czwartek, 25 kwietnia 2019

DO PREMIERA WS. STRAJKU I EDUKACJI


Łódź, 25 IV 2019 r.

Pan Mateusz Morawiecki
Prezes Rady Ministrów

Szanowny Panie!
Pozwalam sobie zabrać głos, by wyrazić sprzeciw wobec dwóch związanych ze sobą zjawisk, a więc przeciw politycznemu nihilizmowi oraz tworzeniu bohatera
Polityczny nihilizm rozumiem tak, jak Michał Warchala, a więc jako manifestację „woli niszczenia, pragnienie unicestwiania tego, co zastane, wynikające z dogłębnej wrogości do politycznego i społecznego ładu, uważanego za skarlały, zdegradowany”. Z kolei mechanizm tworzenia bohatera znakomicie uchwycił Stefan Czarnowski w klasycznym już studium poświęconym św. Patrykowi. Bohaterami stają się m.in. ci, którzy „grają pierwszoplanowe role w szeregu następujących po sobie wypadków historycznych”, obrońcy, w najwyższym stopniu realizujący jakąś pożądaną wartość. „Lud, pisał Czarnowski, widzi w bohaterach »swój wzór najwznioślejszy i najdoskonalszy«”. „Bohater jest przede wszystkim przedstawicielem, świadkiem, i co za tym idzie, bojownikiem pewnego zespołu ludzi lub stanu rzeczy, którego wartości wciela […]. Wartość, o której mowa, jest wartością społeczną” — dlatego bohater nie może istnieć, jeśli nie zostaje zaakceptowany przez grupę, którą reprezentuje.
Odnoszę nieprzeparte wrażenie, że od długiego czasu władza w Polsce realizuje się w taki sposób, by jej przedstawiciele zostali uznani za bohaterów. Przedstawiciele władzy, którzy — niekiedy wręcz deklaratywnie — mają „pracować dla idei” toczą bój przeciw wielokulturowej Europie, migrantom reprezentującym „wyobrażone obce” człowieczeństwo, przeciw laicyzacji, przeciw zasadom poszanowania mniejszości, a tym samym również przeciw istocie demokracji liberalnej oraz samej polityczności. Ów bój jest jednocześnie świadkowaniem określonemu systemowi wartości, który dodatnie waloryzuje współczesne formy nacjonalizmu, powiązanie przynależności narodowej z identyfikacją religijną, czy przywiązanie do tradycyjnie rozumianej idei państwa narodowego. Zapomina się, że demokracja liberalna ma być takim ładem politycznym, „w ramach którego rządzący odpowiadają przed rządzonymi”, jak pisał Leo Strauss. Aby jednak było to możliwe, rządzeni muszą przestrzegać prawa, a rządzący „nie mogą mieć przed [rządzonymi] tajemnic”. W jawny sposób muszą podejmować jawne zobowiązania, przypomina Strauss formułę Wilsona. 
Standardową formą, w której rządzeni rozliczają rządzących, są, rzecz jasna, wybory. Strauss pisze obrazowo, że kabina do głosowania to „prawdziwa przestrzeń sekretu”, „siedziba suwerenności, locus sekretu”. Na suwerenie, który się wtedy wypowiada, „nie spoczywa żadna odpowiedzialność”, choć powinno być tak i oczekuje się, że obywatel będzie jednostką „obowiązkową i sumienną”. Jeśli tej odpowiedzialności i sumienności brakuje, stajemy wobec suwerena, złożonego z jednostek kierujących się właściwie swoimi pragnieniami i afektami. Z kolei aby temu zapobiec dysponujemy właściwie tylko jednym narzędziem — jest nim edukacja, która zawsze, nawet jeśli nie wprost, jest edukacją obywatelską. Od modelu edukacji, rozwiązań systemowych, sposobu jej funkcjonowania w ramach społeczeństwa i państwa zależeć będzie, czy pomoże ona kształtować ludzi rozumiejących otaczającą ich rzeczywistość, potrafiących podejmować odpowiedzialne wybory, wspierać procesy demokratyczne czy nie. Możemy, oczywiście, nie zgadzać się z wielokulturowością współczesnych społeczeństw, problem w tym, że jest ona faktem. Możemy żywić nieufność wobec sztuki krytycznej i promować dawne, sztywne kulturowe kanony. Problem w tym, że mogą być one tak odległe od współczesnego życia, że da się je przyswoić i o nich zapomnieć. Możemy podnosić wartość dawnych tradycji. Problem w tym, że część z nich może być etycznie szkodliwa, jak choćby tradycja „sądu nad Judaszem”, by odwołać się do bieżącego przykładu. Możemy przez wszystkie przypadki odmieniać hasła gospodarczego patriotyzmu i państwa narodowego. Problem w tym, że izolacjonizm byłby dla Polski samobójstwem, a z negatywnymi stronami kapitalizmu nie da się już zmagać z perspektywy lokalnej. Możemy kontestować przynależność do Unii Europejskiej i chcieć ją reformować w duchu „państw narodowych”. Problem w tym, że UE i tak pozostanie „laboratorium »jedności w zróżnicowaniu«”, że użyję słów Philippe’a Herzoga, a ważne pytania, które należy postawić Choćby te: jak pojmować „społeczną gospodarkę rynkową?”, czy stawiać na „solidarność” czy „odpowiedzialność”? (zob. P. Herzog, Europe — réveille-toi!).
Edukacja, a także jej reforma, w perspektywie odpowiedzialności, wrażliwości, zmniejszania lęku (zob. Herzog), budowania porozumienia, umiejętności odróżniania informacji rzetelnych od nierzetelnych, rozumienia tego, jak działa nauka, co charakteryzuje różne tradycje religijne, dostrzegania nierówności i budowania postawy troski (zob. Martha Nussbaum, Nie dal zysku) powinna zajmować jedno z centralnych miejsc w naszych społeczeństwach.
Edukacja winna być nie tylko polem przekazywania rzetelnych informacji, ale winna także kształcić to, co Michał Heller nazywa „moralnym myśleniem”, a co obejmuje dążenie do ścisłej informacji, postawę otwartości na dialog (kwestie te znakomicie analizuje Aldona Pobojewska), dyskusję z innymi, samokrytycyzm, umiejętność rozpatrywania wielu możliwości, troskę o spójność poglądów czy poczucie konsekwencji własnego stanowiska. W końcu edukacja winna umożliwiać przyglądanie się słowom — wartościom, które niosą, emocjom, które rozpalają, treścią, którą utrwalają bądź zmieniają. „Nie chodzi o wyjątki i jednorazowe zdobycze lingwistyczne, ale praktykowany z dnia na dzień stosunek do słów i przyznawanie im wiednie lub bezwiednie roli” — twierdzi Maria Kostyszak. I słusznie zauważa, że język żyje wtedy, gdy jest sprzężony z tym, co doświadczane. A dziś, w świecie szybkich zmian, także to, co doświadczamy staje się zmienne, szybkie, i język musi na to reagować.

