czwartek, 29 października 2015

WIEDZA USYTUOWANA I BOSKI PUNKT WIDZENIA: HOMOSEKSUALIZM A SYNOD

„Jeśli więc w rzeczy znajduje się zarówno jej istota, jak i jej istnienie — uczy Tomasz z Akwinu — to prawda ufundowana jest bardziej w istnieniu rzeczy niż w jej istocie, jako że nazwa ‘byt’ bierze się od słowa ‘istnieć’. Dlatego też w samym działaniu umysłu przyjmującego istnienie rzeczy, co dokonuje się przez pewne upodobnienie do niej, spełnia się relacja adekwacji, która jest treścią tego, czym jest prawda”.
Tadeusz Bartoś komentując ten fragment stwierdza dobitnie: „Istnienie więc jest zamienne z prawdziwością. Istnienie rzeczy jest jakby jej mocną, która oddziałuje na intelekt tak, że rzecz daje się poznać”. Zamienność prawdy i istnienia, prawdy i bytu pozwala — mówi Bartoś — rozpoznać dynamiczny charakter prawdy, a więc to, że jest ona swoistym działaniem: działaniem intelektu, ale także tym, co dzieje się z konkretnymi, istniejącymi bytami.

Rozważania te nieodmiennie przywodzą mi na myśl koncepcję wiedzy usytuowanej Donny Haraway. Haraway stara się na nowo określić czym jest obiektywność wiedzy przeciwstawiając się zarazem tradycyjnej koncepcji obiektywności jako uniwersalnego oglądu spoza świata czy z boskiego punktu widzenia, jak i relatywizmowi rozumianemu jako stanowisko, według którego wszystkie perspektywy poznawcze są równie dobre. Zdaniem Haraway „i relatywizm, i totalizacja to ‘boskie tricki’, obiecujące pełen widok zewsząd — a tym samym znikąd”. Oba stanowiska są też stałymi elementami rodzimej mitologii towarzyszącej poznaniu, wiedzy, nauce.
Mówiąc o tym, że wiedza jest usytuowana, próbujemy zerwać z przekonaniem, że autorytet wiedzy oderwany jest „od wszelkiego uwikłania społecznego, technologicznego czy politycznego”. W zamian przekonujemy, że „że znajdowanie się w określonym miejscu, wypowiadanie się z konkretnego punktu widzenia, pozwala na uzyskanie szerszego spojrzenia i pełniejszej wiedzy. Wiedza taka jest zawsze wiedzą ‘oznaczoną’ przez tych, którzy ją tworzą, miejsce, z którego się wypowiadają, cele, dla których jest formułowana” (A. Derra). Wiedza usytuowana nie jest tedy wiedzą niewinną, w koncepcji tej od samego początku podkreśla się, iż wartości poznawcze powiązane są z wartościami etycznymi, a jej stawką są określone wartości polityczno-społeczne. Ale właśnie ta świadomość – świadomość uwikłania w wartości i cele, świadomość, że wytwarzamy wiedzę jako ucieleśnione jednostki żyjące w konkretnych lokalnych realiach/sytuacjach, zrozumienie, że nie patrzymy na świat z zewnątrz a nasze spojrzenie jest zawsze cząstkowe — nadaje wiedzy walor obiektywności. Zdaniem Haraway bowiem wiedza staje się obiektywna wtedy, gdy bierzemy odpowiedzialność za to, co się z niej rodzi — i dobrego, i potwornego. Pisze ona jasno: „Nieodpowiedzialny to taki, którego nie można wezwać do odpowiedzialności”, a do odpowiedzialności nie można wezwać osób wytwarzających wiedzę rzekomo z „boskiego” nie związanego z instytucjami, przekonaniami czy własną kondycją punktu widzenia.
Wiedza (czy raczej: wiedze) usytuowana (usytuowane) ta jest obiektywna, bo nie formułuje się jej  w imię abstrakcyjnej prawdy i abstrakcyjnego Człowieka, który zawsze jest normatywnym wzorcem, do którego przykrawa się konkretnych ludzi i indywidualne istnienie (a zatem prawdę czyli byt). Koncepcja wiedzy usytuowanej musi kłaść nacisk na „kwestię różnorodności i różnicy” między kobietami, tubylcami, zwierzętami, Białymi i Kolorowymi. Musi także — jako swoista „polityczna ekonomia różnicy” — podważać wszelkie działania, które poprzez odwołanie się do Człowieka-wzorcu uznają całe grupy ludzi za „mniej  wartościowych, a tym samym w pełni rozporządzalnych innych”.

W polskich mediach przycichła już nieco sprawa Krzysztofa Charamsy. Pojawiły się za to podsumowania synodu poświęconego rodzinie. Mają one dość charakterystyczny ton (oczywiście, moja generalizacja nie obejmuje całego spectrum opinii) — nie zmieniło się nic, żeby mogło zmienić się wszystko. Sporo w tym dialektyki, pokazującej nostalgie komentatorów. Moje poczucie — wyniesione z lektury prasy i jeszcze nie dość gruntownego zapoznania się z Instrumentum laboris — jest zgoła inne. Tekst wydaje mi się w miarę jasny (kościelna frazeologia ma swoją specyfikę) w tych fragmentach, które podtrzymują wcześniejsze nauczanie Magisterium. Fragmenty „kontrowersyjne” są zasadniczo niejasne, bardzo ogólne i dają się interpretować w rozmaitych kierunkach. Podobnie rzecz się ma z dokumentami Vaticanum II (acz elementy „progresywne” są tam jedna formułowane jaśniej), co — w konsekwencji — pozwoliło Benedyktowi XVI na mocne podkreślenie tradycyjnego doktrynalnie wymiaru nauczania soborowego. Szczególnie symptomatyczny wydaje mi się króciutki fragment poświęcony homoseksualizmowi. Jego treść zadaje kłam oskarżeniom pod adresem Charamsy, że swoim coming outem przyłoży rękę do pogłębienia trudnej sytuacji  osób LGBT w Kościele. Pokrótce objaśnię tę swoją opinię.

Charamsa — wiedza usytuowana
Dzięki BBC wiemy,że Charamsa napisał list do papieża Franciszka, w którym zwracał uwagę na „że katolicy-homoseksualiści są traktowani w nieludzki sposób przez Kościół, który "zgotował im piekło" i prześladuje ich. Zarzuca też Watykanowi hipokryzję - zakazuje funkcjonowania księżom, którzy ujawnili swoje odmienne preferencje seksualne, choć wśród duchownych jest […] pełno homoseksualistów.

Dlatego - jak pisał - po okresie roztropności i modlitwy zdecydował się publicznie poddać krytyce przemoc Kościoła wobec środowisk LGBT. I dodał, że nie może już dłużej znieść homofobicznej nienawiści Kościoła, marginalizacji i stygmatyzacji takich ludzi jak on, którym odmawia się praw człowieka. Krzysztof Charamsa wezwał też Kościół do anulowania instrukcji Watykanu z 2005 roku, zakazującej wyświęcania homoseksualistów. Za "diaboliczne" uznał stanowisko Benedykta XVI, uznające homoseksualizm za "moralne zło"”. List ten nie spotkał się z odpowiedzią ze strony papieża.
Z podobnym brakiem reakcji władz Kościoła, tym razem polskiego, spotkał się jego tekst z Tygodnika Powszechnego, w którym wykazywał, że zdominowany przez Dariusza Oko katolicki dyskurs o homoseksualistach prowadzony jest za pomocą języka nienawiści i przemocy z jednej strony, a merytorycznie wątpliwy z drugiej. Trudno bowiem uznać za sensowną reakcję oświadczenie episkopatu, że tak Charamsa, jak i Oko wypowiadają się prywatnie, we własnym imieniu, a episkopatowi nic do tego. Z podobnym brakiem zainteresowania spotkały się moje dwa listy w tej sprawie. Pierwszy, do Stanisława kard. Dziwisza zbyto propozycją, bym dyskutował z Dariuszem Oko. Drugi — do episkopatu i rektora UPJPII — nie spotkał się z żadną odpowiedzią.
Kolejnym krokiem był coming out Charamsy, przyznanie się do życia w związku (co nie jest złamaniem celibatu, jak mówi się od polskich gór do polskiego morza), publikacja postulatów pod adresem Magisterium i zapowiedź wydania książki.
Następstwo wydarzeń, które powoli zaczynamy lepiej widzieć, pokazuje, że „skandal” faktycznie mógł być jedyną okazją do zwrócenia uwagi na problem, którym specjalnie nikt nie chce się zainteresować.
Charamsę oskarżano o wiele rzeczy, w tym o brak wiarygodności. Odkładając na bok, czy „estetycznie” wszystko w jego działaniach musi się podobać, muszę powiedzieć, że dla mnie jego działanie jest bardzo wiarygodne. Przy czym zupełnie nie interesuje mnie jakaś „wiarygodność” z boskiego punktu widzenia, ale wiarygodność związana z jego usytuowaniem, a więc z tym, co lokalne, stronnicze, osadzone w jego cielesności, ale również związane z wzięciem odpowiedzialności za następstwa swoich decyzji. Z pokorą przyjął falę nienawiści, jaka popłynęła w jego stronę. Nie opłakuje utraty stanowisk, bibliotek, życia w Rzymie. W swoich postulatach mówi generalnie o osobach LGBT, a nie własnych żalach, których, jak sądzę, może (zasadnie) mieć bardzo wiele. Mówi też jako osoba, której miejsce w Kościele i homoseksualizm pozwalają widzieć braki Kościelnego podejścia do osób LGBT. Mówi w końcu jako ten, kto nie godzi się, by egida Człowieka, o którego rzekomo dba Magisterium, pozwalała rzeszę ludzi traktować jako mniej wartościową, a przez to podlegającą dyrektywnemu rozporządzaniu kościelnych funkcjonariuszy.

