszystkim. O czym świadczy np. ilość komentarzy Pani Marzeny. Czasem jednak takie dyskusje przestają mieć jakikolwiek sens a stają się zwykłym spamowaniem.



Taki los - uznania za SPAM - spotkał mój komenatrz. Spodziewałem się, że zostanie usunięty, ale nie sądziłem, że nie zawiśnie na profilu nawet na kilkanaście minut...




***
Przeglądając profil - i sięgając mocno wstecz - nie mam specjalnego poczucia ani co do tego, że dotyczy on spraw duszpasterstwa, ani że ma na celu poszerzenie naszej wiedzy na temat sprawy Lemańskiego.




Fundamentalnym aspektem duszpasterstwa jest bowiem wskazywanie na Boga i pokazywanie, w jaki sposób każdy z nas jest do Niego odniesiony. Vaticanum II zrezygnowało z mówienia o schizmatykach czy heretykach, zrezygnowało z wizji Kościoła walczącego na rzecz obrazu, w którym każdy z nas wezwany jest do prowadzenia uczciwego życia w czym wspomagają "elementy Kościoła" rozsiane także poza katolicką isntytucją. Opisując tę inną perspektywę wskazano także, że duszpasterstwo może mieć sens tylko wtedy, gdy praktykowane jest w perspektywie personalistycznej, unikającej "koszarowości" i pielęgnującej indywidualne cechy każdego człowieka.




Sobór poszedł także za teologią laikatu Yves'a Congara OP. Oznaczało to odejście od doktyrny potrydenckiej, upatrującej w duchownych ontologicznie inny rodzaj ludzi. Sobór i Congar wskazywali, że "ontologicznie" wszyscy jesteśmy równi, bo pomazani chrztem, a to, co stanowić miało o większej subtelności jednych i mniejszej drugich (a więc o relacji pouczający-pouczany, ksiądz-świecki) jest kwestią posługi dla wspólnoty, którą trzeba sprawować ewangelicznie, jako pokorną służbę, pełną miłosierdzia i miłości, a nie jako władzę.




Pokazanie Kościoła jako sakramentu i wyeksponowanie nowych zadań duszpasterstwa doprowadziło też Ojców Soborowych do zajęcia stanowiska wobec związków Kościoła i polityki. Dzięki wyakcentowaniu zasady wolności religijnej, ujęcia rzeczywistości kościelnej jako kręgów, obejmujących nawet religie naturalne, poprzez zapisy Diginitatis Humanae pokazano, że religiia nie powinna być wsparciem dla konkretnych nurtów polityki. Pewnie dlatego nie zdecydowano się na potępienie komunizmu, zrezygnowano z koncepcji państw wyznaniowych i zaczęto dbać o to, by nie mylić wiary z zaangażowaniem politycznym.




***
Tego wszystkiego nie widzę na profilu Abp. Hosera.
To, co może uchodzić za treści duszpasterskie i informacyjne przypomina raczej dość agresywne okopywanie się w twierdzy.
Nie ma argumentów i dialogu, są oskarżenia i wezwanie do kajania się.

Jest także skrajny egotyzm - możemy tak czytać, kto i dlaczego uważa Hosera za wspaniałego duszpasterza i człowieka, kto i dlaczego za Niego się modli, jest także promocja Jezusa na Stadionie, bez słowa o tym, że była to msza biletowana (Luter przewraca się w grobie, bo jego przypomnienie o niekupczeniu sakramentami pozostało bez echa). 

Jest w końcu jawne zaangażowanie polityczne - informacje przytaczane są bowiem tylko za wybranymi czasopismami, których redakcje nie ukrywają sympatii politycznych i jawnie dzielą wierzących na prawdziwych i fałszywą resztę.
Właśnie w notce z takiej prasy (Naszego Dziennika) znalazłem na profilu interesujący tekst:

"Ludzkie życie ma charakter sakralny, ponieważ człowiek jest obrazem i świątynią Boga – te słowa ks. abp. Henryka Hosera SAC w pewnym sensie niosą w sobie przesłanie jego duszpasterskiej troski i pracy na różnych polach.

Poległem na nim. W działalności Abp. Hosera widać zajadłość, podsycanie niezdrowych emocji, przemilczenia i elementarny brak wrażliwości.
Jako główny autor bioetycznegi stanowiska Episkopatu i osoba jednoznacznie to stanowisko promująca doprowadził do apostazji Agnieszki Ziółkowskiej.
Nie poczuł się źle nawet wtedy, gdy ksiądz de Berier wynalazł specjalną i stygmatyzującą bruzdę.