Strajk nauczycieli pokazuje, że mamy świadomość potrzeby zmian. Jak sądzę, strajk ten należy rozpatrywać łącznie z oporem, który budziła reforma wprowadzana przez Annę Zalewską. W takim kontekście nie jest to tylko „strajk o kasę”, mówiąc kolokwialnie, choć musi dotyczyć tego, co jako motyw strajku przewiduje polskie prawo. Już sama reforma, określana przez niektórych jako deforma, może świadczyć o decyzjach motywowanych politycznym nihilizmem — jest bowiem zbyt łatwym przekreśleniem tego, co wypracowano w polskiej edukacji. Jeśli ktoś miałby jednak wątpliwości, to powinna rozwiać ją temperatura języka i stosowane zabiegi, które obecnie mają na celu dyskredytację nauczycieli. Nie spodziewałem się, że strajkujących nauczycieli można stygmatyzować w taki sposób. 
Po pierwsze, przez emocjonalny szantaż, gdy jak mantrę powtarza się, że powinni trwać przy swoich uczniach i być wiernym misji. Wszyscy doskonale wiemy, że misją nie zapłaci się czynszu i nie zdejmie z psychiki ciężaru. Wiemy zaś, że długotrwały stres obniża zdolności percepcyjne człowieka. Trudno także uznać, że nauczyciele stracili z oczu uczniów — nie dość, że dawali wyraz problematyczności obecnej sytuacji, przepraszali uczniów za dyskomfort, tłumaczyli swoje racje, to strajk zaplanowany był na tyle wcześnie, że pozwalał rządzącym na konstruktywną reakcję. Po drugie, przez przekreślenie roli nauczycieli w procesie edukacji, bo właśnie tym jest pomysł na przeniesienie kompetencji do klasyfikowania uczniów na samorządy czy dopuszczanie do opieki nad egzaminami osoby innych zawodów. Po trzecie, przez zredukowanie nauczycieli do biernych kukiełek, pociąganych przez przewodniczącego ZNP, a tego przez polityków opozycji. Po czwarte, przez zbudowany obraz nauczyciela jako pozbawionego moralności chciwca. Po piąte, przez próbę upartyjnienia strajku. Prawdą jest, że strajk jest zjawiskiem politycznym. To, co polityczne, dotyczy bowiem kształtu naszego wspólnego życia. W Polsce jednak zarzut polityczności stał się inwektywą, bo rozumienie polityczności zredukowano do partyjnych rozgrywek, będących zaprzeczeniem tego, co w istocie polityczne. Dehumanizacja nauczycieli — powielająca stereotypy wypowiadane przez ludzi tronu, i ludzi ołtarza — oddziałuje na inne grupy społeczne, co prowadzi choćby do tego, że zamiast dyskusji nad problemem można spotkać się z emocjonalną negacją nauczycieli i towarzyszącą im wtedy gloryfikacją władz. Osobny problem stanowi fakt, że język wyższości czy język stereotypów pojawia się nieraz także w wypowiedziach strajkujących, zastanawiam się jednak, na ile afektywne rozgrywanie kampanii przeciw strajkowi połączone z rozmaitymi wyborczymi obietnicami rodzi afektywne odpowiedzi.
Ten polityczny nihilizm jest niebezpieczny tym bardziej, że jest wyłącznie reaktywny, nie proponuje niczego pozytywnego. Reforma Anny Zalewskiej jest co najwyżej wyrazem tęsknoty za tym, co minione, elementem zjawiska, które Zygmunt Bauman nazwał retrotopią. Rzekomy dialog ze strajkującymi jest zaś od początku monologiem, a jego ważną częścią, o czym pisałem, jest budowanie negatywnego obrazu ZNP, nauczycieli i prawa do strajku. Jest to przy tym monolog, który przypisuje władzy bój o ucznia, walkę o konstytucyjne prawo do edukacji, kreuje polityków na bohatera narodowego zmagania. Jakąś formą ukoronowania tej pracy na rzecz własnego, partyjnego bohaterstwa, będzie spotkanie na Stadionie Narodowym. A przecież edukacja nie potrzebuje happeningu, ale konstruktywnych działań niemożliwych bez elementarnego choćby zaufania. 
Na zakończenie przypomnę słowa Czarnowskiego. „Lud widzi w bohaterach »swój wzór najwznioślejszy i najdoskonalszy«”. Politycznie nihilistyczna praca degradująca nauczyciela, której dokonuje samozwańczy bohater, już przekłada się na postawy społeczne. Podobnie, jak nastawiony na emocje, a nie na racje, charakter tej pracy. Resentyment wywołany w stosunku do nauczycieli, tak, jak podsycanie zazdrości jednych grup zawodowych przeciw innym (o przywileje, o lepsze pensje), czemu ulegają także nauczyciele, pozostawi na tkance społecznej rany trudne do zagojenia.
Mam nadzieję, że ma Pan tego świadomość.
Z poważaniem,
Marcin Bogusławski