Synod patrzący znikąd
Papież i polski episkopat wykazali się brakiem otwarcia na dyskusję o osobach LGBT. A jak jest z Synodem? Dokument końcowy zawiera pół strony poświęcone temu tematowi. Przytoczę go tutaj in extenso:

Pastoral Attention towards Persons with Homosexual Tendencies

130. (55) Some families have members who have a homosexual tendency. In this regard, the synod fathers asked themselves what pastoral attention might be appropriate for them in accordance with Church teaching: "There are absolutely no grounds for considering homosexual unions to be in any way similar or even remotely analogous to God's plan for marriage and family." Nevertheless, men and women with a homosexual tendency ought to be received with respect and sensitivity. "Every sign of unjust discrimination in their regard should be avoided" (Congregation for the Doctrine of the Faith, Considerations Regarding Proposals to Give Legal Recognition to Unions Between Homosexual Persons, 4).
131. The following point needs to be reiterated: every person, regardless of his/her sexual orientation, ought to be respected in his/her human dignity and received with sensitivity and great care in both the Church and society. It would be desirable that dioceses devote special attention in their pastoral programmes to the accompaniment of families where a member has a homosexual tendency and of homosexual persons themselves.
132. (56) Exerting pressure in this regard on the Pastors of the Church is totally unacceptable: it is equally unacceptable for international organizations to link their financial assistance to poorer countries with the introduction of laws that establish "marriage" between persons of the same sex.

Fragment ten nie wnosi nic nowego do nauczania Krk w homoseksualizmie. Nie widać w nim choćby minimalnej próby zmierzenia się ze współczesną wiedzą medyczną czy psychologiczną dotyczącą osób homoseksualnych. Nie ma śladu refleksji nad postulatami Charamsy. Nie widać próby zmierzenia się z wynikami badań biblistycznych związanych z homoseksualizmem, ani chęci wsłuchania się w to, co o sobie i swoim życiu mają do powiedzenia osoby homoseksualne, a co mogłoby nadszarpnąć nauczanie Magisterium.
Ojcowie synodalni powtórzyli po prostu, że gejom i lesbijkom należy się szacunek wynikający z ludzkiej godności. Zakwestionowali możliwość porównywania relacji jednopłciowych z małżeństwem i rodziną. A w końcu za uznali za naganne wywieranie nacisku na Pasterzy (!) Kościoła w kwestii homoseksualizmu. Fragment ten może odnosić się do Charamsy, ale w gruncie rzeczy stanowi także powtórzenie myśli z Homosexualitatis problema:
„Tymczasem dzisiaj coraz większa liczba osób, nawet wewnątrz Kościoła, wywiera nań niezmiernie silny nacisk, by skłonić go do zaakceptowania skłonności homoseksualnej, tak jak gdyby nie była ona nieuporządkowana moralnie, i do zalegalizowania czynów homoseksualnych. Ci, którzy wewnątrz wspólnoty wiary wywierają nacisk w tym kierunku, mają często ścisłe powiązania z tymi, którzy działają poza nią. Te grupy zewnętrzne są pod wpływem poglądów sprzecznych z prawdą o osobie ludzkiej, która została nam w pełni objawiona w misterium Chrystusa. Ukazują oni, chociaż nie w sposób całkowicie świadomy, ideologię materialistyczną, która neguje transcendentalną naturę osoby ludzkiej, jak również nadprzyrodzone powołanie każdego człowieka.
Słudzy Kościoła powinni troszczyć się, by osoby homoseksualne powierzone ich trosce, nie zostały sprowadzane na błędne drogi przez te opinie, tak bardzo sprzeczne z nauczaniem Kościoła. Ryzyko przecież jest wielkie i wielu jest takich, którzy usiłują wywołać zamęt w odniesieniu do nauczania Kościoła i powstałe zamieszanie wykorzystać do swoich celów.
9. Także w Kościele powstała tendencja, wytworzona przez różne grupy nacisku o różnych nazwach i różnym zasięgu, która usiłuje uchodzić za przedstawiciela wszystkich osób homoseksualnych, będących katolikami. W rzeczywistości jej zwolennikami są w większości osoby, które bądź lekceważą nauczanie Kościoła albo chcą je w jakiś sposób zmienić. Próbuje się zgromadzić pod egidę katolicyzmu osoby homoseksualne, które nie mają żadnego zamiaru zerwania z zachowaniem homoseksualnym. Jedną ze stosowanych metod jest wykazanie drogą protestu, że jakakolwiek krytyka lub zastrzeżenie wobec osób homoseksualnych, ich działania i stylu życia, jest po prostu formą niesprawiedliwej dyskryminacji.
Z tego powodu w niektórych państwach dochodzi do rzeczywistego manipulowania Kościołem, zyskując nawet poparcie jego pasterzy, podejmowanego często w dobrej wierze w celu zmiany norm prawodawstwa cywilnego. Celem takiego działania jest dostosowanie tego prawodawstwa do poglądów tych grup nacisku, zdaniem których homoseksualizm jest co najmniej rzeczywistością całkowicie nieszkodliwą, jeśli nie zupełnie dobrą. Chociaż praktyka homoseksualizmu poważnie zagraża życiu i dobru wielu ludzi, rzecznicy tej tendencji nie odstępują od swojego działania i nie chcą wziąć pod uwagę rozmiarów ryzyka, które jest w nim zawarte.
Kościół nie może nie troszczyć się o to wszystko i dlatego utrzymuje zdecydowane i jasne stanowisko w tej kwestii, które nie może ulec zmianie ani pod naciskiem prawodawstwa cywilnego, ani chwilowej mody. Jest on również szczerze zatroskany o tych wielu, którzy nie czują się reprezentowani przez ruchy pro-homoseksualne, oraz o tych, którzy mogliby ulec ich zwodniczej propagandzie. Jest on również świadomy, że opinia, według której aktywność homoseksualna byłaby równorzędna albo przynajmniej tak samo dopuszczalna, jak ta będąca wyrażeniem miłości małżeńskiej, wywiera bezpośredni wpływ na koncepcję, jaką społeczność ma o naturze i prawach rodziny oraz naraża ją na poważne niebezpieczeństwo”.

Zapewne trzy punkty z Instrumentum laboris nie zmienią też zbyt wiele w praktyce Kościoła — jasne i stanowcze zalecenia, by szanować homoseksualistów nie spotkały się przecież z uznaniem w oczach choćby Dariusza Oko, a episkopat nie poczuł potrzeby sprzeciwienia się takiej formie głoszenia nauczania kościelnego.
Kościół może lekceważyć „wiedzę usytuowaną” — jak zlekceważył szereg poczynań Charamsy czy moje pisma — bo przemawia w imię prawdy uniwersalnej i patrzenia na sprawy w sposób (rzekomo) nieuprzedzony, „z boskiego punktu widzenia”. Jest to ten rodzaj obiektywności, który jest nieludzki — łączy w sobie budowę wzorca Człowieka, który pozwala wyodrębnić ludzi mniej wartościowych potrzebujących „naprawy” z jednoczesnym oderwaniem doktryny Kościoła od ludzi tak, by nikogo nie dało się pociągnąć za tę wiedzę do odpowiedzialności. Dlatego może mówić ludziom, że to, kim są, jest nieobiektywnym uporządkowaniem moralnym, które wymaga od nich wyrzeczenia się miłości (bo nie mogą kochać prawdziwie) i życia cierpieniem, które powinni łączyć z cierpieniem Jezusa. Ale nie musi specjalnie przejmować się następstwami tych zaleceń — nerwicami, zinternalizowaną homofobią, zaniżonym poczuciem własnej wartości, cierpiętniczym masochizmem itd. itp.  Można jednak — patrząc spoza Kościoła — spojrzeć na produkowane przez niego nauczanie, jako wiedzę usytuowaną, szukać ukrytych za nią interesów, określonych społecznych celów itd. itp.

Synod, w tym punkcie, przekonał mnie o jednym — o pozornym otwarciu na dialog. Dialog wymaga bowiem od obu stron świadomości, z jakiego miejsca mówią. Bo tylko znając „lokalność” swoich poglądów jest sens debatować. Przynajmniej w tym punkcie synod dalej prowadzi monolog z „boskiego punktu widzenia”. I przynajmniej w tym punkcie wezwania Franciszka do pójścia pasterzy Kościoła za trzodą i jego wezwania do miłości i rozmowy okazują się chwytem zręcznych spin doktorów.  

wtorek, 27 października 2015

RACJONALISTA ROZLICZA LEWICĘ

„Sądzę – pisze Rosi Braidotti – że zwrot antyteoretyczny powiązany jest z zawiłościami kontekstu ideologicznego. Po oficjalnym zakończeniu zimnej wojny ruchy polityczne drugiej połowy dwudziestego wieku zostały odrzucone, a podejmowane w ich obrębie próby tworzenia teorii zdyskwalifikowane jako nieudane, historyczne eksperymenty. ‘Nowa’ ideologia gospodarki wolnorynkowej usunęła na margines wszystkie alternatywy, mimo masowych protestów ze strony wielu grup społecznych, i narzuciła antyintelektualizm jako wyraźny rys naszych czasów. Szczególnie trudne okazało się to dla humanistyki, ponieważ oznaczało potępienie złożoności analizy i wiernopoddańcze podejście do ‘zdrowego rozsądku’ – tyranię doksy, oraz do zysku – banalność interesowności”.