Jako pasterz związany nauczaniem Soboru w sposób mniej  niż elegancki zaprezentował swój antysemityzm, zwracając się do Lemańskiego z pytaniem o napletek (oświadczenie Hosera wydaje mi się mało przekonujące, cóż, w świetle innych Jego działań trudno uznać inaczej). Regularnie opowiada się także za PiSowską wizją Polski, choćby w kazaniu na uroczystość Niepokalanego Serca NMP, gdy wywody zaczął od Powstania Listopadowego, by skończyć na ranie smoleńskiej i konieczności uzdrowienia Polski. A propos Smoleńska mówił:

"Dzisiaj, gdy nasze państwo jest bardzo chorowite i potrzebuje uzdrowienia, tak bardzo nam tych ludzi brakuje.


Jako osoba duszpastersko zatroskana potrafi zaskoczyć podsycaniem sporu wokół Lemańskiego, krytykując go za... krytykę nadużyć w kościele (a warto przypomnieć, że pomysły Episkopatu szły w stronę niewypłacania odszkodować ofiarom pedofilii, że antysemityzm jest wciąż żywy w wielu diecezjach etc.). 

***
Sprawą Lemańskiego jestem już zmęczony.
Polskim pseufo-duszpasterstwem także.
Dalej kwitnie u nas polityka zamiast opieki duchowej. I zupełne lekceważenie eksponowanych w kościołach dokumentów Vaticanum II.
Książki o teologii laikatu są wciąż nei spolszczone, bo zbyt zatrzęsłyby feudalną strukturą i dobrym samopoczuciem "książąt" kościoła.
Krtytyka odbierana jest jako brak miłości do kościoła, a nie jako wyraz troski.
Potrydencki Bóg kary wciąż jest u nas bardziej w cenie niż Bóg miłosierdzia (Wacław Hryniewicz jest tylko spektakulranym wyjątkiem).

Chciałbym tylko, żeby tzw. pasterze świadomie wzięli na swoje sumienia apostazje i odejścia.
Bo trudno wierzyć, znając dokumenty Kościoła i widząc ksenofobiczną, anty-ekumeniczną i feudalną postawę duchowieństwa.
Jak w Łodzi, bez ekumenicznej drogii krzyżowej, z kazaniami o przemilczanej prawdzie o zamachu smoleńskim etc.

Każdy z nas ma prawo do poglądów politycznych, ale czy ojciec-duszpasterz nie powinien dbać raczej o dusze, niż o politykę???


____
Zdjęcie: Waldemar Kompała, cytowane za: http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/55,34862,5407078.html

niedziela, 21 lipca 2013

HALACHA WIELOMIŁOŚCI

OD WIELKICH SŁÓW DO MAŁYCH CZYNÓW


Jednym z najbardziej zaskakujących wątków książki Kłopot z chrześcijaństwem. Wieczne gnicie, apokaliptyczny płomień, praca, jest przeprowadzona przez Agatę Bielik-Robson i Tadeusza Bartosia krytyka miłości.
Perspektywa Autorów jest zupełnie wyraźna – miłość to słowo zgrane, które wiele oferując niewiele już znaczy.
Czy takie postawienie sprawy oznacza jednocześnie, że równie zgrana jest miłość jako idea?

Jak sądzę, na tak postawione pytanie Autorzy odpowiedzieliby negatywnie.
W perspektywie prezentowanych w tej pracy przemyśleń należałoby powiedzieć chyba, że miłość jest ideą, którą w naszej kulturze należy pomyśleć na nowo.

Trudno nie zgodzić się z Autorami, że cywilizacja Zachodnia deklaruje wprawdzie swoje oparcie i zakorzenienie w miłości, niemniej nie wiadomo, co właściwie to znaczy. W toku dziejów, za sprawą szeregu teologów, kaznodziejów i filozofów, miłość stawała się bowiem czymś coraz bardziej abstrakcyjnym, swoistą łaską, którą posiada się albo nie. Jeśli zaś się ją posiada, to posiada się ją całą, tak że ani nie przyrasta ani się nie umniejsza.
Poza tym wiąże ona osoby na zasadzie definitywnego powiązania: jest z nią jak z tortem (odwołuję się tu do metafory Deborah Anapol), każdy kolejny odkrojony kawałek powoduje, że miłości ubywa. Należy więc chronić ją tak, jak chroni się rzeczy, obdarowując nią jak najmniejsze grono osób, a poza nimi zazdrośnie strzec.

