piątek, 27 stycznia 2012

ŁÓDZKA KRÓLOWA MEZZOSOPRANÓW: JOLANTA BIBEL

Porządkując jakiś czas temu domowe półki, wziąłem się za układanie programów operowych. W ręce wpadł przy okazji program z pierwszej opery obejrzanej przeze mnie na żywo - był to Verdiowski 'Trubadur" wystawiony w malowniczej scenerii Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie bodaj w 2001 r. Leonorę śpiewała wtedy Barbara Kubiak, Manrika - Krzysztof Bednarek, a Azucenę - Jolanta Bibel. Nie miałem wtedy pojęcia, że Bednarek i Bibel to soliści łódzkiej sceny i że będę miał szczęście słyszeć ich w życiu jeszcze wielokrotnie. I dobrze się stało, że miałem takie szczęście. Jako miłośnik niskich kobiecych głosów śmiem twierdzić, że Bibel była jednym z najwspanialszych mezzosopranów na świecie. O przepięknej, bogatej i ciemnej barwie, doskonałej emisji i szerokiej skali. Ze znanych mi mezzosopranów podobnym dysponowała tylko Jelena Obrazcowa. O ile jednak u Obrazcowej drażnić może niekiedy nadużywanie niskiego rejestru czy prowadzenie głosu w zgodzie z tzw. 'szkołą moskiewską", o tyle Bibel prowadziła głos typowo z włoska - z pięknym legato, bez nadużywania zarówno wibrata, jak i rejestru piersiowego, który - gdy trzeba - błyszczał swą majestatyczną potęgą, a gdy trzeba, mieszany był ze średnicą głosu.
Szkoda, że ani Artystka, ani Jej macierzysta scena nie pomyśleli o wydaniu płyty dokumentującej Jej sztukę wokalną dla pokoleń (pamiętam tylko jakiś mikry nakład fragmentów "Aidy", pewnie już dzisiaj nieosiągalny). Nie jestem jednak złej myśli - przez te wszystkie lata natykałem się i na nagrania radiowe, i na archiwalne nagrania chowane w czeluściach Wielkiego. Może więc coś dałoby się z tym zrobić? I pokazać światu jej Faworytę, Eboli, Dalilę, Amneris, a zwłaszcza Carmen. Odsłuchane całkiem niedawno nagranie duetu finałowego (z Bednarkiem) z tej ostatniej opery utwierdziło mnie w przekonaniu, że drugiego takiego wykonania po prostu nie znam! 

niedziela, 22 stycznia 2012

BYŁ JAROUSSKY, ALE GDZIE BYŁ TOMEK?

Można doczepić się do wszystkiego. Nieczystości, zwłaszcza w skrzypcach i kornecie. Paru drobnych wpadek emisyjnych Jaroussky'ego. Efekciarstwa charakterystycznego dla Arpeggiaty. Małej ilości tego "co dawne" w muzyce dawnej. Można. Tylko po co? To był jeden z najbardziej kapitalnych koncertów, najbardziej radosnych wieczorów, na jakich byłem w życiu. Pełen wigoru, zamyślenia, sympatycznej energii łączącej muzyków i muzyków oraz słuchaczy. Była też szczodrość bisów. I - wbrew utyskiwaczom - to, co dla mnie w baroku najważniejsze: umiejętność cieszenia się muzyką, otwartość i pomieszanie (także tego, co stare z tym, co nowe), szaleństwo (sciocco) i afektacja (sospiri), sensoryczna uczta, pochłaniająca umysł i otwierająca zmysły kolorami, wibracjami, niemalże zapachami. Tak wysmakowany wieczór wychodzi tylko prawdziwym Mistrzom! A że podpisując płyty dali się poznać jako typy serdeczne i otwarte? Tym większa radość z wieczoru.
Był zatem Monteverdi. Był genialny w tym repertuarze Jaroussky. Była przesympatyczna Christina Pluhar i Jej zespół. Tylko gdzie był Tomek??

sobota, 21 stycznia 2012

MROŻONKI U MAGDY GESSLER, A JEDNAK!