Ten fragment książki Po człowieku przyszedł mi do głowy, gdy czytałem tekst Jacka Tabisza zatytułowany Dlaczego lewica nie weszła do sejmu? Czy jest on wynikiem złożonej analizy? Czy poddaniu się tyranii neoliberalnej doksy i kultowi politycznego zysku?

Zanim odpowiem – we własnym imieniu – na te pytania zwrócę uwagę na trzy rzeczy.
Po pierwsze, w argumentacji Tabisza niepokoi mnie możliwa sprzeczność. Stawia on bowiem lewicy zarzuty, których być może nie da się ze sobą sensownie zgrać. Pisze:

Zjednoczona Lewica zupełnie niepotrzebnie atakowała PO pod koniec kampanii. Zraziło to bardzo wielu wyborców, którzy liczyli na sojusz bardziej racjonalnych ugrupowań politycznych, jeśli te wejdą do sejmu.
Mają aktywne strony w necie, ale nie ma wielu wzbudzających emocje filmów z aktywistami Razem.
Brak błyskotliwych medialnych fighterów. Za dużo pięknych i wzniosłych haseł, za mało humoru, ironii oraz swobody. W jakimś sensie Szumlewicz to dobry fighter mediów…

Zastanawiam się, co Tabisz rozumie przez racjonalizm. Mnie kojarzy się przede wszystkim z postawą krytyczną, a więc z odrzuceniem dogmatyzmu, uważaną analizą problemów, krytyką opartą na argumentacji. PO popełniła wiele błędów – od politycznych po wizerunkowe. Czymś racjonalnym jest tedy widzenie tych błędów i ich krytyka. Nieracjonalne z kolei wydaje mi się utożsamienie krytyki z atakiem, czy domaganie się szczególnego statusu dla PO, której, w imię pragmatycznych celów, krytyce się nie poddaje. Taka postawa trąci dogmatyzmem, a partie o odmiennej wrażliwości i innym programie czyni zakładnikiem ideologii PO.
Dodatkowym problemem jest dla mnie przekucie racjonalności w przekaz nastawiony na emocje i w walkę w mediach.  Z doświadczenia wiem, że racjonalna argumentacja na ogół nie robi spektakularnego wrażenia. Jasne, można ją prowadzić z humorem, sarkazmem, lekko. Walka i emocje, które dominują na naszej scenie publicznej, nie mają jednak wiele wspólnego z racjonalnością. Są perswazyjne. Oddziałują często gęsto na najniższe emocje – budzą strach, utrwalają uprzedzenia. Przekaz na tym poziomie na pewno nie kształtuje ani dojrzałej polityki, ani dojrzałego społeczeństwa obywatelskiego. O tym, jak wygląda różnica między obiema strategiami, widać na przykładzie podejścia ugrupowań do kwestii uchodźców. Podczas gdy prawica pielęgnowała resentymenty i siała apokaliptyczny lęk, partia Razem debatowała o uchodźcach. Sądzę, że problemy daje się rozwiązywać dzięki dobrej diagnozie i wskazaniu kierunków działań w konkretnych sprawach, stawiam więc tutaj na debatę, choć działanie na emocje było pewnie skuteczniejsze.

Po drugie, Tabisz wyraźnie domaga się, by lewica stała się POwska. Więcej nawet – we wcześniejszych wpisach nie miał problemu z mówieniem o koalicji między PO, .Nowoczesną i ZL. Wymownie w tym kontekście brzmią jego słowa o Piotrze Szumlewiczu, który – zdaniem Tabisza – w wielu kwestiach posiada „radykalne poglądy”. Przyznam się szczerze, że – patrząc z lewicowego punktu widzenia – w poglądach Szumlewicza nie widzę radykalizmu. Takie wrażenie może powstać u zwolennika (neo)liberalizmu, który z jakichś powodów trafił na listy koalicji odwołującej się do lewicowości. Tabisz wspomina wprawdzie, że lewica winna być socjalliberalna, ale nie objaśnia tego stwierdzenia. A wystarczy sięgnąć do wydanej niedawno książki Ha-Joon Changa by wiedzieć, że można pod tę etykietę podpiąć kilka szkół patrzenia na gospodarkę i społeczeństwo.
Sam Tabisz nazywa się zresztą „centrowym lewicowcem”, co znaczy chyba tyle, że najbliższy światopoglądowo jest mu program PO. Bliskość tę widać także w jego opcji na rzecz USA, a przeciw Marksowi. W tym wpisie podsumował niejako swoją obronę Piotra Napierały, który postanowił raz na zawsze rozprawić się zMarskem, t-shirtami i Zandbergiem. Pisze:

Jeśli chodzi o światową lewicę, to warto szukać jej korzeni poza Marksem i rewolucyjnym zapałem.

Wiadomo, że USA to nie jest żadna Mekka lewicy. Ale jednak ten kraj zabiega o prawa człowieka na całym świecie i jest kolebką postępu nie tylko technologicznego, ale również obyczajowego – wspomnijmy choćby sufrażystki czy ruch hippisów.

Zupełnie nie rozumiem, dlaczego polska lewica miałaby odciąć się od Marksa, którego spuścizna kształtuje współcześnie rozmaite nurty światopoglądowe, łącznie z komunitaryzmem Alasdaira MacIntyre’a (mamy zatem ważnego myśliciela wprost z USA). Straszenie rewolucją – tu w sposób zawoalowany, u Napierały podane wprost – nie liczy się z kontekstem historycznym, w którym Marks pisał. Jeśli pójdziemy ich tropem, trzeba będzie potępić Wiosnę Ludów, rewolucję 1905 r. czy wojnę secesyjną z jej rozstrzygnięciem,  Wszystkie te ruchy, które bez działania rewolucyjnego nie mogłyby walczyć o własną państwowość, o poprawę warunków pracy, czy nawet o liberalne oblicze USA (ciekawe, jak potoczyłaby się historia, gdyby secesja stanów Południa się powiodła). Jak sądzę, należy także zachować ostrożność w uznawaniu USA za kraj, który zabiega o prawa człowieka. Polacy oberwali za ową obronę w związku z Kiejkutami. Ale tu za przykład niech posłuży więzienie w Guantanamo. Tabisz broniąc Napierały bronił także poglądu, że Guantanamo to dla Kubańczyków oko pozwalające zobaczyć normalny świat. Oznacza to chyba tyle, że elementem normalnego świata jest łamanie praw człowieka, oczywiście – w określonych sytuacjach i (rzekomo) dla ich obrony. Moja, jednak bardziej lewicowa niż Tabisza, wrażliwości nie umie podpisać się pod takim poglądem.


Po trzecie, Tabisz zarzuca „Zjednoczonej Lewicy, ale również Razem”, że są „po części zamkniętym klubem dla wtajemniczonych”. Zastanawiam się, jakie argumenty mogą uzasadnić taką tezę. Razem absolutnie nie kojarzy mi się z zamkniętym klubem – zbyt wiele otwartych spotkań mają na koncie, nazbyt dużo działania „od dołu”. Sądząc po informacjach docierających do mnie z FB, także ZL nie było strukturą zamkniętą działającą na uboczu. Powinien także uwzględnić dostęp poszczególnych ugrupowań do mediów czy środki, jakie mogli wydać na kampanię. 


Żeby było jasne – nie mam nic przeciwko proamerykańskiej orientacji Tabisza. Tak samo nie mam nic przeciw jego zorientowaniu na PO, niechęci do marksizmu i wielu innych rzeczy. Nie chcę tylko, by rozliczał lewicę kreując się na lewicowca (fakt, że centrowego). Niech robi to jako (neo)liberał, w perspektywie zdrowego rozsądku, łatwych opozycji i perspektywy sukcesu, tak będzie uczciwiej i z pożytkiem dla wszystkich. 

poniedziałek, 26 października 2015

PODRÓŻE ZIMOWE. KAROL KOZŁOWSKI I JOLANTA PAWLIK

<Wpadacie jak po ogień>,
wytyka nam od lat
z właściwym sobie chłodem
ten niewłaściwy świat*.

Są takie utwory, które się ceni, choć się ich nie lubi. Są również takie, których trzeba się nauczyć – a z nauki tej rodzi się miłość. Są wreszcie takie, które kocha się od pierwszego usłyszenia. Tak miałem z Podróżą zimową Franciszka Schuberta. Poznałem ją z kasety magnetofonowej wydawanej w niedrogiej serii Klasyka Wiecznie Młoda. Według okładki śpiewać ma Otto Berger przy akompaniamencie Heleny Sommer. Od dawna żywię podejrzenia, że to wymyślone nazwiska i że partytura Schuberta spotkała się z uwagą zupełnie innych artystów. Nie zliczę dziś nagrań, które miałem okazję słuchać. Pamiętam wydarzenie, jakim było nagranie cyklu przez Iana Bostridge’a. Pamiętam swoją radość, gdy odkryłem, że moje marzenie się spełniło i cykl ten zaśpiewała kobieta (Birgitte Fassbaender, niedawno Nathalie Stutzman). Patrząc z dystansu mógłbym ułożyć swoje nagrania między dwoma ekstremami: Hermannem Prey’em i Peterem Pearsem (z Benjaminem Brittenem).
Do płyty Preya wracam okazjonalnie. Jego wykonanie oparte jest szalenie emocjonalne, oparte na silnych kontrastach. Mocne forte bywa histeryczne i pojawia się niespodziewanie. Na taki ładunek „romantyzmu” umiem pozwolić sobie tylko w chwilach, gdy jestem naprawdę wyciszony, choć i wtedy daje mi się we znaki monotonia jego podejścia.
Do płyty Pearsa i Brittena wracam za to często i uważam je za unikatowe. Ilekroć go słucham, mam wrażenie, że słyszę opowieść duszy uwięzionej w zamarzniętym ciele. Nie ma tu młodzieńczej pasji, bólu zranionych uczuć, przerażenia światem. Jest za to czarna melancholia, tragizm i oddalenie czy wyobcowanie. Odległe jest wszystko – obrazy śmierci, wrona, która podług wiersza towarzyszy podmiotowi lirycznemu i nie chce go opuścić. Odrobiny ciepła nie wnosi nawet senne wspomnienie wiosny.  Pears w wielu momentach wręcz skanduje tekst, co w połączeniu z głębokim i jakby „zadymionym” tembrem głosu przywodzi na myśl parzące kawałki ostrego lodu, które ranią człowieka.