Za pomocą jednego gestu miłość stała się czymś zupełnie poza-ludzkim i nie-ludzkim. Powołała do życia otoczoną zasiekami rodzinę nuklearną, zrodziła przekonanie, że nie ma miłości bez zazdrości, ekspresji fundamentalnej intymności i bliskości szukając przede wszystkim w seksie, rozumianym jako sfera wyłącznej przynależności do siebie dwójki ludzi.

Na takich fundamentach – jasne, że nakreślonych grubymi kreskami i bez stosownego niuansowania – budować mamy cywilizację miłości.
Termin ten budzi niechęć wielu osób, poza wymienionymi także Michała Głowińskiego.
Niechęć wynika z faktu, że cywilizacja miłości przeciwstawia się faktycznie istniejącej „cywilizacji śmierci”, w której – zdaniem Głowińskiego – „znacznie wzrosła średnia ludzkiego życia, a prawa człowieka traktowane są jako kulturowa norma”. Cywilizacją śmierci są raczej wydarzenia takie, jak Rwanda, w którą – co przyznaję ze smutkiem – istotnie zamieszani są przedstawiciele Kościoła, promującego właśnie cywilizację miłości.

Bielik-Robson i Bartoś próbują oderwać ideę miłości zarazem od zaświatów, jak i destrukcyjnego egoizmu, wskazując, że istotnym rysem ludzkiego bytu jest jego odpowiedzialne otwarcie na drugiego człowieka.  
Jak pięknie pokazuje Bielik-Robson otwarcie to, a więc miłość, przetłumaczone być może na język zakonu, prawa, Halachy.
Jej zdaniem, judaistyczne przepisy prawne winny być widziane właśnie w takiej perspektywie – cóż z tego, powiada, że zadeklaruję Ci miłość, jeśli będzie stać za tym tylko zaborczość i dbanie o własny dobrostan. Mogę nie deklarować Ci niczego, ale nieść Ci pomoc w chorobie, nakarmić, gdy jesteś głodny, pocieszyć, gdy jesteś smutny, szukać zrozumienia i konsensu, gdy coś w istotny sposób wydaje się nas różnić.

Przyznam szczerze, że to przepisanie Halachy na język miłości niesamowicie mnie przekonuje.
Jest prostym, nie uwikłanym w trudny dla przeciętnego czytelnika język Franza Rosenzweiga, Martina Bubera czy Emmanuela Levinasa, pokazaniem dia-logiczności człowieka, wskazaniem, że drogami ludzkiego bycia jest otwartość i odpowiedzialność, że dzielenie się sobą nie prowadzi do wyczerpania miłości, ale do jej pomnażania.

***
Myślę, że aktualny czas sprzyja pochyleniu się nad tymi wątkami książki Bielik-Robson i Bartosia.
Atoli wakacje sprzyjają miłości – nie dość, że przywykliśmy oczekiwać wakacyjnych miłostek, to oczekiwania te skutecznie podsyca prasa, w tym roku intensywnie skupiona na poliamorii.
Jak niemal wszystko, także i te doniesienia mają na celu wywoływanie sensacji.
Poliamorię traktuje się w nich jako przebranie dla seksualnego rozpasania, samą miłość zaś traktuje po staremu – jako poza-ludzki i nie-ludzki „tort”, o którym wspomniałem.

Wielomiłość traktowana poważnie niewiele ma wspólnego ze swingowaniem czy promiskuityzmem (ma za to wiele wspólnego z wyrzeczeniem i ascezą – można przecież nie dążyć do realizowania pożądania z miłości do przyjaciela, po to, by móc cieszyć się jego bliskością).
Ma za to wiele wspólnego z tym, co na temat Halachy jako wyrazu miłości mówi Bielik-Robson.

***
Wielomiłość nie jest wykluczeniem monogamii.
Wielomiłość nie jest równoważna z dużym apetytem seksualnym.

Wielomiłość jest perspektywą, w której miłość postrzega się jako sztukę życia i kreatywną siłę.
Uczymy się kochać ucząc się życia, niczego nie zastajemy gotowego.
Ucząc się kochać, godzimy się na to, że miłość może przybrać formy, o jakich się nam nie śniło.