wtorek, 23 kwietnia 2019

O KAZANIACH Z TRIDUUM, O ZNAKACH CZASU


Stanisław Gądecki
Przewodniczący Episkopatu Polski
Wojciech Polak
Prymas Polski
Salvatore Penacchio
Nuncjusz Apostolski w Polsce

LIST OTWARTY
Szanowni Panowie!

οὐκ ἔνι Ἰουδαῖος οὐδὲ Ελλην, οὐκ ἔνι δοῦλος οὐδὲ ἐλεύθερος, οὐκ ἔνι ἄρσεν καὶ θῆλυ: πάντες γὰρ ὑμεῖς εἷς ἐστε ἐν Χριστῷ Ἰησοῦ pisał Paweł z Tarsu. Słowa te doskonale współgrają z wizją diabła jako tego, kto wnosi spór, kto dzieli. Kilka dni temu czytałem list Miszy Tomaszewskiego do Stanisława Gądeckiego i Marka Jędraszewskiego, który winien dawać do myślenia. Sam pozwalam również zabrać głos, bo tym razem wydarzenia związane z Triduum Paschalnym, poprzedzone „odczytywaniem znaków czasu” w Wielki Poniedziałek, nie dają mi spokoju. Nie umiem pozostać obojętny ani wobec kazania Ignacego Deca z Wielkiego Czwartku, ani wobec homilii z Kalwarii Zebrzydowskiej, ani wobec wczorajszego orędzia wygłoszonego na antenie TVP 1, ani wobec „grobu” i dalszych zajść w parafii pw. Maksymiliana Kolbego w Płocku.
*
„Od 1 w. po Chrystusie model rodziny przekazuje nam Kościół pod postacią Świętej Rodziny. Przyjrzyjmy się jej. W Świętej Rodzinie ojciec nie jest ojcem: Józef nie jest przecież ojcem Jezusa. Syn nie jest synem: Jezus jest synem Boga, a nie Józefa. Józef nigdy nie kochał się ze swoją żoną. Matka – no, tak, jest matką, ale pozostaje dziewicą. Mianem Świętej Rodziny nazywał elementarną strukturę pokrewieństwa Lévi-Strauss. Ta struktura w zasadniczy sposób zrywa ze starożytną genealogią opartą na filiacji: na filiacji naturalnej, na uznaniu rodzicielstwa i na adopcji. W Świętej Rodzinie odpada zarówno wątek filiacji naturalnej, jak i uznania ojcostwa – zostaje tylko adopcja. A więc od czasu Ewangelii wg św. Łukasza Kościół proponuje nam jako model rodziny elementarną strukturę ufundowaną na adopcji: nie chodzi już o to, by płodzić dzieci, ale by się odnaleźć i wybrać. Do tego stopnia, że przecież jesteśmy rodzicami, ojcem, matką, dopiero gdy powiemy dziecku: »wybraliśmy cię«, »adoptuję cię, bo cię kocham«, »to ciebie chcieliśmy«. To działa też w drugą stronę: dziecko wybiera swoich rodziców, bo ich kocha. W tym sensie, przynajmniej według mnie, stanowisko Kościoła wobec małżeństw jednopłciowych jest kompletną tajemnicą – przecież ten problem rozwiązano już dwa tysiące lat temu! Doradzałbym katolickim hierarchom, żeby przeczytali raz jeszcze Ewangelię według św. Łukasza – albo żeby się wreszcie nawrócili”
— pisał francuski filozof Michel Serres. Słowa te mogą brzmieć w naszych uszach zaskakująco, mogą dla niektórych być obrazoburcze. Ale moim zdaniem oddają one piękno symbolu, jakim jest czy może być rodzina Mariam, Józefa i Jezusa. Po raz pierwszy zaś piękno to przedstawił Łukasz Ewangelista. W odróżnieniu od Mateusza nie rozpoczyna on swojej opowieści od genealogii Jezusa, ta pojawia się po opowieści o chrzście w Jordanie, a przed przedstawieniem kuszenia.  Łukasz rozpoczyna swą genealogię pisząc, że sądzono (ὡς ἐνομίζετο) iż Jezus był synem Józefa, kończy zaś wskazując, że Adam był synem Boga. Z Jezusem jest właśnie tak, jak z Adamem — nie ma ziemskiego ojca i jest synem Boga. Taka genealogia, w odróżnieniu od Mateusza nie oparta na filiacji naturalnej, współgra ze tzw. sceną zwiastowania. Łukasz nazywa Mariam dziewicą — παρθένος. Twierdzi również, iż w momencie zwiastowania, była narzeczoną (ἐμνηστευμένην) Józefa, a poczęcia, które miało się dokonać, nie wiązała z nim (οὐ γινώσκω). Łukasz, w odróżnieniu od Mateusza, nie wspomina o tym, że Józef, poznawszy, iż Mariam zaszła w ciążę, chciał ją dyskretnie odprawić, by nie wystawiać jej na