Do kolekcji nagrań dołączyłem Podróż zimową interpretowaną przez Karola Kozłowskiego i Jolantę Pawlik (aktualnie pracuje w klasie Włodzimierza Zalewskiego). I przyznaję, że także to nagranie uważam za unikatowe.
W gruncie rzeczy mamy tu do czynienia z dwoma Podróżami zimowymi – pianistyczną i wokalną. Nie ma tu bowiem mowy o akompaniowaniu czy podporządkowaniu pianistki wizji śpiewaka. Artyści kreują światy autonomiczne, ale doskonale ze sobą współgrające. Pawlik wydobywa z fortepianu jakieś obłędnie skołowane struktury ewokujące „wieczny powrót” (Odrętwienie), poszukuje echa igrającego w mroźnym powietrzu, Ostatnią nadzieję opowiada w retoryce quasi-punktualistycznej, we Wronie niespodziewanie rozjaśnia dźwięk. Szczęśliwie Pawlik stawia na szczegóły – niuanse barw niuanse dynamiki. Unikając skrajność opowiada o bogactwie emocji, uczuć, metafizycznych stanów duszy i świata.
Na kanwie jej opowieści swoją snuje Karol Kozłowski. Właśnie, nie śpiewa, ale snuje opowieść. Jego śpiew jest bowiem przedłużeniem mowy, a to zgrane adagium tutaj objawia swoje znaczenie. Szept, deklamatywność, drżenie głosu, ostry kontrast barw, dbałość o to, by powtarzanie frazy zawsze niosło nieco inną treść (przez co nigdy nie staje się mechaniczną repetycją), wprowadzane we frazy zawieszenia czy przyspieszenia narracji – wszystko to od początku do końca podporządkowane jest poszukiwaniu prawdy o odwiecznym porządku, który nakazuje iść w parze wędrówce i miłości. Wiele w tej interpretacji ciepła, rozmarzenia, wrażliwości i delikatności, światła, także na wskroś erotycznej zmysłowości. Oczywiście jest zagubienie, smutek, dojmująca samotność. Bohater Kozłowskiego nie robi na mnie wrażenia osoby zgorzkniałej, czy zagniewanej. Raczej mocuje się z losem, stawia mu twarde pytania, stara się nie oskarżać, a rozumieć. Wszystko to dzieje się zaś za sprawą głosu o wyjątkowej urodzie, który uwodzi i wciąga w tę wędrówkę po zamarzniętych polach duszy.

W książeczce znajdziemy ciekawy szkic Piotra Deptucha (jakże się ucieszyłem, że przywołano w nim Jarosława Mianowskiego!), a także wiersze Wilhelma Müllera w oryginale i spolszczeniu Karola Kozłowskiego.
Słowa uznania należą się też Ewie Guziołek-Tubelewicz za świetną reżyserię nagrania.


Stojąc przed witryną, w jej lustrzanym tle
widzę kontem oka kubek w kubek mnie.
Wielkie podobieństwo, do złudzenia aż,
gdyby nie ta zmięta, postarzała twarz.
[…]
Więc to prawda, bracie w zwierciadlanym szkle?

Mam jakiegoś ciebie, masz jakiegoś mnie?*



__________
* Fragmenty 1 i 24 wiersza Stanisława Barańczaka z cyklu Podróż zimowa

czwartek, 22 października 2015

CHWYTY POLEMICZNE - STRATEGIE OBRONNE

Tomasz Markiewka opublikował świetny tekst o pleniących się chwytach polemicznych, których wartość jest niespecjalnie wielka. Do jego uwag chciałbym dorzucić kilka własnych, dotyczących strategii obrony zdania przedstawianego przez kogoś, kogo się ceni, bądź swojego własnego.
Jak Markiewka, nie uważam, że sam jestem bez winy. „Co nie zmienia faktu, że są one denerwujące i powinniśmy dążyć do ich zredukowania”.

Argument z osiągnięć. Struktura tego argumentu jest zadziwiająco prosta — sukces osiągnięty w sferze nauki, kultury, biznesu chroni daną osobę przed krytyką, dlatego że osiągnięcia „pozwalają na więcej”. W ostatnim czasie spotkałem się z tym chwytem polemicznym w odniesieniu do mojej krytyki wywiadu Poliamoria: kilka srok za ogon oraz zastrzeżeń, jakie wysunąłem pod adresem posta Jacka Dehnela o Krzysztofie Charamsie.
W pierwszym przypadku argument był dwuelementowy. Po pierwsze, zostałem uznany za osobę niekulturalną, czego wyrazem miało być pokazanie analogii między tekstem z Wysokich Obcasów a wypowiedziami Dariusza Oko. Po drugie, uzasadnieniem mojej niekulturalności miał być fakt, że wypowiadająca się w wywiadzie Alicja Długołęcka wiele zrobiła na terenie seksuologii, porównywanie jej z Oko jest więc nie na miejscu, nawet jeśli moje argumenty są w znacznym stopniu trafne. W drugim przypadku zarzucono mi, że nazwanie Jacka Dehnela dandysem jest nie na miejscu, gdyż był nominowany do najważniejszej polskiej nagrody literackiej i jest ważną osobą w sferze polskiej literatury. Odmiennie jest za to z uznaniem Charamsy za „diwę ze spalonej ambony” (moja uwaga, że dla niektórych Dehnel może być właśnie diwą, jako osoba nosząca się a la dandys, pojawiła się w kontekście tej uwagi, z pytaniem, czy licentia poetica pozwala usprawiedliwiać u jednych to, co zarzuca się innym) — Dehnel może sobie na to pozwolić jako osoba o znaczących sukcesach.

Argument „z prowadzenia wojny”. Celuje w nim Dariusz Oko, który krytykę pod swoim adresem przedstawia jako wojnę toczoną z Kościołem rzymsko-katolickim, a nawet z samym Jezusem. Sam zresztą zostałem włączony w ową strategię wojenną, zdaniem Oko jestem bowiem „gejem walczącym”. Dziwna to dla mnie wojna w sytuacji, w której często i afirmatywnie korzystam z dorobku ludzi związanych z Kościołem. Mimo że często nie podzielam zdania Barbary Chyrowicz, z satysfakcją czytam jej teksty, omawiam je także ze studentami, stawiając jako wzór porządnie robionej argumentacji bioetycznej. W swoich artykułach korzystam z myśli Akwinaty, jestem stałym czytelnikiem prac Wacława Hryniewicza, wysoko cenię Waltera Kaspera i wiele prac Josepha Ratzingera. Nigdy też nie twierdziłem, że należy zabronić Kościołowi posiadania własnej doktryny i nauczania jej. Czym innym jednak jest swoboda wyznania, a czym innym próba narzucenia doktryny kościelnej państwu demokratycznemu. Jeszcze czymś innym jest mało elegancka, by nie rzec wulgarna, krytyka całych grup społecznych, której dokonuje Oko.

Argument ze „zbyt wysokich wymagań”. Tutaj jako przykład mogę podać wymianę zdań pod tekstem Doroty Wielowieyskiej poświęconego Charamsie. Pojawiła się tam opinia o złamaniu celibatu, zresztą bardzo popularna w polskiej prasie. Rodzimi dziennikarze nie odróżniają od siebie celibatu i ślubu czystości. Treściwie wyjaśnił to jezuita, Marek Blaza:
„Celibat to stan bezżenny. Np. każdy kawaler czy panna żyje w celibacie. Dlatego w niektórych językach (np. francuskim czy włoskim) celibatariusz to po prostu kawaler/panna, nieżonaty/niezmężna. Nie jest to zatem termin religijny w sensie ścisłym. Owszem, kapłan rzymskokatolicki żyje w celibacie, czyli w stanie bezżennym. Nie składa on żadnych ślubów tak jak zakonnicy. Stąd popełnienie grzechu nieczystego przez zakonnika to nie tylko złamanie przykazania Bożego, ale i złamanie ślubu czystości.
A zatem, złamanie celibatu to usiłowanie zawarcia małżeństwa, a nie grzech nieczysty. Co to znaczy "usiłować zawrzeć małżeństwo"? Chodzi tu np.o sytuację, gdyby kapłan rzymskokatolicki poszedł do Urzędu Stanu Cywilnego i tam wziął tzw. ślub cywilny. W oczach państwa, czyli z punktu widzenia prawa cywilnego taki ślub jest legalny, a z punktu widzenia nie jest on ważnym zawarciem sakramentu małżeństwa, czyli jest jedynie usiłowaniem zawarcia małżeństwa. Dlatego kapłan, który wziął tzw. ślub cywilny od razu  jest zawieszony w czynnościach kapłańskich (suspendowany), a kapłan-zakonnik usunięty z zakonu lub zgromadzenia zakonnego. Z kolei zakonnik nie będący duchownym popada w karę interdyktu, czyli nie może przyjmować sakramentów.
A zatem, kapłan rzymskokatolicki, który żyje w konkubinacie nie łamie celibatu, ale popełnia grzech przeciw VI i/lub IX przykazaniu Bożemu. Natomiast kapłan-zakonnik w takiej sytuacji ponadto łamie notorycznie ślub czystości”.
Zarzut o złamanie celibatu, czyniony Charamsie – ostatnio przez Bolesława Parmę w Faktach i Mitach – nie wydaje się dobry. Na tę uwagę odpowiedziano mi, że skoro katolicy z Polsce tego nie odróżniają, to p. Wielowieyska także nie musi.