Przyznaję z chęcią, że nie znam lepszej szkoły etyki, niż szkoła poliamoryczna.
W wielomiłości zbiegają się bowiem perspektywy, które w akademickich dyskursach etycznych zazwyczaj się wykluczają.

Z jednej strony budowanie relacji, wyzbywanie negatywnych uczuć, drobiazgowa praca nad sobą, pozytywne emocje są tutaj drogą osobistego rozwoju, osiągania etycznej dzielności (arete), która dla starożytnych była wyznacznikiem doskonałości człowieka.

Z drugiej strony budowanie relacji powoduje oderwanie od siebie. Budowanie relacji oparte na szczerości, przejrzystości, uczy bowiem wyrzekania się egoistycznych interesów, przekraczaniu barier i łamaniu niechęci. Uczy także, że drugiego człowieka nigdy nie można traktować jako środek, ale zawsze jako cel – cel swoich zabiegów, cel miłości.

Z trzeciej strony, relacje wielomiłosne odsłaniają także, że etyka nie zaczyna się i nie kończy w ciasnym środowisku „dwóch egoizmów”, że Halacha obowiązuje nas nie tylko w zaklętym kręgu własnej rodziny, ale że dotyczy każdego człowieka, że bliskość jest pozornie czymś intymnym, albowiem wszystko, co czynimy, ma zasięg zdecydowanie większy, wykraczający poza sferę intymności.
Skutków tego oddziaływania doświadczamy w codziennym życiu – postępowanie w codziennym życiu oddziałuje na odległość w sposób zaplanowany i niezaplanowany. Niosąc ryzyko, którego tradycyjne pojmowanie miłości nie pozwala ani przewidzieć, ani zatrzymać.
Ile przyjaźni rozpadło się w momencie, gdy któraś ze stron zaczęła budować miłosną, ekskludującą bliskość?
Ile razy ukrywaliśmy przed partnerem/partnerką, że spóźnienie do domu jest wynikiem czasu poświęconemu komuś innemu?
Ile razy myśleliśmy, że kobieta nie może przyjaźnić się z mężczyzną i ile takich przyjaźni jest przemilczanych, bądź prowadzi do rozbicia małżeństw (podejrzenia, niedomówienia oddziałują daleko).

***
By wielomiłość była prawdziwa, musi zasadzać się na wielowierności.
Wielowierność zaś nie istnieje bez odpowiedzialności.
Nie istnieje bez empatii, która pozwala przewidywać, jak kochane osoby zareagują na nasze czyny.
Nie istnieje bez szczerości – niewinne kłamstewka okazują tu swoje arcygroźne oblicze.

Wielomiłość jest szkołą rozmawiania, szukania konsensu, ustanawiania reguł.
Jest praktycznym wyrazem tego, że bliskość możliwa jest pomimo różnic, a może dzięki nim.
Jest akceptacją negatywnych emocji: złości, zazdrości etc., które przyjmuje się po to, by nad nimi pracować, lepiej się rozumieć, dojrzalej rozwijać.
Jest wspólnym dźwiganiem codziennych krzyży, zmaganiem z przeciwnościami, rozwiązywaniem problemów.

***
Gdy pojmujemy miłość jako łaskę i poza-ludzkie uczucie trudno zrozumieć, że można kochać wszystkich (a do takiej miłości wzywają Ewangelie). Przecież nawet jedną i tę samą osobę darzy się zmiennymi emocjami i uczuciami.
Gdy pojmujemy miłość jako Halachę, dobrym gestem możemy darzyć każdego, przynajmniej możemy czuć się do tego zobowiązani.

Wielomiłość najchętniej nazwałbym po prostu miłością.
Taką, która docenia różnice, pielęgnuje przyjaźnie, związki, seksualne układy, zwykłą ludzką życzliwość.
Ale która nie musi być zhierarchizowana i która może angażować świadomie.