pośmiewisko. Warto również zatrzymać się przy słowie παρθένος. To samo słowo i ten sam stan dziewiczości wiązany był w naszej kulturze choćby z Ateną. Wacław Hryniewicz słusznie przypomina w ekumenicznym komentarzu do Credo, że „mit narodzin z dziewicy był szeroko rozpowszechniony w starożytności, zwłaszcza w Egipcie i mitologii grecko-helleńskiej”. Łukasz, nazywając Mariam παρθένος wysyła do swoich odbiorców czytelny znak: Jezus nie był zwykłym dzieckiem, ale synem Boga, Mesjaszem, i że bez „działania samego Boga” nie da się zrozumieć początków historii Jezusa.
Nietrudno zdać sobie sprawę, że Święta Rodzina w odbiorze społecznym tamtej doby mogła uchodzić co najmniej za kontrowersyjną, a Mariam mogła być potraktowana jak ladacznica. Nietrudno zgodzić się z Serres’em, że tym, co ją konstytuowało, było wzajemne odnalezienie się, wybranie siebie nawzajem, zaufanie. Nie jest to, z całą pewnością, model rodziny, który zdaniem Jędraszewskiego ukazuje krzyż i zmartwychwstanie Jezusa. Bo też nie jest to rodzina patriarchalna, z czytelnymi relacjami i pozycjami małżonków wewnątrz niej. To rodzina oparta o przyjaźń, miłość i zaufanie, w tym Bogu, które są ważniejsze od czysto ludzkich, społecznych ram funkcjonowania.
*
Nie wiem, w jaki sposób krzyż i zmartwychwstanie Jezusa mają ujawniać „prawdę o świętości ludzkiego życia od poczęcia do naturalnej śmierci”. Jezus, jeśli wierzyć Ewangeliom, nie został poczęty naturalnie. Jego życie nie miało także naturalnego końca, a On sam, jako Bóg, dobrowolnie przyjął taki swój kres. Jego śladem szli później męczennicy, czyli świadkowie. Kontekst ten problematyzuje również przekonanie o samej świętości życia. Świętość w rozumieniu biblijnym to stan należenia do Boga, opisuje tych, którzy odłączyli się od świata, żyjąc zgodnie z zaleceniami Boga, idący drogą, którą wskazał Bóg. Ich życie nie jest święte z automatu, ale staje się święte poprzez życiową praktykę. Ta zaś może wymykać się społecznym i kościelnym standardom. Wymowny jest w tym kontekście fragment Państwa Bożego św. Augustyna (I, XXVI), w którym autor mierzy się z faktem, iż Kościół czci jako święte kobiety, które dla obrony własnej czystości popełniły samobójstwo. Pisze, że być może sam Bóg dał objawienie Kościołowi, że należy je czcić jako święte, albo że objawił się samym tym niewiastom, zdejmując z nich z odium grzechu tak, jak uczynił z Samsonem czy — w nieco inny sposób — z Abrahamem. Krzyż i zmartwychwstanie ujawniają prawdę o życiu jako o czymś, co człowiek kształtuje swoimi decyzjami i postępowaniem, troską o siebie i o innych, niekiedy posuniętą aż po heroizm.
*
Nie wiem również, jak powiązać Triduum Paschalne z osobami LGBT czy standardami WHO ws. edukacji seksualnej, z czym w skandaliczny mieliśmy do czynienia w Płocku czy w kazaniu Jędraszewskiego w Kalwarii Zebrzydowskiej. Tutaj moje obiekcje są dwojakiego rodzaju.
Pierwszy wiąże się z Nowym Testamentem i jego egzegezą. Trzeba pamiętać, że wypowiedzi odnoszone do osób LGBT zawarte są tylko w tekstach (deutero)pawłowych. Mają one też rożny charakter. Zgadzam się z Bartoszem Makuchem, że w przypadku Listu do Rzymian, jego pierwszy rozdział „nie jest wykładem Pawłowej etyki, a raczej opisaniem zepsutego świata – tj. opisaniem stanu faktycznego. Możemy być pewni, że odnosi się on do zastanej przez apostoła kultury świata rzymskiego, a w przypadku tych dwóch wersetów do stosunków homoseksualnych będących popularną praktyką heteroseksualistów w tamtym miejscu i czasie.
Filologicznie należy zwrócić szczególną uwagę na fakt, że Rz 1,1-17 to wstęp kończący się stwierdzeniem, iż usprawiedliwienie jest dostępne dla wszystkich sprawiedliwych. Fragment Rz 1,18-32 jest wyżej wymienionym opisem upadłości świata i odstępstwa od Bożego prawa.