W TVN reedycja 'Kuchennych Rewolucji' trwa. Jazda na rowerze treningowym biegnie więc przez doskonale znane krajobrazy. Ale dzięki temu wróciłem myślami do mojego podobiadku w "Polce". Ilość makatek, luster, domków z piernika i wszechobecność tulipanów (malowanych i dzierganych na ścianach, tapicerce, kominku) sprawiły, że dokumentnie wpadłem w łapy Mondrianowi. Nadgorliwość szefa sali wprawiła w osłupienie, facet bowiem otarł się o brak kultury (przy wieszaku nie ma miejsca na odłożenie torby, gdy więc skierowałem się do stolika, by ją odłożyć i wrócić odwiesić ubranie, głośno i w mało wyrafinowany sposób uświadomiono mi, gdzie stoi wieszak i co należy z nim zrobić). Za to jedzenie dobre. I miła obsługa kelnerska. No i wyniosłem ciekawostkę. Do wątróbki z wiśniami podaje się zimą wiśnie mrożone. Co dla mnie jest oczywiste, ale chyba nijak się nie ma do kampanii toczonej przez PT Szefową ku uciesze (bądź nie) telewizyjnej gawiedzi.

OPERALIA: GIOCONDA

W "Przewodniku Operowym" (wydanie z 1968 r.) Józef Kański donosi, że "Gioconda Ponchiellego przechodziła różne koleje i najrozmaiciej była oceniana - w zależności od zmieniających się gustów i poglądów estetycznych; zachwycano się nią, to znów odmawiano jej wszelkiej wartości". Dla jednych cechuje ją "niezwykła melodyjność..., mistrzowskie opracowanie zarówno partii solowych, jak i zespołowych, oraz świetna charakterystyka postaci i sytuacji". Dla innych muzyce brakuje głębi, a pełne brutalnych scen libretto jawi się jako "nadmiernie skomplikowane i nieprawdopodobne".
Wszelkie gdybania powyższego typu tracą sens w konfrontacji z dobrym wykonaniem, a o te - niestety - wcale nie jest łatwo. Do niedawna skory byłem polecać tylko rejestracje Callas. Wczorajszy powrót do nagrania z 1959 r. utwierdził mnie zresztą w przekonaniu, że mamy do czynienia z kreacją autentycznie wybitną. Nagranie to cechuje się rozmachem, orkiestra pod batutą Antonina Votto gra precyzyjnie i barwnie. W żadnym momencie koncepcja nie jest też przerysowana. Szlachetny umiar widać tu w doborze temp, głosów (wspaniała "stopliwość" tembrów Callas i Irene Companeez, śpiewającą Ciekę), dramaturgii i dynamiki, która nigdy nie jest przesterowana. Gioconda Callas jest niezwykle autentyczna - artystka kapitalnie (d)opracowała interpretację. Jak pisze Galatopoulos "Nade wszystko doprowadziła do perfekcji scenę finałową, tworząc z niej, w miarę przechodzenia przez całą gamę uczuć, spoistą dramatyczną całość".
Atoli... jakiś czas temu - zupełnym przypadkiem - dane mi było wysłuchać nagrania, które stawiam na równi z rejestracjami Callas i które poleciłbym chyba w pierwszej kolejności! Myślę o zapisie spektaklu Giocondy z opery w Amsterdamie z 1990 r. W partii tytułowej wystąpiła wtedy Maria Nistor-Slatinaru. To fenomenalny sopran spinto o typowo włoskiej barwie i ekspresji. Niestety, mało znany, jako że konflikt Slatinaru z Ceaușescu skutecznie utrudnił jej międzynarodową karierę. (Na marginesie warto wspomnieć, że Slatinaru jest - być może - jedyną rywalką Callas także w odniesieniu do partii Turandot. Śpiewa ją z niezwykłą swobodą, intonacyjną precyzją, okrągłym, doskonale rezonującym dźwiękiem. To jedyne - po Callas i Nilsson, na prawdę wartościowe nagranie tej roli w drugiej połowie minionego już stulecia). Slatinaru imponująco towarzyszy reszta śpiewaków. Wspomnę tu tylko o Paniach: Dianie Curry śpiewającej Laurę jasnym i ciepłym mezzosopranem, oraz Jadwidze Rappe, która jako Cieka nie ma sobie równych. Podobnie jak w nagraniu Callas barwy głosów artystek doskonale ze sobą harmonizują. Są jednak bardziej zróżnicowane, co dodaje wykonaniu kolorów i blasku. Henry Lewis dopełnia tego nagrania porządną koncepcją dyrygencką - artysta potrafi wydobyć dramatyczny nerw muzyki nie popadając w tandetne efekciarstwo. Dla miłośników opery nagranie to jest obowiązkowe.