***
LIST OD GRZEGORZA ANDRZEJCZYKA - BRUNA

Dobry Wieczór Marcinie

Postaram się odnieść do Twojego tekstu - może być chaotycznie, wybacz, jestem nieco zmęczony - ewidentnie potrzeba mi urlopu :). Tytuł "Halacha wielomiłości" zatem odniesienie do terminu halacha, który rozumiem jako pewien kodeks postępowania, zbiór zasad. Judaizm jak obaj wiemy jest zróżnicowany, zatem i podejście w ramach poszczególnych szkół, tradycji (takt to określę) jest różne od literalnego traktowania, po możliwość interpretacji (zatem to jedynie wytyczne). Osobiście bliżej mi do tego 
drugiego podejścia. 
"Jak żyć?", "Jak kochać?" - dotykamy tymi pytaniami zarówno moralności, jak i etyki. Wielomiłość - podobnie Marcinie ją postrzegam - dla mnie jest miłością, czy raczej mieści się w moim pojmowaniu miłości. 
Ta którą opisujesz, jest już w zasadzie pewną filozofią, rozbudowaną postawą życiową - jest mi bliska. 

Jestem agnostykiem lub ateistą - wszystko zależy jak te światopoglądy są definiowane. M.in. z tego powodu (moich poglądów) nie uznaję miłości za łaskę, wg mnie jej doświadczanie w życiu przez jednostkę jest splotem najróżniejszych składowych. To złożony termin, zjawisko i można w najrozmaitszy sposób ją definiować, uzyskiwać jej najróżniejsze "badawcze przekroje". Skupię się w moim pisaniu głównie na tych, które na tym etapie życia, na podstawie moich doświadczeń wydają mi się najistotniejsze:

- Na postrzeganiu miłości jako syntezy cnót (ich zbioru). 

- Miłość jako sztuki za E.Fromem -  "...miłość jest sztuką, tak samo jak sztuką jest życie; jeżeli chcemy nauczyć się kochać, musimy postępować w sposób identyczny, jak wówczas, gdy chcemy nauczyć się jakiejkolwiek innej sztuki..." - [Erich Fromm, "O sztuce miłości", Dom Wydawniczy Rebis]


"Gdy pojmujemy miłość jako Halachę, dobrym gestem możemy darzyć każdego, przynajmniej możemy czuć się do tego zobowiązani." - i tak i nie. Jeśli uznamy miłość za cnotę - to tak można powiedzieć, z wyjątkiem grzeczności (która jest raczej pozorem cnoty). Jeśli natomiast nie uznamy jej (miłości) za cnotę, choćby z powodu tego, że cnoty przekracza, zawiera w sobie, ale nimi nie jest. To fragment zdania "możemy czuć się do tego zobowiązani" - czy z kolejnego akapitu "może angażować świadomie", 
mogą budzić wątpliwości. Bo co prawda możemy tak czynić jakbyśmy kochali, ale czy będzie to miłością - z perspektywy np. "jednostka na przeciw jednostki"? Bo jako postawa, filozofia życiowa - myślę, że tak może być (myśląc tu o caritas, agape, czy "buddyjskim bezinteresownym współczuciu" - choć pojmowanie tego w ramach samego buddyzmu jest b.różne). W dodatku niektóre opinie zapewne będą takie "czyni cnotliwie, ale nie kocha". Zatem może nie tyle co jest świadomym wyborem, a takim (świadomym) 
działaniem, realizacją spontaniczną tego co w nas - choć może tak miewamy(?)- , bo czy jest to permanentne? 
- Miłość to dla mnie również (to moja prywatna definicja) - stan życzliwości będący następstwem odbioru świata takim jaki jest z akceptowaniem go takim jaki jest (taki jest świat, nie inny), bez nakazu, czy przymusu, bez udziału woli ? jest efektem stanu CETRS (ciało, emocje, aspekt twórczy, rozum/umysł, świadomość) w procesie uczestnictwa w świecie. Miłość pokazuje czy i jak, człowiek, ma poukładane zasoby informacyjne. 

"Taką, która docenia różnice, pielęgnuje przyjaźnie, związki, seksualne układy, zwykłą ludzką życzliwość."
Jak ja czuję to - co sygnalizujesz w tym zdaniu? Miłość, która akceptuje różnice (choć czasem bywa jedynie tolerancyjna - życie jest tak bogate), pielęgnuje przyjaźnie - bo miłość to również jak mawia jedna z moich ukochanych - "wybór" (i czasem tak jest i jest to bardzo wyraźne, niejednokrotnie trudne) a za nim podąża odpowiedzialność, o której pisałeś. Co do życzliwości - to składowa jednej z najkrótszych definicji miłości jakie znam- "życzliwa akceptacja".