Część egzegetów zauważa, że szczególnie ciekawym jest wystąpienie wołacza w Rz 2,1. Może on świadczyć o podjęciu dialogu z poprzednim fragmentem. Co ciekawe, werset ten wskazuje na to, że osoba stawiająca się w roli sędziego (por. poprzedni fragment) zostaje potępiona tak samo, jak osoby przez nią potępione. Znane były formy literackie dialogu, w którym przedstawiane były różne opinie wypowiadane przez niedookreślonych mówców – czy słowa z Rz 1,26-27 są częścią takiej formy i w dodatku zostają potępione w Rz 2,1?”.
Jeśli chodzi o użyte w 1 Liście do Koryntian oraz w 1 Liście do Tymoteusza słowo ἀρσενοκοῖται Makuch wyjaśnia: „Arsenokoitai jest zlepkiem wyrazów oznaczających „mężczyznę” i „łóżko”. Tłumaczyć je można dosłownie jako „leżący z mężczyznami”. Pozostaje jednak całkowicie nierozwiązanym, czy jest to neologizm Pawła stworzony przez dosłowne przetłumaczenie hebrajskiego sformułowania odnoszącego się do jednorazowych stosunków homoseksualnych, czy też dotyczy (co bardziej prawdopodobne w świecie helleńskim) męskiej prostytucji. A przecież podobne zlepki nie zawsze mają jakikolwiek związek z wyrazami, które się na daną całość składają. Na przykład angielskie słowo to understand (rozumieć) nie ma nic wspólnego z byciem »pod« (under), ani ze staniem (to stand). Jest to więc poważny problem egzegetyczny”. Rozpowszechniona interpretacja opowieści o Sodomie jako karze za homoseksualizm ma historię zdecydowanie krótszą niż Biblia Hebrajska i narodziny chrześcijaństwa. Zadomowiła się, jak się wydaje, dzięki dziełu Piotra Damianiego, czyli od XI w. Starożytne interpretacje żydowskie, jak przypomina Makuch, widzą w tej opowieści przykład na złamanie praw gościnności. Przytacza on także interpretację grzechu Sodomy podaną u Ezechiela: „Oto winą Sodomy, twojej siostry, było to: wzbiła się w pychę, miała dostatek chleba i beztroski spokój wraz ze swoimi córkami, lecz nie wspomagała ubogiego i biednego”.
Drugi wiąże się z godnością człowieka i odpowiedzialnością etyczną. Frédéric Martel w swojej książce pokazuje, jak rzetelna edukacja seksualna potrzebna jest w seminariach duchownych choćby po to, by stanowić zaporę dla rozprzestrzeniania się HIV oraz AIDS wśród reprezentantów kleru i ich partnerów/partnerek seksualnych. Martel przywołuje przy tej okazji pogląd prof. Massimo Giulianiego, który stwierdził, że „obecnie ze względu na odmowy badań i rzadkie użycie prezerwatyw ryzyko zakażenia AIDS w męskiej części wspólnoty katolickiej jest duże. W naszym środowisku uważa się, że księża są jedną z grup społecznych najbardziej narażonych na ryzyko i jedną z najtrudniejszych, jeśli chodzi o profilaktykę. Próbowaliśmy nawiązać dialog, zwłaszcza w seminariach, informować o sposobach przenoszenia i leczeniu chorób przekazywanych drogą płciową oraz o AIDS. Jest to jednak bardzo trudne”. Jeśli nie będziemy udawać, że jako instytucja doczesna Kościół składa się z osób, które nie podejmują współżycia poza małżeństwem, odpowiedzialność za to, by nie infekować partnerów seksualnych spoczywa na wszystkich osobach aktywnych seksualnie, w tym na seminarzystach i księżach. Z całą pewnością odpowiedzialność nie polega dziś na kampanii przeciw prezerwatywom, tak samo, jak nie polega na współdziałaniu z Iranem czy Arabią Saudyjską w podtrzymywaniu przemocy państwowej wobec osób LGBT, jak swego czasu zrobił to Watykan na forum Narodów Zjednoczonych.
*