piątek, 20 stycznia 2012

Z 'NOWYCH ATEN' CHMIELOWSKIEGO WYPISY

Co prawda "KOŃ jaki jest, każdy widzi", ale już nie każdy widzi, że
"Przy ostatnich Indyi Granicach są Ludzie około Gangesu źrzódeł,
Astonomi na całym ciele kosmaci, samym tyło powietrzem żyjący
i  wąchaniem  pewnych  ziół,  korzenia  Owoców,  jako  pisze
Megasthenes i Pliniusz". Nie każdy też wie, leżąc pod piramidami, iż
"CATOPIEBA, albo CATOBLEPHON" to "w Afryce nad Nilem Zwierz
się znajdujący, zielem żyjący, truciznę mający w sobie, do byka
podobny,  tak  wzrokiem  zabija,  jako  i  Bazyliszek.  Co  czując
sympatycznie i przez naturalny instynkt, inne Zwierzęta ucieczką
się  salwują,  z  daleka  złego  omijając  towarzysza.  Na  co  on  też
osobliwej zażywa sztuki, oczy zanurza w ziemię, aby wzrokiem
swoim fatalnym tak nie odrażał od siebie Zwierząt żeby cale ich
w bliskości .siebie nie mając, in victualibus nie był ukrzywdzony".
A gdy już te mądrości się przyswoi, to warto wiedzieć, że Polacy nie gęsi
i Darwina o lat wiele w teorii wyprzedzili. Albowiem
"MAŁPA,  Koczkodan,  po  Łacinie  Simius  samiec,  simia  samica,
albo  też  Cercopithecus,  zwierz  kosmaty,  głową  i  twarzą  coś
pochodzi na człeka.
Bardzo dowcipne Stworzenie, łapkami, jak Człek rękoma wszystko
robiące,  Czasu  jednego  widząc  jak  Mamka  kąpała  Dziecię,  w
niebytności jej wpadłszy do domu, Dziecię toż same w Wanience
położywszy, ukropem polała, sparzyła, według Eliana.
Wielką ma antypatią, albo wrodzoną nienawiść z Żółwiem. Łowią
je tym kształtem. Upatrzywszy miejsce, gdzie się znajdują, idzie
tam  Człowiek,  i  usiadłszy,  ręce  i  nogi  sobie  pląta  mocnemi
sznurami, potym sznury zostawiwszy, odchodzi; Małpy, Ludzkich
akcji  imitatorki,  sobie  też  krępują  nogi  i  łapki,  a  tak  idą  in
praedam Myśliwych.
Rosprawują trochę materii klejowatej, umywają się w oczach ich
wodą, a im ową preparowaną zostawują łówkę, one też umywają
się,  oczy  sobie  zaklejają,  tak  schwytane  bywają;  albo  w  ich
prezencji  mocne  piją  wino,  im  zostawują,  tak  upitych  dostają".
A choć "Złe są Rządy i złe drogi w Polszcze, złe i mosty.
Złych ludzi jest bez liczby, że nie mają chłosty", to jednak jest dla
rodzimych filozofów szansa.
Pytając bowiem, "PLATO Na jakiej, czy zbawienia czy potępienia drodze?"
odpowiedzieć trzeba:
"PLATO że może być zbawiony z tej niektórzy inferunt Historii.
Pisze  Boetius  żyjący  około  Roku  526,  że  w  trunnie  PLATONA
znaleziona blacha złota z napisem takowym: Credo in Filium Dei
nasciturum de Virgine, passurum pro humano genere, et die tertia
resurrecturum  jako  świadczy  Lochner.  Anastasius  Antiochenus
także pisze, że od Chrystusa do Piekłów zstępującogo, z Piekła
PLATO  wybawiony.  Naprzód  Sciendum  z  Wiary    i  nauki
Chrześciańskiej, że jeżeli się kto nie odrodzi z wody i z Ducha
Świętego,  nie  wnidzie  do  Królestwa  Bożego.  Druga,  że  w
PLATONIE,  iż  był  adultus,  potrzebna  była  Fides  explicita,  aby
essencjalne Artykuły Wiary, Chrześciańskiej wiedział i wierzył i
Wiary tej ante omnia pragnął i jej miał Cognitionem bo nihil
volitum nisi prius cognitum, a to być nie mogło naturalnie, bo
PLATO umarł Anno primo Olympiadis Centaesimae octavae; to
jest 343 latami przed Chrystusa Pana Narodzeniem, jako czytam
i  w  Tirinie.  A  tamtych  czasów  żadnej  o  Chrystusie  nie  było
zmianki  między  Pogaństwem,  tylko  u  Żydów  w  Biblii  pod
figurami. Odpowiadam tedy, że albo ta Historia jest Apocrypha
albo  leżeli  prawdziwa,  tedy  BÓG  miłosierny  ex  Singulari
privilegio, mając wzgląd na moralne cnoty tegoż Filozofa, i że o
BOGU dobrze trzymał i o Duszy nieśmiertelności nie dubitował,
owszem  pisał,  rewelował  mu  przyszłe  na  Świat  przyjście
Messyasza, to jest CHRYSTUSA i wszystkie o nim credibilia i
sprawił w Duszy jego, że miał Baptismum Flaminis albo desiderii,
jako z słów wyżej allegowanych wydaje się. a w tej suppozycji
może być zbawionym. Caetera zostawuję disputationi mądrych".
 