Książki, o której wspominasz w tekście nie czytałem, ale odniosą się do Twoich wypowiedzi:

"miłość to słowo zgrane, które wiele oferując niewiele już znaczy." - z mojego doświadczenia ok. 90% ludzi nie wie i nie potrafi podać (nawet) własnej definicji miłości. Często pytam ludzi o to. Zresztą piszesz o tym "niemniej nie wiadomo, co właściwie to znaczy".

"cywilizacja miłości", "cywilizacja śmierci" - to dla mnie ideologiczne, często populistyczne frazesy.

"jak i destrukcyjnego egoizmu, wskazując, że istotnym rysem ludzkiego bytu jest jego odpowiedzialne otwarcie na drugiego człowieka." - a moim zdaniem niewielu ludzi kocha siebie samego/samą (egoizm  a egotyzm) - w zasadzie dokąd w nas ego - to egoizm w nas będzie ;) - oczywiście kwestia "barwy".

"Czy takie postawienie sprawy oznacza jednocześnie, że równie zgrana jest miłość jako idea?" raczej (częściej) nieznana - to słowo (miłość) jest jak fasada westernowego budynku (jedna ściana /front/ z tyłu podparta kołkami, za którymi preria). 

"że miłość jest ideą, którą w naszej kulturze należy pomyśleć na nowo." - to swoją drogą (wg mnie), częściowo odkurzyć, częściowo rozbudować...

"Jej zdaniem, judaistyczne przepisy prawne winny być widziane właśnie w takiej perspektywie ? cóż z tego, powiada, że zadeklaruję Ci miłość, jeśli będzie stać za tym tylko zaborczość i dbanie o własny dobrostan. Mogę nie deklarować Ci niczego, ale nieść Ci pomoc w chorobie, nakarmić, gdy jesteś głodny, pocieszyć, gdy jesteś smutny, szukać zrozumienia i konsensu, gdy coś w istotny sposób wydaje się nas różnić." - pisałem już o tym, z pewnością /najczęściej/ "kromka chleba dla umierającego, 
głodnego" jest lepsza mimo braku miłosierdzia, niż jej brak z nim.

"Poliamorię traktuje się w nich jako przebranie dla seksualnego rozpasania, samą miłość zaś traktuje po staremu ? jako poza-ludzki i nie-ludzki ?tort?, o którym wspomniałem." - często porównywane jest do portfela i jego zawartości. Nie musze chyba tego rozwijać?

"Wielomiłość traktowana poważnie niewiele ma wspólnego ze swingowaniem czy promiskuityzmem (ma za to wiele wspólnego z wyrzeczeniem i ascezą ? można przecież nie dążyć do realizowania pożądania z miłości do przyjaciela, po to, by móc cieszyć się jego bliskością)." - TAK; " z wyrzeczeniem i ascezą" - a czasem ze "złotym środkiem"

"Wielomiłość nie jest wykluczeniem monogamii." - tak

"Wielomiłość nie jest równoważna z dużym apetytem seksualnym" -tak.

"Wielomiłość jest perspektywą, w której miłość postrzega się jako sztukę życia i kreatywną siłę." - tak*

"Uczymy się kochać ucząc się życia, niczego nie zastajemy gotowego." - tak*

* to bliskie Frommowi :)

"Ucząc się kochać, godzimy się na to, że miłość może przybrać formy, o jakich się nam nie śniło". - to sprawa cnoty wiary - zawierającej się w miłości - "otwartość na prawdę, bez względu gdzie Cię to zaprowadzi i nawet jeśli nie wiesz, gdzie Cię to zaprowadzi" /prawda, prawdziwość - rzeczywistość, jako wartość/

"Przyznaję z chęcią, że nie znam lepszej szkoły etyki, niż szkoła poliamoryczna." - jak dotąd mam podobnie :)

"W wielomiłości zbiegają się bowiem perspektywy, które w akademickich dyskursach etycznych zazwyczaj się wykluczają." - tak, jednak to paradygmaty, a nie dogmaty. Tu często chadza się własnymi drogami, lub bez nich bo teren dziewiczy - pionierstwo :)

"Z jednej strony budowanie relacji, wyzbywanie negatywnych uczuć, drobiazgowa praca nad sobą, pozytywne emocje są tutaj drogą osobistego rozwoju, osiągania etycznej dzielności (arete), która dla starożytnych była wyznacznikiem doskonałości człowieka." - męstwo, cnota męstwa

"wyzbywanie negatywnych uczuć" - przepracowywanie

"drobiazgowa praca nad sobą" - czasem tak, a czasem filozofia "fuck it" - z autopsji (jest nawet książka o niej - "Filozofia sukcesu F..k it" - to nie żart.