W końcu nie wiem, jak połączyć z przesłaniem Wielkiego Czwartku protest nauczycieli. I jak potraktować sugestie Ignacego Deca, że obrazem obowiązków nauczycielskich jest Janusz Korczak towarzyszący dzieciom na śmierć do obozu w Treblince? Z całą pewnością decyzja Korczaka mieści się w kategorii czynów supererogacyjnych, które w żadnym wypadku nie mogą być wymagane od kogokolwiek. Trudno także znaleźć analogię między ideowo słusznym protestem nauczycieli, zwłaszcza mając w pamięci, że godziwe warunki płacowe składają się na to, co tworzy dobrą edukację?
*
Jestem apostatą, ale nie jestem osobą niewierzącą. Bliska jest mi tradycja teologii apofatycznej, teizmu kenotycznego czy myśl Gustava Guttiéreza. Wielki Tydzień niezmiennie jest dla mnie czasem duchowo ważnym. W tym roku ten czas minął mi pod znakiem niepokoju. Rozpoczętego przedziwnymi interpretacjami pożaru w paryskiej Notre-Dame, a kończącego się wypowiedziami Marka Jędraszewskiego, „grobem Pańskim” w Płocku czy zachowaniem tamtejszego księdza, które doprowadziło do interwencji służb porządkowych (i dalszych zdarzeń).  Pojęcie „uczuć religijnych” jest w Polsce obecne, mogę więc powiedzieć, że moje „uczucia religijne” zdecydowanie zostały obrażone, choć lepiej by było powiedzieć, że zamiast radości przeżywam ten okres w smutku. Pseudo-Hipolit w Homilii paschalnej pokazuje krzyż jako kosmiczną i nieśmiertelną roślinę, podporę rzeczy, łączącą ziemię i niebo. Krzyż daje owoce, rzuca kojący cień, jest ochroną człowieka, gdy czuje lęk przed Bogiem. Jego ramiona są tak szerokie, że obejmuje wszystko, co było i co będzie. Nie jest drzewem wykluczenia, drzewem dla wybranych jednostek i frakcji, także politycznych. Ta wizja współgra ze słowami Franciszka: „Jakie jest prawo ludu Bożego? Jest to prawo miłości — miłości do Boga i do bliźniego, zgodnie z nowym przykazaniem, które dał nam Pan […]. Miłość ta jednak nie ma być jałowym sentymentalizmem bądź czymś bliżej nieokreślonym, ale uznaniem Boga za jedynego Pana życia i jednocześnie akceptacją drugiego człowieka jako prawdziwego brata, poprzez przezwyciężanie podziałów, rywalizacji, nieporozumień, egoizmów”. Na tej samej audiencji generalnej Franciszek mówił też o tym, że dzisiejszemu światu potrzebne jest niesienie otuchy i nadziei.
Konfesyjne postrzeganie aktywności homoseksualnej jako grzechu jest sprawą Panów i Panów instytucji. Poszanowanie godności człowieka jest sprawą nas wszystkich. Tak samo sprawą nas wszystkich jest odpowiedzialna etyka seksualna. Troska o wspólnotę jest sprawą katolików (w przypadku Kościoła rzymsko-katolickiego), ale już troska o to, by katolicyzm nie stawał się polityczną i ideologiczną karykaturą przesłania Jezusa, a także o to, by Kościół działał według własnych reguł, może być troską osób spoza Kościoła. Tym bardziej, jeśli z ambon, z dróg krzyżowych, z balkonów, z Facebooków i Twitterów świat jako całość jest pouczany. Tym bardziej, jeśli zamiast o dobrej nowinie, wciąż mówi się o seksie i partyjnie pojmowanej polityce.
Μὴ κρίνετε, ἵνα μὴ κριθῆτε (Mat., 7, 1): nie osądzajcie, nie dzielcie, nie rozbijajcie, nie dokonujcie wyboru według waszych preferencji, by to samo was nie spotkało…
Czy zamiast sądzić, nie lepiej zacząć dbać o siebie i o innych? przejąć się niegodziwymi płacami?  zatroszczyć o uchodźców? zapłakać nad odsetkiem osób z depresją wśród młodych LGBT i nad brakami polskiej opieki psychiatrycznej? dostrzec niebezpieczeństwa ekologiczne? Zacząć razem coś robić, dając wyraz ewangelii tak, jak robi to s. Małgorzata Chmielewska? Będąc katolikiem iść do Jezusa w głodnym, spragnionym, smutnym czy uwięzionym? Będąc człowiekiem iść do siostry i brata w głodnym, spragnionym, smutnym czy uwięzionym?
Z poważaniem,
Marcin Bogusławski