piątek, 13 stycznia 2012

O WIELKIM, WCIĄŻ NOWEJ DYREKCJI I DALSZYM CIĄGU MIZERII

Przyznam się, że wciąż nie rozumiem powodów, stojących za oddaniem sterów łódzkiego Teatru Wielkiego tandemowi Wojciech Nowicki-Waldemar Zawodziński. Sprawne kierowanie Teatrem im. Jaracza nie jest tu żadnym argumentem, oba typy scen - także jeśli chodzi o wielkość - są do siebie nieporównywalne. Być może argumentem był tu 'gwiazdorski' status Zawodzińskiego jako reżysera operowego. Być może, bo choć zapraszany i rozchwytywany, jest dla mnie jednym z najmniej przekonujących reżyserów operowych. Odwołującym się do tandetnych klisz "psychoanalitycznych". Niepotrafiącym wiązać budowanych przez siebie scen-obrazów. I niekonsekwentnym stylistycznie, co w tym przypadku nie owocuje zaskoczeniem czy nowatorskością, ale horrendalnym zazwyczaj nieporozumieniem. Dla potwierdzenia tych słów wystarczy wspomnieć łódzki 'Czarodziejski flet" (z Damami-dominami, Paminą tarzającą się pod suknią-kośćmi miedniczymi swej matki czy hipertandetnymi owadami wypełzającymi na scenę w zakończeniu) bądź krakowską 'Halkę', o której wystarczająco dużo napisał Daniel Cichy w Tygodniku Powszechnym.
Poza mnożeniem stanowisk (brak kompetencji stricte muzycznych Zawodzińskiego jest zapewne powodem powołania Rubena Silvy na kierownika muzycznego; praktyka taka nie jest ani zła, ani głupia, o ile teatr stać na realizację interesujących przedstawień oraz na gaże dyrektorsko-artystyczne, a tak w Łodzi nie jest, tu, sądząc po repertuarze, na gażach należałoby oszczędzać) nowy tandem dyrektorski nie ma, niestety, do zaoferowania nic interesującego. Owszem, premiera "Marii Stuardy" zachwycać mogła choćby kreacją Doroty Wójcik. Poziom reżyserski spektaklu był jednak żaden - na zaprezentowane rozwiązania wpadłbym pewnie wieczorem nad kubkiem grzańca. W grudniu jako premierą (!) uraczono nas galą arii operowych, na luty zapowiedziano Hiszpańskie fascynacje, czyli lekkostrawny zlepek Bizeta, Verdiego, de Falli i innych. Aż wstyd mówić, że jako potencjalny widz czuję się kompletnie upupiony i że remont Teatru niczego tu nie tłumaczy (choćby dlatego że istnieją również warte pokazania opery kameralne, w tym takie szlagiery jak Gianni Schicchi).   Cóż, przyjedzie mi wzdychać do czasów dyrekcji Krzyżanowskiego, puszczając w niepamięć wszystkie "brzydkie rzeczy", których dokonał przy okazji. Na opery wybierać się poza Łódź. I cieszyć, że od dłuższego czasu przynajmniej nasza filharmonia jest w stanie zapewnić doznania artystyczne nie tylko z nazwy.

środa, 11 stycznia 2012

O WANDZIE LANDOWSKIEJ


Nie pamiętam, gdzie po raz pierwszy usłyszałem o Wandzie Landowskiej. Było to bardzo dawno temu, bo mam w pamięci żywy obraz siebie z początków liceum, gdy w jakieś wakacyjne, duszne przedpołudnie buszuję w sklepach muzycznych Szczecina. W jednym z nich, na ul. Wojska Polskiego, udało mi się wygrzebać kompakt EMI z nagraniami sonat Scarlattiego w jej wykonaniu. Pamiętam swój szaleńczy kurs do domu po pieniądze, równie szaleńczy powrót do sklepu, a w końcu podniecenie towarzyszące odsłuchowi płyty. Od tamtej pory nagrania Landowskiej mam ciągle pod ręką. A choć intensywnie eksploatowane, nieustannie zaskakują mnie czymś nowym i świeżym. To prawda, z dzisiejszego punktu widzenia dźwięk jej klawesynu jest niestylowy. To prawda, w kontekście dzisiejszej wiedzy tempa, zdobienia wydają się odstępstwem od barokowych norm. Ale nigdy nie da się przecenić owego punktu widzenia "dzisiaj". Nie jest bowiem tak, że współczesnym artystom udało się dotrzeć do autentycznej barokowej prawdy. Po prostu inaczej czytamy te same teksty, które znała i wskrzesiła Landowska. I poruszamy się w nieco odmiennym horyzoncie estetycznym. Wierne czy nie - interpretacje Landowskiej odznaczają się niezwykłą inwencją i siłą. Ozdobniki są zupełnie naturalne, podobnie tempa. Artystka często bawi się fakturą i doskonale, krystalicznie czysto odsłania meandry polifonicznych konstrukcji.