Argument z odczuć. Spektakularny wyraz znalazł w polemice z moim tekstem o Poliamoria: kilka srok za ogon. Mój tekst – poza brakiem kultury – nie jest dobry także dlatego że jego źródłem jest mój lęk przed tym, że być może p. Długołęcka ma rację. Poprosiłem o wskazanie fragmentów, które uzasadniają taką opinię, niestety — nie wskazano mi ich. Zarzut pisania „z lęku” był jednak dalej powtarzany, mimo wskazania przeze mnie, że w swoim tekście odnotowuję jako słuszną uwagę Deborah Anapol, że poliamoria ma także swe ciemne strony: „O ile Puszczalscy są nieproblematyzującą wielomiłości zachętą do tego, by zacząć żyć inaczej, Anapol targają liczne wątpliwości. Ma ona świadomość, że wielomiłość - jak każda idea - ma swoje ciemne strony: jako poręczne pojęcie maskujące seksoholizm, uzależnienie, instrumentalny stosunek do drugiego człowieka”. Strategia pisania „z lęku” ma mnie dyskwalifikować, ale argumentem za tym, że ją stosuję, są odczucia, których polemistka nie próbowała nawet zweryfikować pod wpływem moich argumentów.

Argument z odwracania kota ogonem. Wiąże się on z chwytem, który Tomasz Markiewka opisuje jako „Jestem w dyskusji, ale mnie w niej nie ma”. „Nie mam czasu na czytanie tego, co piszesz…”, „chcę grzecznie skończyć, a Ty ciśniesz…”, „merytoryczność to nie jest najważniejsza rzecz”, „emocje są ważnym argumentem” — jednoznacznie ustawia to dyskusję na zasadzie: ocenię coś, ale nie będę wdawał się w merytoryczną polemikę. Ale niech mi ktoś powie, że nie chcę rozmawiać, albo że jedyne, co pozostaje, to ocena wymiany zdań przez czytelników, wtedy odwrócę kota ogonem: „obrażasz mnie”, „o właśnie, to ta Twoja otwartość na rozmowę”.

Argument z wozu i przewozu. To strategia wpisywania przeciwnika w inkryminowany przez siebie „obóz” polityczny i światopoglądowy. Choćby uznanie, że krytyka wywiadu o Poliamorii jest wsparciem dla prawicy. Albo – jak uczynił to Dehnel pod moim adresem – literacko zgrabne zarzucenie mi rozpylania wody święconej i „kruchta-lności” (słowotwórstwo moje), żeby tylko nie ustosunkować się do argumentu (chodziło m.in. o specyfikę stawiania głosu i mówienia, zawodowo związaną z klerem, czy zacytowanie reguł dobrego myślenia w sformułowaniu Michała Hellera, a także o pokazanie, że można być krytycznym nie przekraczając zasad dobrego smaku, co zrobiłem na przykładzie Pawła Gużyńskiego).

Argument z sarkazmu i ROTFLu. Od wtorkowej debaty podmiotem tych argumentów stał się Adrian Zandberg. Osoby konkurujące o głosy w wyborach zamiast odnieść się do jego wypowiedzi często gęsto kolportują sarkastyczne memy czy tworzą personalne posty, które mają zdyskredytować jego i jego środowisko.


sobota, 17 października 2015

POLACY POZA POLSKĄ. EKSPERCI ANDRZEJA DUDY OD KULTURY, TOŻSAMOŚCI NARODOWEJ I POLITYKI HISTORYCZNEJ

Prezydent Andrzej Duda powołał Narodową Radę Rozwoju. Jest to gremium ekspertów mających doradzać prezydentowi, po raz pierwszy powołane w 2010 r. przez Lecha Kaczyńskiego. Andrzej Duda dokonał podziału NRR na sekcje. Spośród nich zainteresowała mnie sekcja „Kultura, tożsamość narodowa, polityka historyczna”. Wymowna jest już jej nazwa, która wskazuje, że kultury nie da się odłączyć od tożsamości narodowej oraz polityki historycznej, ze szczególną troską uprawianej u nas przez osoby o światopoglądzie prawicowym (konserwatywnym). Polska polityka historyczna nie istnieje bez tropienia antypolskich spisków, negowania zbrodni popełnianych przez Polaków choćby na Żydach czy mało wyrafinowanej krytyki twórczości artystycznej, która nie spełnia kryteriów specyficznie rozumianej polskości.

Andrzej Duda deklarował, że będzie prezydentem wszystkich Polaków. Skład sekcji Kultura, tożsamość narodowa, polityka historyczna w NRR tego nie potwierdza. Powołano do niej pięć osób. Wszystkie z nich związane są ze środowiskami prawicowymi i konserwatywnymi. W tym także z takimi mediami jak Nasz Dziennik, Gość Niedzielny, Gazeta Polska, czy W Sieci. Osoby zasiadające z sekcji powiązane są również z Ośrodkiem Myśli Politycznej, konserwatywnym think-tankiem, którego pierwszym prezesem był Ryszard Legutko.
Szczególnie zdziwiło mnie powołanie do sekcji ks. prof. Pawła Bortkiewicza, jednego z ideologów Radia Maryja i Naszego Dziennika. Jego nazwisko stało się rozpoznawalne w związku z wykładem na temat tzw. ideologii gender, podczas którego policjanci użyli paralizatorów wobec uczestników czynnie sprzeciwiających się treści wykładu Bortkiewicza. Warto przy tej okazji przypomnieć, że „Od początku wystąpienie ks. prof. Bortkiewicza budziło kontrowersje. Na Wydziale Nauk Społecznych UAM zorganizowało się środowisko naukowców, przeciwnych, by tak sformułowany wykład był wygłaszany w murach uczelni. Pod petycją przeciwko wykładowi podpisało się ponad 647 osób, w tym wielu naukowców. "Pozwalamy sobie wyrazić poważne zaniepokojenie faktem, że tego rodzaju tendencyjne, ideologiczne i propagandowe wystąpienie może zaistnieć w przestrzeni, które z istoty swej winna służyć wiedzy, prawdzie i równouprawnieniu" - napisali autorzy petycji”.

(Cały tekst: http://poznan.wyborcza.pl/poznan/1,36001,15084132,Policjanci_z_palkami_i_paralizatorami_interweniowali.html#ixzz3ooH1HxD7).

Powołany przez Dudę ekspert ma na koncie jednoznaczne potępienie Bronisława Komorowskiego. Negatywnie wypowiadał się także o ustawie o in vitro zrównując ją z aktami prawnymi „stalinowskiego bezprawia”, demagogicznie wskazując, że stanowi ona sposób uszczęśliwiania par homoseksualnych czy zakłamując stanowisko dominujące w medycynie przez opinię, że naprotechnologia stanowi jedyną autentyczną metodę leczenia niepłodności.
Bortkiewicz stawia też na jednej szali rozwiązania prawne dla osób LGBT z pedofilią i zoofilią, w myśl zasady, że uznanie osób LGBT za pełnoprawnych członków społeczeństwa demokratycznego jest wprowadzeniem Polski na drogę równi pochyłej ku akceptacji perwersji. Bortkieiwcz odmawia też osobom LGBT szans na „normalną miłość” twierdząc, że w ich przypadku mamy do czynienia wyłącznie z pogonią za przyjemnością. Warto oddać głos samemu Bortkiewiczowi:

Znaczna część polityków nominalnie deklaruje swó̉j katolicyzm. Jawią się nam ci ludzie jako konsumenci świętych obrzędów, przystępując publicznie do Komunii Świętej. Jednocześnie ewidentnie zrywają więź z Chrystusem, przez urąganie jego nauce i to w kwestiach zasadniczych, takich jak kwestia ludzkiego życia.
Mówiąc jednoznacznie, taką postacią jest dla mnie prezydent Komorowski, który wielokrotnie nominalnie deklarował swój katolicyzm, i  jednocześnie temu katolicyzmowi permanentnie zaprzeczał" - powiedział ks. prof. Bortkiewicz w rozmowie z Radiem Wnet.
"To nie jest takie odrzucanie Chrystusa z jakim mieliśmy do czynienia w okresie komunistycznym, kiedy negowało się obecność Chrystusa. To jest instrumentalizacja Chrystusa, wręcz szydzenie. A Bóg z siebie szydzić nie pozwoli" - dodawał ks. profesor.