Magia znaków czasu. o pożarze Notre-Dame


Jestem apostatą, nie muszę, a dla niektórych — nie powinienem — zabierać głosu w sprawie odczytywania teologicznego wymiaru historii. Uważam jednak, że dyskurs dotyczący odczytywania „znaków czasu” dotyczy także ludzi znajdujących się poza kościołami i poza teologią. A sposób odczytywania „znaków czasu” jak ten, który nastąpił po wczorajszym pożarze Notre Dame dodatkowo wydaje mi się niebezpieczny, także dla samego chrześcijaństwa i chrześcijan, z których wielu darzę wielkim szacunkiem i sympatią.

„Znaki czasu"
Josef Piper, że magia „nie jest bynajmniej sprawą ograniczoną do prymitywnych kultów lub tajemniczych kół; jest ona stale towarzyszącą religijnemu życiu pokusą perweryzacji”. Polega ona na potraktowaniu religii „jako środka do celu”, którym jest szczęśliwe życie. A może być ona środkiem do celu, gdyż magia religijna ma moc podporządkowywania sobie „ponadludzkich potęg, a nawet włączanie samego Boga, jako funkcjonującej mocy, w ustalaniu celów dla pozostającej w obrębie świata działalności praktycznej”.
Jednym z bardziej perswazyjnych i perwersyjnych środków wykorzystywanych w ramach takiej magii, są odczytania znaków czasu — często gęsto motywowane ideologicznie, formułowane pośpieszenie, z gorączkowym przebieraniem palcami po klawiaturze, jakby parzył je żar. Doskonałym przykładem może być pożar paryskiej katedry Notre-Dame, który już od wczoraj, dosłownie i w przenośni: na gorąco, stał się takim znakiem czasu: przestrogą przed dalszą laicyzacją, symbolicznym pożarem całej Europy, źródłem nadziei i prośby o to, by „ogień przyczynił się do odnowy Europy i chrześcijaństwa w Europie” (Stanisław Dziwisz). Oczywiście, komentującym nie umknęło, że pożar wybuchł w Wielki Poniedziałek, kiedy Kościół przypomina oczyszczenie świątyni przez Jezusa.
Problem z takim odczytaniem pożaru jest przynajmniej dwojaki, powiedzmy: świecki i teologiczny. Nic — przynajmniej w obecnej sytuacji — nie wskazuje na to, by Notre Dame została podpalona. Żaden gej, muzułmanin, ateista, mason czy Żyd nie dokonał symbolicznego aktu podpalenia katolickiej świątyni. Nie dokonał tego również żaden katolik-zelota, którego mogłoby oburzać zeświecczenie tego miejsce, wprawdzie nadal kościoła, ale głównie turystycznej atrakcji. W takiej sytuacji pożar ten — jako znak czasu — przypisać trzeba wyłącznie Bogu i uznać za cud.  Ale czy wtedy godzi się prowadzić dochodzenie w sprawie nieintencjonalnego wzniecenia pożaru? Czy można obciążać psychikę osób pracujących przy renowacji dachu katedry? Co zrobić z Bogiem, który posługuje się złem, by nadać „znak dymny”? I jak — w obliczu zła, tutaj jeszcze szczególnego, jak pożar ważnej świątyni katolickiej — w ogóle uratować obraz Boga jako dobra? Po głowie kołacze mi się fragment Poematu o zagładzie Lizbony Woltera: 
„Wierzcie mi, że gdy ziemia roztwiera otchłanie,
Niewinna jest ma skarga i słuszne wołanie.
A wy na to: ”Na świecie wszystkiego potrzeba,
Wszystko jest dobre”. Cóż to! Więc na świecie całym
Bez zniszczenia Lizbony gorzej by się działo?
Czyście tak bardzo pewni, że Pierwsza Przyczyna
Wszystkowiedna, wszechmocna, co wszystko zaczyna,
Nie mogłaby nas rzucić na ten smutny padół,
Bez stworzenia wulkanów niosących zagładę?”.
A może jest tak, że pożar Notre Dame jest narzędziem w ramach magicznej perweryzacji religii? Próbą podporządkowania żywiołu w ramach krucjaty przeciw zjawiskom współczesnej kultury, których nie próbuje się zrozumieć, ale zwalczać? Przecież diagnoza dotycząca laicyzacji Europy, równouprawnienia wykluczanych grup społecznych, tożsamości psychoseksualnej, namysłu nad etycznym statusem zwierząt itd. postawiona została jasno i wyraźne, a pożar „symbolu chrześcijaństwa” w laickiej Francji pozwala dodać tej diagnozie dramatyzmu…