"Z drugiej strony budowanie relacji powoduje oderwanie od siebie. Budowanie relacji oparte na szczerości, przejrzystości, uczy bowiem wyrzekania się egoistycznych interesów, przekraczaniu barier i łamaniu niechęci." -  
"wyrzekania się", "łamaniu niechęci" - raczej samoistnie ustępują, na siłę nic się nie zrobi - pośrednio się na nie oddziałuje - analogicznie jak z fobiami (zaliczyłem ich wiele i wielu się pozbyłem).

"Uczy także, że drugiego człowieka nigdy nie można traktować jako środek, ale zawsze jako cel ? cel swoich zabiegów, cel miłości." - nie jako środek, nie jako przedmiot - jest takie fajne powiedzenie ''nie kocham Cię bo wart jesteś mojej miłości, to moja miłość nadaje Ci wartość '' 

"Z trzeciej strony, relacje wielomiłosne odsłaniają także, że etyka nie zaczyna się i nie kończy w ciasnym środowisku ?dwóch egoizmów?, że Halacha obowiązuje nas nie tylko w zaklętym kręgu własnej rodziny, ale że dotyczy każdego człowieka, że bliskość jest pozornie czymś intymnym, albowiem wszystko, co czynimy, ma zasięg zdecydowanie większy, wykraczający poza sferę intymności." - miłość jako filozofia, postawa życiowa (już o tym pisałem)


"Skutków tego oddziaływania doświadczamy w codziennym życiu ? postępowanie w codziennym życiu oddziałuje na odległość w sposób zaplanowany i niezaplanowany. Niosąc ryzyko, którego tradycyjne pojmowanie miłości nie pozwala ani przewidzieć, ani zatrzymać." - stąd są momenty w poli, że czujemy się sami (tak bywa), stąd nieodzowna umiejętność kochania siebie :)


"Ile przyjaźni rozpadło się w momencie, gdy któraś ze stron zaczęła budować miłosną, ekskludującą bliskość?" - tak błędy początków :)

"Ile razy ukrywaliśmy przed partnerem/partnerką, że spóźnienie do domu jest wynikiem czasu poświęconemu komuś innemu? Ile razy myśleliśmy, że kobieta nie może przyjaźnić się z mężczyzną i ile takich przyjaźni jest przemilczanych, bądź prowadzi do rozbicia małżeństw (podejrzenia, niedomówienia oddziałują daleko)." - życiowe!

***
"By wielomiłość była prawdziwa, musi zasadzać się na wielowierności." - wierność jest jedną z cnót, wielowierność jest skomplikowana, opiera się na zasadach. Zdradą jest złamanie zasad. Jednak zdrada nie jest często przyczynkiem do rozstania, a sygnałem, że czymś trzeba się zająć. 

"Wielowierność zaś nie istnieje bez odpowiedzialności." - o tak, tego uczyła mnie moja inna ukochana :)

"Nie istnieje bez empatii, która pozwala przewidywać, jak kochane osoby zareagują na nasze czyny." - roztropność - zapomniana cnota, jeśli nawet nie staje empatii

"Nie istnieje bez szczerości ? niewinne kłamstewka okazują tu swoje arcygroźne oblicze." - tak, jednak i tu świadczą często o problemie, który później się przepracowuje. Nauka szczerości, odwagi/męstwa.

"Wielomiłość jest szkołą rozmawiania, szukania konsensu, ustanawiania reguł." - TAK

"Jest praktycznym wyrazem tego, że bliskość możliwa jest pomimo różnic, a może dzięki nim." - tak, szczególnie mono-poli jest taką formą

"Jest akceptacją negatywnych emocji: złości, zazdrości etc., które przyjmuje się po to, by nad nimi pracować, lepiej się rozumieć, dojrzalej rozwijać." - tak, z życia :).

"Jest wspólnym dźwiganiem codziennych krzyży, zmaganiem z przeciwnościami, rozwiązywaniem problemów." - tak, choć czasami nosi się je samemu/samej :). 

Marcinie przepraszam bardzo za formę, musiałem postawić na treść - wybacz, ale jestem już zmęczony, a jeszcze mam robótkę i pobudkę o 5,00.

Serdeczności!!!
Bruno



PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...