Przystanek Woodstock samą swoją nazwą nawiązuje do tzw. rewolucji obyczajowej z lat 60. Warto zwrócić uwagę na to pojęcie "rewolucja obyczajowa". Za pierwszym słowem "rewolucja" kryje się równie mocna, co absurdalna, naiwna i wręcz głupia wiara w heglowską wizję historii, w której to, co dziś, jest gorsze od tego, co będzie jutro. Oczywiście, nie twierdzę. że woodstockowcy mają blady cień pojęcia o Heglu i jego wizji dziejów, ale mają idiotyczną wiarę w to, że "nowe" jest lepsze od tego, co "stare". Gdyby mieli cień wiedzy o historii - wiedzieliby, jak "lepszymi" stały się czasy nowe w dobie terroru rewolucji francuskiej czy czasów głodomoru rewolucji bolszewickiej. Słowo "obyczajowa" wiąże się z kolei z redukcyjną wizją człowieka, w tym przypadku sprowadzonego do poziomu libido. Przecież ta rewolucja obyczajowa zabrała ludziom miłość, a zostawiła popęd seksualny. Ale w związku z tym zabrała też wolność i godność.


Z tego powodu, że rewolucja obyczajowa zabrała ludziom miłość, wolność i godność, nie widzimy i nie słyszymy protestów feministek przeciw uprzedmiotawianiu ciała kobiecego i w ogóle kobiety. Incydenty, które dokonują się na Przystanku Woodstock doskonale wpisują się w zdziczenie cywilizacyjne, w którym w stadzie dokonuje się podążanie za popędem seksualnym. Drugi człowiek jest przedmiotem zaspokojenia mojego popędu. I tu temat "obyczaju" się wyczerpuje. A feministki? Cóż, trudno im protestować, bo ich wizja człowieka jest również fałszywa. Nie można protestować z  pozycji kłamcy przeciw innemu kłamstwu.


Ta wiadomość jest porażająca. Nie tylko ze względu na treść tej ustawy, lecz także na jakąś diaboliczną determinację, która towarzyszy jej wprowadzeniu. Skoro 14 godzin dyskutowano wczoraj nad tą ustawą, wzniesiono głosy zarzutu, jest rzeczą irracjonalną, żeby w ciągu kilkunastu godzin zupełnie unicestwić te zarzuty. Jest to ustawa, która przede wszystkim absolutnie nie leczy niepłodności. Nie ma w niej ani słowa o leczeniu niepłodności poprzez naprotechnologię, która jest jedyną metodą autentycznego leczenia. 


Kolejną kwestią jest to, że ustawa niszczy wartość ludzkiego życia i godność osoby ludzkiej, ponieważ dopuszcza eliminację zarodków i manipulacje na życiu ludzkim. To wszystko dokonuje się w kontekście uszczęśliwienia par homoseksualnych, ponieważ ustawa dopuszcza przepisywanie tej technologii reprodukcyjnej także związkom homoseksualnym. Ustawę porównałbym dosłownie do ustawy sprzed blisko 50 lat, mianowicie – do ustawy aborcyjnej z 1956 roku, która była pewnym symbolem bezprawia stalinowskiego. Obecna ustawa staje się symbolem bezprawia lewacko – liberalnego. To jest ustawa, która godzi w życie ludzkie i w naszą cywilizację, kulturę. Na tym tle pojawia się problem deprawacji i złamania ludzkich sumień.



Przede wszystkim Kościół wychodzi z głębokiej analizy ludzkiej natury. Ludzka natura jest nastawiona na prokreację. Z jednej strony jest to przesłanka po prostu czysto naturalna, z drugiej wsparta Objawieniem. Św. Tomasz mówił o tym, że pierwszą podstawową potrzebą człowieka jest zapewnienie gatunku ludzkiego. Jest to potrzeba wpisana w ludzką naturę. Przesłanie Objawione wiąże się z zamysłem stwórczym Boga, który stworzył człowieka jako mężczyznę i kobietę powołanych w pierwszorzędny sposób do małżeństwa. Ideologia homoseksualna próbuje zniszczyć ten porządek. Zamiast miłości otwartej na życie proponuje przyjemnościowe użycie, użycie seksualne nastawione wyłącznie na przyjemność. Zauważmy, że ma to swoje konsekwencje. Jeżeli odrzucimy model małżeństwa jako miłości otwartej na życie, a przyjmiemy model związku, który jest modelem zaspokojenia przyjemności seksualnej, to w tym drugim modelu będą mieściły się przeróżne związki – homoseksualne, pedofilskie, zoofilskie. Nie będziemy mogli postawić żadnej logicznej granicy na tej równi pochyłej, mówiąc, że to jest jeszcze normalne, a to już perwersyjne.



Poza Bortkiewiczem w skład sekcji weszli: Andrzej Nowak, Filip Musiał, Dariusz Gawin i Bronisław Wildstein. 

poniedziałek, 12 października 2015

STANISŁAW NIEWIADOMSKI. PŁYŃ PIEŚNI MOJA

„Symfonia znaczy dla mnie budowanie świata wszelkimi możliwymi środkami istniejących technik” – twierdził Gustav Mahler. A za nim słowa te powtarzał Bohdan Pociej. Trudno nie wierzyć temu dictum, gdy słucha się Beethovena, Brucknera, Mahlera czy Ives’a. Tyle tylko, że twórca symfonii jest jak Bóg, a symfonia to świat w czasie kreacji. To tworzenie w skali makro, na wskroś metafizyczne, obejmujące sobą świat jako taki i ludzkość jako taką.
Inaczej jest z pieśniami. Są one dla mnie także budowaniem świata. Ale świata na wskroś ludzkiego, intymnego. Nie wystarcza tu stwórczy gest kompozytora-Boga, bo pieśń staje się światem tylko wtedy, gdy ten świat urodzi się w intymnym przeżyciu wykonawcy.
Tak też żegnający świat i przyjaciół Mahler w Abschied z Pieśni o ziemi wprowadza mnie w metafizyczny spokój, wabi i sabi.
Tak życzący Dobrej nocy Schubert w Pieśni zimowej wprowadza mnie w niepokój targający człowiekiem odrzuconym, opuszczonym, kochającym na próżno.

Prywatnie uważam, że Polska ma szczęście do liryki wokalnej. Niech ciężar dowodu wezmą na siebie Szymanowski, Karłowicz, Lutosławski czy Mykietyn.
Polska ma także szczęście do wykonawców liryki wokalnej. Tu ciężar argumentu zrzucę na barki takich artystów, jak Hiolski, Szczepańska, Woytowicz, Toczyska, Rappe, Kryger czy Karol Kozłowski.

Nieco więcej słów chcę poświęcić Stanisławowi Niewiadomskiemu i trzem cyklom jego pieśni w wykonaniu Bernadetty Grabias, Ziemowita Wojtczaka i Joanny Hajn-Romanowicz. Artyści pomieścili je na dwupłytowym albumie, którego promocja odbyła się dzisiaj w Akademii Muzycznej w Łodzi.
Niewiadomski był człowiekiem-instytucją: kompozytorem, krytykiem muzycznym, pedagogiem, dyrygentem. Należał do grona uczniów Karola Mikulego. W czasie I wojny światowej kierował filią Konserwatorium Lwowskiego w Wiedniu, które powstało z myślą o uchodźcach. Po wojnie zaś pracował między innymi w Państwowym Konserwatorium Muzycznym w Warszawie. Pamiętany jest głównie (bodaj) jako krytyk muzyczny, za sprawą choćby książek-antologii Romana Jasińskiego. Za życia słynął głównie jako twórca pieśni, poprzez który rozśpiewywał całą Polskę.

Album wydany przez łódzką AM przynosi trzy cykle pieśni: Jaśkową dolę do słów Marii Konopnickiej, Humoreski, między innymi do słów Adama Asnyka, oraz Z wiosennych tchnień do słów Mariana Gawalewicza.
Niewiadomski tworzy miniatury szalenie melodyjne, wiele z tematów łatwo wpada w ucho i zapada w pamięć. Po mistrzowsku operuje nastrojem – melancholia, liryzm sąsiadują tu z dowcipem, ironią. Wyobraźnia muzyczna chroni jednak Niewiadomskiego przed ilustracyjną dosłownością. Kompozytor mistrzowsko splata głos ze zróżnicowanym akompaniamentem fortepianiu.
Na koncercie promocyjnym wykonano pięć pieśni z Humoresek (Bernadetta Grabias), pięć pieśni spośród Z wiosennych tchnień i cztery z Jaśkowej doli.

Ziemowit Wojtczak jak zwykle zaprezentował się doskonale – wspaniale budował liryczne nastroje, nie pozwalał sobie na emocjonalne przerysowania, muzykę zaprzęgał w służbę słowu. Jego atutem jest także opanowanie vibrata, które zawsze jest świadomym środkiem wyrazu.
Nie będę jednak krył, że moje serce należało do Bernadetty Grabias. To artystka obdarzona głosem o wyjątkowej urodzie. Ze zdumieniem odkrywam, że jest w nim coraz więcej powietrza i przejrzystości, nadającym świetlistości temu ciemnemu mezzosopranowi. Szukając analogii w kamieniach szlachetnych do niedawna porównywałbym Jej głos do brązowego cyrkonu, dziś dosłuchałem się jednak tonów nowych, jakby smug o barwie butelkowej zieleni. Teraz przyrównałbym go do aleksandrytu, magicznego kamienia, który zmienia barwy w zależności od oświetlenia i tego, jak załamują się na nim promienie światła.

Potrafi ona nadać swemu głosowi zaczepność i figlarność, potrafi wykreować smutek, ale także nadzwyczajną zmysłowość. Erotycznej mocy takiej Latawicy faktycznie trudno by było się oprzeć.
Wieczór jako całość był udany tak bardzo, że nie będę się czepiał drobiazgów. Walna w tym zasługa Joanny Hajn-Romanowicz, która czujnie towarzyszyła śpiewakom. Jeśli czegoś żałuję, to tego, że grała ona na Steinway’u. Z jaką chęcią posłuchałbym partii fortepianu granej na jakimś instrumencie z XIX wieku.