Znana przede wszystkim jako klawesynistka i teoretyk (choć bodaj żadna z jej prac, w tym także najistotniejsza pt. "Musique ancienne" nie została dotąd spolszczona; przez facebook namawiałem do wydania tej książki Wydawnictwo Kle, zobaczymy co z tego będzie), była przecież równie ciekawą kompozytorką i pianistką. Zupełną rewelacją są jej nagrania sonat Mozarta. Gra je niesłuchanie prosto, jasnym, acz niezwykle kolorowym, selektywnym dźwiękiem. Bardzo naturalnie dobiera tempa, potrafi również połączyć żelazną dyscyplinę rytmiczną (wybijaną na sposób klawesynowy) ze zdrową dawką nonszalancji (proszę posłuchać rubat!). Jej gra jest przy tym zarazem doskonale emocjonalna i powściągliwa, odsłaniając protoromantyczne oblicze Mozarta, czy też klasycyzujące oblicze Schuberta (bo to on przychodzi mi często na myśl w trakcie jej gry).  I cieszę się, że nie jestem osamotniony w swoich opiniach. Dzielę je choćby z Alanem Fraserem, autorem interesującego bloga na temat techniki pianistycznej, z którego czerpię załączone fotografie (http://www.pianotechnique.net/wanda-landowska-plays-mozart.html).
Piękne jest również i to, że nigdy nie zapomniała o swoich polskich korzeniach. W swoim repertuarze miała utwory Ogińskiego, Szarzyńskiego, Jarzębskiego czy polskich anonimów. I myślę, że w nikt tak jak ona nie zagrał już poloneza "Pożegnanie Ojczyzny". Oto on:

V.V. i DWA SERCA

W biografii Violetty Villas (pióra Izy Michalewicz i Jerzy Danilewicz) znajduję wiele barwnych opowieści. Ale ta ujęła mnie szczególnie, dlatego pozwalam sobie ją przytoczyć. Voila:
- Nie było Pani u nas ponad rok. Co się działo?
- Co się działo? Wyjechałam i przyjechałam. Robiłam różne rzeczy. Ale tylko prywatne i osobiste. /.../
- Przed wylotem do Chicago miała Pani wstąpić do zakonu. Czy Pani podtrzymuje te zamiary?
- A skąd! Wstąpienie do zakonu nie jest, proszę pana, decyzją lekką czy natychmiastową... Ale oczywiście - w moim sercu i duchu jestem zakonnicą. Obojętne, co ktoś myśli. /.../
- Telewidzowie na pewno chcieliby wiedzieć, czy jest pani wolna, czy mężatka?
- Proszę Pana, jeszcze nie wiadomo. /.../
- Czy Pan Kowalczyk nie wyraził zgody na rozwód?
- Różnie to było, patrzył tylko w podłogę albo w sufit. A co będzie dalej, nie wiem. Chyba, że się nawróci. /.../
- Jakie ma pani plany po powrocie do kraju?
- Teraz sekundkę odpocząć, a potem otworzyć prawdziwy drink-bar, swoją wytwórnię kaset, sklep i taką kawiarnię z wieczornym kabaretem. /...
- A wie pan, że na mnie czekają zakonnicy?
Następnie kamera pokazuje obrazek z lotniska. Violetta wychodzi z hali przylotów. Biegnie za nią młoda kobieta z końskim ogonem i koszulą wpuszczoną w spodnie. Z kwiatami rzuca się na Violettę i wpija się w jej usta. To Elżbieta Budzyńska. Violetta wita się też z Domicelą Pieturą z urzędu gminy w Raszynie. I podchodzi do dwóch młodych zakonników:
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Cześć i chwała najświętszemu sercu Jezusa i Maryi i niech płomień niepokalanego serca Maryi zburzy i zniszczy panowanie ciemnych mocy. Amen.
Całuje się z zakonnikami.
- Oni się wstydzą - Violetta jest ubawiona sytuacją. /.../
Dalszy ciąg powitania już w domu. /.../ Violetta klęka, przed nią stoją braciszkowie ze świętymi obrazkami w rękach. /.../ Po czym zaczyna szaleńczą improwizację, która potrwa przeszło sześć minut. /.../
"Chwała Ojcu i Synowi i Duchowi Świętemu, a światłość wiekuista niechaj im świeci. /.../ O, mój Jezu, przebacz nam nasze grzechy i winy, zachowaj nas od ognia piekielnego, od skażenia wszelkiego, zaprowadź wszystkie dusze do nieba /.../. Błagam Cię o litość i miłosierdzie dla grzeszników, dla świata całego, dla kapłanów, dla cierpiących i dla mnie, grzesznicy".
- A teraz jestem do tańca i do różańca! - Podnosi się energicznie z kolan.
Marian Nowotnik skończył nagrywać i pojechał do domu. Po dwóch godzinach obaj zakonnicy stanęli przed jego furtką:
- Zapraszam serdecznie! Co tacy markotni jesteście?
- Ach, panie kapitanie, szkoda gadać!
- Co się stało, może herbaty zrobić?
- Z przyjemnością się napijemy.
- To zapraszam na taras.
Zakonnicy z rezygnacją opadli na fotele.
- A co, artystka nie poczęstowała was herbatą?
- Panie kapitanie, nie tylko nie poczęstowała. Jeszcze nam naubliżała. Od pedałów nas zwyzywała....