Co do płyty, zgłoszę kilka uwag.
Primo, szkoda, że album jest materiałem promocyjnym, co znaczy, że nie znajdzie się w klasycznej sprzedaży. Zmniejsza to potencjalny zasięg odbiorców, czego bardzo mi żal.
Secudno, warto by pomyśleć nad zmianą układu książeczki. Tekst Aleksandry Bęben powinien jednak znaleźć się przed biogramami wykonawców. 
Tertio, dałbym wiele, żeby w Jaśkowej doli towarzyszył Grabias Karol Kozłowski. Jego tenor – barwy jadeitu, szalenie intensywny i młodzieńczy – idealnie sprawdziłby się w tej muzycznej opowieści.



DLACZEGO NIE WIERZĘ TERLIKOWSKIM. DZIENNIKARSTWO (NIE)KATOLICKIE

Ilekroć czytam teksty firmowane nazwiskiem Terlikowska/Terlikowski, tylekroć potwierdza mi się teza Ludwiga Wittgensteina, iż granicami naszego świata są granice naszego języka. Świat Terlikowskich jest odmienny od mojego – tylko częściowo się one przenikają, a na część „faktów”, funkcjonujących w „rzeczywistości TT” nie ma nawet dobrego odpowiednika w moim słowniku.
Odnoszę przy tym wrażenie, że mój świat jest bogatszy – „rzeczywistość TT” bowiem to głównie sfera seksu i wojny (krucjaty) prowadzonej przeciwko realnym bądź domniemanym wrogom katolicyzmu. Mało u nich nadziei, mało zachwytu, w gruncie rzeczy niewiele także duchowości czy delikatności. Są za to prane skarpetki, rozważania o tym, co ich zdaniem wolno lub nie wolno robić katolikom w łóżku, dużo pracy w okopywaniu własnej twierdzy, której zagraża horda rozpustnych poliamorystów, zepsutych gejów, groźnych muzułmanów i heretyków podszywających się pod katolików.

Byłbym to nawet cenił, gdyby Terlikowscy podłożyli pod swój świat porządne fundamenty. W moim odczuciu jednak tego nie zrobili, a choć wzywają do mężnej walki, brakuje im odwagi. I uczciwości. Aby nikogo nie zanudzić, wskażę na trzy argumenty, które uzasadniają moją opinię.

Primo, brakuje Terlikowskim odwagi opowiedzenia się za takim modelem katolicyzmu, który uznają za prawdziwy. Wystarczy prześledzić choćby wpisy na profilu Tomasza Terlikowskiego w mediach społecznościowych, by zdać sobie sprawę, że obecny kształt Krk niespecjalnie mu odpowiada.

„Synod miał być o małżeństwie i rodzinie. Ale najwyraźniej część hierarchów uznało, że ma to być synod na temat protestantyzacji katolicyzmu. I dlatego zgłasza kolejne "genialne" pomysły, czym by się jeszcze można zająć. I tak arcybiskup Paul-Andre Durocher powiedział w wywiadzie, że Synod powinien zastanowić się nad możliwością dopuszczenia kobiet do święceń diakonatu. Co to ma wspólnego z rodziną? Nic!. Ale protestantyzacją byłoby z pewnością. I niczym więcej” – napisał 7 października 2015 r.
„I kolejne "cenne przemyślenia" uczestników Synodu. Tym razem Kard. José Luis Lacunza Maestrojuán: Mojżesz przychyla się do ludu, ustępuje. Dzisiaj też „twardość serca” sprzeciwia się planom Bożym. Czy Piotr nie mógłby być tak miłosierny jak Mojżesz? A może zadajmy pytanie o Jezusa, bo to On, może warto przypomnieć kardynałowi, unieważnił ustępstwa Mojżesza, poczynione ze względu na zatwardziałość serc” – pisał tego samego dnia, wcześniej. I jeszcze:
„Bp Johan Jozef Bonny (Belgia) – Biskup Antwerpii proponuje, by zauważać elementy pozytywne w związkach cywilnych, zwrócić uwagę na „Ziarna Prawdy”. Trzeba unikać wykluczania. Idąc dalej można zadać pytanie, czy w przelotnych związkach też nie ma "ziaren prawdy", a może i w seksie na jeden wieczór, jakieś ziarno dobro biskup znajdzie...”
Rozpoznanie to potwierdza książka Terlikowskiego pt. Herezja kardynałów, którą tak reklamuje się w Internecie: „dramatyczna historia sporu między obrońcami tradycyjnego nauczania Kościoła pochodzącego od samego Jezusa Chrystusa, a tymi, którzy chcieliby je zastąpić liberalnymi, politycznie poprawnymi doktrynami, mającymi z chrześcijaństwem niewiele wspólnego. Autor pokazuje w niej, jak doszło do tego sporu, czego on dotyczył, kto w nim uczestniczył oraz przypomina, czego naprawdę naucza Kościół”.

Ton wypowiedzi Terlikowskiego, styl stawianych zarzutów – np. protestantyzacja Kościoła –, przekonanie o tym, ze samemu trwa przy nieskalanej prawdzie pochodzącej od samego Jezusa bardzo zbliżają go do lefebryzmu. (W podobny sposób do lefebrystów walczy też Terlikowski z tzw. liberalizmem i wolnością sumienia, o czym pisałem tutaj).
Między Terlikowskim a Marcelim Lefebvrem i jego zwolennikami zachodzi jednak fundamentalna różnica. Lefebvre i lefebryści mieli odwagę opowiedzieć się za swoją prawdą na temat Kościoła i świata, co doprowadziło do schizmy. Na pewno działanie lefebrystów było zgodne z zaleceniem Apokalipsy, by nie być gorącym albo zimnym. Inaczej jest z Terlikowskim, którego postawa – wbrew wojennej retoryce – jest zwyczajnie letnia i oportunistyczna. Tym, co mogłoby go uwierzytelnić, byłoby w moich oczach powiedzenie stanowczego NIE instytucji, która – rozeznając znaki czasu, a przez styl życia i nauczania Franciszka wpisując się także w logikę „Paktu Katakumbowego” – odeszła od ducha i doktryny Kościoła wojującego. (Bardziej wiarygodny jest tu Sławomir Cenckiewicz, który nie ukrywa swojego stosunku ani do praw człowieka, ani do soborowego nauczania o ekumenizmie, pokazując jasno czym wg niego jest katolicyzm). 

Secudno, brak mi także odwagi w realizowaniu zaleceń Kościoła, z którego Terlikowscy nie odeszli.
Tytułem przykładu wskażę tu trzy rzeczy:
1. Nie umiem uzgodnić tekstów Tomasza Terlikowskiego dotyczących muzułmanów z nauczaniem Vaticanum II i zapisami Katechizmu Kościoła Katolickiego.
W Nostra aetate czytamy: „DRN 3. Kościół spogląda z szacunkiem również na mahometan, oddających cześć jedynemu Bogu, żywemu i samoistnemu, miłosiernemu i wszechmocnemu, Stwórcy nieba i ziemi, Temu, który przemówił do ludzi; Jego nawet zakrytym postanowieniom całym sercem usiłują się podporządkować, tak jak podporządkował się Bogu Abraham, do którego wiara islamu chętnie nawiązuje. Jezusowi, którego nie uznają wprawdzie za Boga, oddają cześć jako prorokowi i czczą dziewiczą Jego Matkę Maryję, a nieraz pobożnie Ją nawet wzywają. Ponadto oczekują dnia sądu, w którym Bóg będzie wymierzał sprawiedliwość wszystkim ludziom wskrzeszonym z martwych. Z tego powodu cenią życie moralne i oddają Bogu cześć głównie przez modlitwę, jałmużny i post.

Jeżeli więc w ciągu wieków wiele powstawało sporów i wrogości między chrześcijanami i mahometanami, święty Sobór wzywa wszystkich, aby wymazując z pamięci przeszłość szczerze pracowali nad zrozumieniem wzajemnym i w interesie całej ludzkości wspólnie strzegli i rozwijali sprawiedliwość społeczną, dobra moralne oraz pokój i wolność”.
Zaś KKK mówi: „41 Relacje Kościoła z muzułmanami. "Zamysł zbawienia obejmuje również tych, którzy uznają Stworzyciela, wśród nich zaś w pierwszym rzędzie muzułmanów; oni bowiem wyznając, iż zachowują wiarę Abrahama, czczą wraz z nami Boga jedynego i miłosiernego, który sądzić będzie ludzi w dzień ostateczny" (Sobór Watykański II, konst. Lumen gentium, 16; por. dekret Nostra aetate, 3)”.

Terlikowski wywodzi za to:
„Jeśli Europa ma przetrwać nie może opierać się na liberalnej demokracji, ale musi powrócić do religii, którą ją ukształtowała, czyli do chrześcijaństwa. Ono jest odpowiedzią na wyzwanie islamu, ono może dać Europejczykom wiarę konieczną do walki o przetrwanie, ono wreszcie daje nadzieję na zwycięstwo.  Jeśli  nie po tej stronie, to po tamtej. Rekonkwista, czyli wielkie zwycięstwo Europy nad islamem, krucjaty, które były obroną chrześcijan przed muzułmanami nie byłyby możliwe bez wiary. I tą wiarę uczestników krucjat i rekonkwisty trzeba wskrzesić, jeśli Europa ma przetrwać, jeśli Stary Kontynent ma pozostać sobą. Bez niej jesteśmy skazani na zagładę. Tylko pod znakiem krzyża można pokonać półksiężyc.
Duch krucjat i rekonkwisty wymaga jednak wskrzeszenia cnoty męstwa i męskiego chrześcijaństwa przepojonego duchem rycerstwa. Trzeba przestać się wstydzić wspaniałych kapłanów, którzy głosili apele o krucjaty, trzeba przestać potępiać rycerzy, którzy walczyli za Chrystusa (a potępić tych, którzy zdradzili sprawę w konkretnych sytuacjach). Nasze dzieci muszą być uczone, że uczestnicy krucjat czy królowie katoliccy Hiszpanii to ludzie godni naśladowania, a nie potępienia. Ich wzór trzeba naśladować. Ale, aby tak było trzeba odzyskać wiarę. Żywą wiarę w Chrystusa. On jest życiem i nadzieją, poza Nim czeka nas śmierć i nadzianie naszych  głów na piki wyznawców Proroka. A na koniec zielona flaga na budynkach Brukseli i Bazylice św. Piotra”.