sobota, 7 stycznia 2012

PIEŚŃ O ZIEMI

Moim kluczem do rozumienia Gustava Mahlera jest 'Das Lied von der Erde'. Usłyszałem ją po raz pierwszy pod koniec szkoły podstawowej, gdy na porządku dziennym było używania takiej staroci technologicznej, jak walkman. W łódzkim Teatrze Wielkim egzystował wtedy sklep płytowy, do którego wybrałem się w jakimś ściśle określonym celu. Tego, czego szukałem, nie było już jednak. Wygrzebałem za to kasetę z kompozycją Mahlera, dyrygowaną przez Otto Klemperera, a śpiewaną przez Fritza Wunderlicha i Christę Ludwig. Na placu przed Teatrem, zalanym słońcem i dusznym od upału, włożyłem kasetę do odtwarzacza i... całkowicie pogrążyłem się w muzyce. Nie wiem, czy płakałem, ale taka możliwość wydaje mi się bardzo prawdopodobna.
Jest w tym utworze jakiś wstrząsający smutek wieńczony jednak pogodnym i spokojnym pożegnaniem przyrody i przyjaciół. Równie pogodny w sytuacji przerażenia życiem potrafił być chyba tylko Emil Cioran. Ciorana łączy z kompozycją Mahlera także pojawiający się to tu, to tam sarkazm, egzaltacja na granicy metafizyki i kiczu, wyciszenie. Pamiętam, jak w licealnym sztambuchu, przygnieciony nietrafionym zaangażowaniem uczuciowym, na hiszpańskiej plaży zanotowałem, że tylko ten mnie zrozumie, kto zrozumie 'Pieśń o ziemi'. Przesadne słowa, ale wciąż zawierające w sobie ziarno prawdy.
I choć wydawało mi się, że znam ten utwór na wylot, to wczoraj, gdy Marcin Majchrowski i Marcin Gmys przypomnieli w swojej audycji nagranie (między innymi) Lili Chookasian, zanurzyłem się w tej muzyce od nowa. Ciemny i kwaśny, niczym dobry gatunek kawy, głos artystki, "groszkowa" wibracja, piękne legata i umiejętność szybkiego zmieniania barwy uświadomiły mi, że wciąż chcę, by  pieśń "Der Abschied" towarzyszyła mi w chwili najważniejszego przejścia. Nie wiem zatem, czy uda mi się dotrzymać słowa danego Marcinowi (choć bardzo chcę, ostatnimi czasy nie przychodzi mi to jednak nazbyt prosto), ale wiem, że będę wtedy słyszał

Er stieg vom Pferd und reichte ihm den Trunk
Des Abschieds dar. Er fragte ihn, wohin
Er führe und auch warum es müßte sein.
Er sprach, seine Stimme war umflort: Du, mein Freund,
Mir war auf dieser Welt das Glück nicht hold!
Wohin ich geh? Ich geh, ich wandre in die Berge.
Ich suche Ruhe für mein einsam Herz.
Ich wandle nach der Heimat, meiner Stätte.
Ich werde niemals in die Ferne schweifen.
Still ist mein Herz und harret seiner Stunde!

Die liebe Erde allüberall
Blüht auf im Lenz und grünt aufs neu!
Allüberall und ewig
Blauen licht die Fernen!
Ewig... ewig...

poniedziałek, 2 stycznia 2012

GEJE I KRZYŻ

Dzięki Pani Eli i Ewelinie nie tylko dotarł dziś do mnie 'Tygodnik Powszechny', ale dotarł zapowiedziany. Wiedziałem tedy, że tematem numeru są "Geje i krzyż", czyli kwestie, których postawienia nie spodziewałem się u zarania właśnie rozpoczętego roku. I może lepiej by było, gdyby rzeczywiście go nie podjęto. Choć wiem, że mogę urazić katolików sympatyzujących z TP, ale w obu tekstach jest coś drażniąco patologicznego.
Po pierwsze, na co zwróciła uwagę Ewelina w czasie naszej rozmowy, po raz kolejny problem homoseksualizmu został zredukowany do problemu gejów. Tak jakby nie istniały ani lesbijki, ani ich problemy. Cóż, w kulturze, w której heteroseksualni mucho lubią popatrzeć na kochające się kobiety, jest to dewiacyjnie zrozumiałe. Zupełnie nieobecny jest także problem osób biseksualnych. Kto wie, czy nie wykluczonych bardziej od osób homoseksualnych.
Po drugie, trudno powiedzieć, czemu służyć ma tekst ks. Jacka Prusaka, eksponujący niespójności katolickiego nauczania nt. homoseksualizmu. Prusak pokazuje m. in., że dla św. Pawła "homoerotyzm (...) został ustanowiony przez Boga" i jest wrodzony jako forma kary (za co?). Rzutuje to jednak niekorzystnie na obraz Boga, dlatego Kościół stara się przekonywać, że nie jest on samoistną orientacją seksualną, ale nieporządkiem sprzecznym z prawem naturalnym, nieporządkiem, który nie jest wrodzony, ale który człowiek nabywa (jak?). Co więcej, niczym konstruktywista wskazuje, że pojęcie homoseksualizmu  powstało pod koniec XIX wieku, nie jest więc pożyteczne do diagnozowania stanowiska Kościoła, który - z racji swej starożytności - mówi raczej o homoerotyzmie, mającym być pojęciem bardziej rozmytym, niedookreślonym  niż homoseksualizm. Wskazuje w końcu na problem uznawania homoseksualizmu, za pozbawiony "prawdziwej komplementarności uczuciowej i płciowej" (komplementarność rodzić ma się bowiem z wydedukowanego "z obserwacji natury ludzkiej" (!) dążenia do przekazania życia). Teza ta napotyka bowiem na trudności z empiryczną weryfikacją. Zarazem ujawnianie wskazanych niespójności nie prowadzi Go do wniosku, że nauczanie Magisterium może okazać się nonsensowne czy krzywdzące. Wręcz przeciwnie, apelując o uwrażliwienie katolickich sumień stwierdza jednocześnie, że odmówił rozgrzeszenia gejowi. Odmówił, gdyż ten nie uważał, że obraża "Boga, jeśli szanuje i kocha drugą osobę, i zapytał, czy" Prusak "jest w stanie mu uwierzyć". Na co usłyszał, że doceniona jest jego szczerość i odwaga, ale
 rozgrzeszenie jest darem Kościoła, który reprezentuję, a nie moim 'podarkiem', i w jego obecnej sytuacji nie mogę mu go udzielić, nie łamiąc jego i swego sumienia.
Ot, kazuistyka. Tym bardziej, że nie było tu mowy o seksie, a o szacunku i miłości...
Zamiast "po trzecie" będzie dłuższa cytata. Obrazująca do czego prowadzi kupienie kościelnego nauczania. Daniel, lat 31 pisze:
Kwiecień 2006 - u dominikanów. Brak rozgrzeszenia. Totalne zaskoczenie i zimny prysznic, który z perspektywy lat oceniam bardzo dobrze. Bo zacząłem myśleć. To była łaska od Boga, żeby się na niego nie 'obrazić'. [...]   W maju 2010 r. zakończyło się to, co nazywam tkwieniem w grzechu ciężkim. Była wiosna, padał deszcz ze śniegiem. To trwało i rodziło się w bólach, bo kilka razy próbowałem to zakończyć, ale zaraz po tym zły duch doprowadzał mnie do takiej rozpaczy i udręki, że po dniu wszystko było po staremu. Nie miałem siły zerwać. Cały czas miałem nadzieję, że mój chłopak się nawróci. Potem zacząłem się modlić w taki sposób, żeby Pan zajął się tym jakkolwiek, bo ja nie umiem i nie widzę rozwiązania. Pojechałem do Rzymu. [...] Codziennie brałem udział we Mszy św. i czułem się bardzo dobrze, bo to był okres, w którym nie zagrażało mi, że będę musiał uprawiać seks. Byłem sam. [...] Wracałem płacząc w samolocie, bo czułem, że wracam do rzeczywistości, która jest mi nieprzyjazna. Nie chciałem stracić tej czystości, którą pierwszy raz w życiu udało mi się utrzymać przez tydzień. Kupiłem tam różańce dla kilku osób. Dla Niego też. [...] Dałem mu różaniec. Nie przyjął. Rozstaliśmy się bez słowa. Następnego dnia sms-ami i mailami dałem mu do zrozumienia, że to koniec. Później Zły nadal mieszał w moich myślach. Tylko dzięki Bogu nie dałem się w to wmanewrować [...] Od dwóch lat żyję w czystej przyjaźni z przyjacielem. Też jest wierzący. [...] Nie ma współżycia, tylko wspólne życie. Tak, mieszkamy razem. Kilka miesięcy po przemianie zacząłem pisać bloga. [...[ poczułem przynaglenie: skoro dostałeś łaskę, to nie możesz tego zatrzymać dla siebie. Musisz napisać. I pomóc innym, którzy stoją przed wyborem między pozorem życia a Życiem.
Chciałem zostawić to bez komentarza, ale nie potrafię. Ciśnie mi się na usta, że nie chcę takiej pomocy. Że wara od świeckiego państwa. Nie mówię tego do Daniela, lecz do nieomylnej, bezdusznej instytucji, która - na szczęście - nie jest panem sumień i serc, i która - na szczęście - sama nie zbawia.