2. List Homosexualitatis problema mówi jasno:
„2. Oczywiście, nie można w nim przedstawić wyczerpująco tak złożonego zagadnienia; uwaga skoncentruje się przede wszystkim na specyficznym kontekście moralności katolickiej. Znajduje ona także potwierdzenie w pewnych wynikach nauk o człowieku, które mają swój własny przedmiot i metodę oraz cieszą się słuszną autonomią.

Stanowisko moralności katolickiej jest oparte na rozumie ludzkim oświeconym przez wiarę i kierowanym świadomie zamiarem pełnienia woli Boga, naszego Ojca. W taki sposób Kościół nie tylko jest w stanie czerpać wiedzę z odkryć naukowych, ale również przekraczać ich zakres; jest przeświadczony, że jego pełniejsza wizja uwzględnia złożoną rzeczywistość osoby ludzkiej, która w swoim wymiarze duchowym i cielesnym została stworzona przez Boga i dzięki Niemu powołana do udziału w dziedzictwie życia wiecznego.

Jedynie w ramach tego kontekstu można jasno zrozumieć, w jakim sensie zjawisko homoseksualizmu, w swoich wielorakich odniesieniach i ze swoimi następstwami dla społeczeństwa oraz życia Kościoła, jest problemem, dotyczącym właśnie troski duszpasterskiej Kościoła. Dlatego wymaga się od jego duszpasterzy uważnego studium, konkretnego zaangażowania oraz uczciwej, teologicznie wyważonej refleksji”.
We fragmencie tym uczciwie przyznano dwie rzeczy: że wyłożone poglądy przekraczają zakres odkryć naukowych oraz że homoseksualizm opisywany jest tutaj nie neutralnie, ale w „specyficznym kontekście moralności katolickiej”.

Oba wyróżnione elementy obce są postawie Terlikowskiego. Własne opinie na temat homoseksualizmu pokazuje jako obiektywne i pozakonfesyjne, z chęcią odwołuje się także do poglądów tych terapeutów, którzy uważają homoseksualizm za niedojrzałość duchową i emocjonalną. Jako przykład podaje m. in. Gerarda van der Aardwega, który promuje terapię konwersyjną, czy sądzi, iż „parapsychologia katolicka dostarcza empirycznych dowodów na istnienie czyśćca”. O krytyce metod naukowych stosowanych przez organizacje, z którymi Aardweg współpracuje, Terlikowski milczy jak grób. Podobnie jak nie podejmuje się dyskusji z poglądami terapeutów, którzy nie patrzą na homoseksualizm przez pryzmat doktryny katolickiej. (Swoją drogą, Terlikowski wikła się chyba w błędne koło dowodząc prawdziwości doktryny katolickiej przez odwołanie się do prac terapeutów działających w oparciu o tę doktrynę).

3. Dekret Inter mirifica stanowi: „Aby właściwie posługiwać się tymi środkami jest rzeczą zgoła konieczną, by wszyscy, którzy ich używają, znali zasady porządku moralnego i ściśle je w tej dziedzinie wcielali w życie. Niech więc zwracają uwagę na treść przekazywaną wedle specyficznej natury każdego z tych środków. Niech też mają przed oczyma warunki i wszystkie okoliczności, jak: cel, osoby, miejsce, czas i inne, w jakich dokonuje się przekazu, a które mogą zmieniać lub wręcz wypaczać jego godziwość. Wchodzi tu w rachubę również sposób działania właściwy każdemu z tych środków, jego siła oddziaływania, która może być tak wielka, że ludzie – szczególnie jeśli są nieprzygotowani – z trudem potrafią ją zauważyć, opanować lub w razie potrzeby odeprzeć.[…] Właściwe jednak zastosowanie tego prawa domaga się, by co do przedmiotu swego informacja była zawsze prawdziwa i pełna, przy zachowaniu sprawiedliwości i miłości; poza tym, aby co do sposobu była godziwa i odpowiednia, to znaczy przestrzegała święcie zasad moralnych oraz słusznych praw i godności człowieka tak przy zbieraniu wiadomości, jak i przy ogłaszaniu ich. Nie każda bowiem wiadomość jest pożyteczna, „a miłość buduje” (1 Kor 8, 1)”.
Jako przykład tekstu, w którym nie oddziela się faktów od opinii, manipuluje cytatami, a w końcu osądza grupę ludzi podać można publikację Małgorzaty Terlikowskiej o poliamorii. Terlikowska wybiera kilka pasujących jej fragmentów książki Deborah Anapol by przedstawić poliamorię jako niegodziwą rozpustę, wyraz postaw egoistycznych i hedonistycznych. A przecież Anapol pisze wyraźnie, że postawa poliamoryczna wiąże się z wyzbyciem
„wyuczonych przekonań na temat kształtu miłosnej relacji oraz pozwolenie miłości, by sama wybrała kształt najodpowiedniejszy dla wszystkich stron. Jeśli dwie osoby dobrowolnie utrzymują seksualną wyłączność nie dlatego, że ktoś ich do tego zmusza lub obawiają się konsekwencji innego postępowania, nadal uważałabym tę parę za poliamoryczną.

Dla nas – osób, które ukuły termin „poliamoria” – kształt związku ma mniejsze znaczenie niż wartości, które są jego fundamentem. Wolność poddania się miłości i pozwolenia, by miłość – a nie tylko seksualna namiętność, nie tylko normy społeczne oraz ograniczenia religijne i nie tylko reakcje emocjonalne oraz podświadome warunkowanie – nadawała formę naszym intymnym relacjom: oto esencja poliamorii. Poliamoria opiera się na decyzji o poszanowaniu dla rozmaitych dróg rozwoju miłosnych związków. Poliamoria może przybierać wiele form, lecz, zgodnie z pierwotnymi założeniami, jeśli w relacji występują kłamstwa czy przymus albo jeśli zaangażowane w nią osoby w jakikolwiek sposób tracą wewnętrzną uczciwość i prawdę, relacja ta nie jest poliamoryczna, niezależnie od tego, ile osób w jej ramach uprawia ze sobą seks. Te subtelne wartości często giną wśród ekscytacji i magii, jakie towarzyszą otwarciu się na seksualną wolność, lecz pozostają kluczowe, jeśli chcemy zrozumieć głębsze znaczenie poliamorii”.

Wyższość, z jaką Terlikowska stwierdza, że choć poliamoryści mówią inaczej to ona ma rację, jest wymowna. I – niestety – nie jest jakimkolwiek relewantnym argumentem.

Tertio, to, co napisałem powyżej pozwala pytać, jak ma się sposób uprawiania dziennikarstwa przez Terlikowskich do zapisów Karty Etycznej Mediów, która zobowiązuje dziennikarzy do przestrzegania siedmiu zasad. Są to:
Zasada prawdy - co znaczy, że dziennikarze, wydawcy, producenci i nadawcy dokładają wszelkich starań, aby przekazywane informacje były zgodne z prawdą, sumiennie i bez zniekształceń relacjonują fakty w ich właściwym kontekście, a w razie rozpowszechnienia błędnej informacji niezwłocznie dokonują sprostowania
Zasada obiektywizmu - co znaczy, że autor przedstawia rzeczywistość niezależnie od swoich poglądów, rzetelnie relacjonuje różne punkty widzenia.
Zasada oddzielania informacji od komentarza - co znaczy, że wypowiedź ma umożliwiać odbiorcy odróżnianie faktów od opinii i poglądów.
Zasada uczciwości - co znaczy działanie w zgodzie z własnym sumieniem i dobrem odbiorcy, nieuleganie wpływom, nieprzekupność, odmowę działania niezgodnego z przekonaniami.
Zasada szacunku i tolerancji - czyli poszanowania ludzkiej godności, praw dóbr osobistych, a szczególnie prywatności i dobrego imienia.
Zasada pierwszeństwa dobra odbiorcy - co znaczy, że podstawowe prawa czytelników, widzów, słuchaczy są nadrzędne wobec interesów redakcji, dziennikarzy, wydawców, producentów i nadawców.
Zasada wolności i odpowiedzialności - co znaczy, że wolność mediów nakłada na dziennikarzy, wydawców, producentów, nadawców odpowiedzialność za treść i formę przekazu oraz wynikające z nich konsekwencje.


Tomasz Terlikowski stając w obronie żony nazwał Monikę Olejnik kłamczuchą (posty z 6 października 2015). Sam kolportuje na stronach TVRepublika opinie na mój temat, które nie mają jakichkolwiek podstaw. Nie zareagował także na mój list ze sprostowaniem. Tyle mojego komentarza. Pozostają teksty pp. Terlikowskich i zapisy KEM. Państwa inicjatywie pozostawiam porównywanie jednych z drugimi.  

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...