niedziela, 1 stycznia 2012

POETYCKIE ZAPRZAŃSTWO I JAZZOWY IWASZKIEWICZ

Odkąd pamiętam z Czesławem Miłoszem miałem nie po drodze. Podoba(ło) mi się kilka jego wczesnych wierszy (dosłownie do policzenia na palcach jednej ręki). Drażniły patos, kreowanie się na mędrca, mistrza i sumienie-autorytet. A także łamańce językowe i warsztatowe, z wiekiem coraz bardziej widoczne. Zupełnie nie potrafiłem (i nie potrafię) odnaleźć się w czołobitności, jaką dawało-i-daje dostrzec się choćby na łamach "Tygodnika Powszechnego" czy "Odry". Za moje poetyckie zaprzaństwo  dostałem nawet połajankę. W pociągu ze Szczecina do Międzyzdrojów jakiś Pan słuchający mojej rozmowy z kolegą nie wytrzymał i zrobił mi awanturę za bycie wynarodowionym spiskowcem przeciw niematerialnej spuściźnie rodzimych gigantów.
Miałem nadzieję, że Rok Miłosza zmieni choć trochę moje podejście do sprawy. Niestety, odbyte lektury tylko wzmocniły moje przekonania. Biografia Andrzeja Franaszka dostarczyła mi materiału faktograficznego uzasadniającego pełniej moje niechętne Miłoszowi odczucia. Z kolei - przedświątecznie dostarczone przez Zuzannę i Krzysztofa - listy Miłosza i Jarosława Iwaszkiewicza zamieniły niechęć w przeświadczenie, że Miłosz był paskudną kreaturą, to mizdrzącą się niesmacznie i żerującą na uczuciach, to szafującą negatywnymi opiniami po to, aby ugrać coś dla swojego poetycko-mądralińskiego wizerunku.
Lektura tych listów - wciąż nie ukończona, ale w toku - potwierdziła za to moje pozytywne odczucia związane z Iwaszkiewiczem. Mimo wad i pomyłek, także politycznych, czuć w jego listach ciepło, szczerość, autentyczny entuzjazm. Czuć też wrażliwego i dobrego literata, spuściznę którego powoli przywraca się naszemu kanonowi. I dobrze, bo wiele kart w tej twórczości warto pokazywać, interpretować, po prostu nimi się cieszyć. Choćby tak, jak na płycie Wojtka Pawlika pt. "Struny na ziemi". To ujmujący krążek,  na którym - jakże szlachetnie, ciepło i pięknie - jazzowo wyśpiewuje się późne wiersze Iwaszkiewicza. Aż chce się prosić o więcej!

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...