Znaki czasu
Myślę, że warto przypominać, iż pojęcie „znaków czasu” stało się istotne w nauce społecznej Kościoła rzymsko-katolickiego od czasu Soboru Watykańskiego II. Normatywne ujęcie tego, czym są „znaki czasu” przyniosła konstytucja Gaudium et spes w numerze 11:
„Lud Boży pobudzany wiarą w to, że prowadzi go Duch Pański napełniający okrąg ziemi, stara się w wydarzeniach, potrzebach i pragnieniach, w których uczestniczy z resztą ludzi naszej doby, rozpoznać, jakie w nich mieszczą się prawdziwe znaki obecności lub zamysłów Bożych. Wiara bowiem rozjaśnia wszystko nowym światłem i ujawnia Boży zamysł odnośnie do pełnego powołania człowieka; dlatego kieruje ona umysł do rozwiązań w pełni ludzkich.
Sobór zamierza rozeznać w owym świetle przede wszystkim te wartości, które dziś najwięcej się ceni, oraz odnieść je do Bożego źródła. Te bowiem wartości, jako pochodzące z twórczego ducha danego człowiekowi przez Boga, są bardzo dobre; ale z powodu zepsucia serca ludzkiego nierzadko są odwracane od należytego swego porządku i dlatego potrzebują oczyszczenia”.
Sobór w określeniu „znaków czasu” odchodzi wprawdzie od rozumienia tego pojęcia, które zaproponował Jan XXIII — były one dla niego znakami ufności i nadziei, które są miejscem spotkania Kościoła i świata—, ale mimo to zachował coś z tego bardzo biblijnego podejścia: znaki czasu, swoiste fenomeny, określające wagę ludzkich spraw w danym miejscu i czasie, należy rozeznawać, być może „oczyszczać”, ale u rdzenia są one dobre. Jako znaki czasu wymieniano ruch ekologiczny, zjawiska urbanizacji i industrializacji, objawienia fatimskie, ruch na rzecz pokoju na świecie, uświadomienie sobie przez człowieka jednostkowej godności, potrzeby solidarności itp. Refleksja dokonywana nad „znakami czasu” nie miała na celu ani potępiania, ani gloryfikowania kultury, ale namysł nad tym, jakie wyzwanie stanowią „znaki czasu” dla Kościoła i jego działania. A właściwym kontekstem dla ich odczytania „wydaje się tu kontekst biblijny i duchowy. Inspiracją może być na przykład historia uczniów wędrujących do Emaus przedstawiona w Ewangelii św. Łukasza (por. Łk 24, 13-35). Uczniowie ci są zdezorientowani i poruszeni ważnymi wydarzeniami swoich czasów – ukrzyżowaniem Jezusa Chrystusa i zdarzeniami towarzyszącymi. Nie są w stanie odczytać ani znaków mesjańskich, jakich byli świadkami, ani własnych poruszeń serca czy poruszeń swoich bliźnich. Jezus towarzyszy im w drodze, początkowo nierozpoznany, cierpliwie słucha i pozwala im się wypowiedzieć, powiedzielibyśmy nawet „wygadać”. Potem dotyka ich serc i umysłów, udzielając charakterystycznej reprymendy: „O nierozumni, jak nieskore są wasze serca do wierzenia we wszystko, co powiedzieli prorocy!” (Łk 24, 25)”.
 

Świątynia i kupcy
Nie mnie interpretować pożar Notre-Dame jako „znak czasu”. Pozwolę sobie jednak na kilka słów komentarza do tego, co zdołałem przeczytać i usłyszeć w radio.
Zacznę od przypowieści o wypędzeniu kupców ze świątyni. Patrzę właśnie do dwóch biblijnych komentarzy Tomasza z Akwinu.
W tekstach z Catena aurea do Ewangelii wg Mateusza Tomasz wybrał między innymi takie fragmenty:
„Wszedł Dobry Lekarz do chorego miasta, żeby je uzdrowić, i od razu idzie do jego centrum, czyli do świątyni. Ze świątyni bowiem rozlewa się dobro, ale także zło. Jeśli kapłani są bogobojni, cały Kościół kwitnie. Jeśli są zepsuci, więdnie wiara wszystkich. Jeśli lud błąka się po manowcach, zapewne jego kapłani są chorzy (św. Jan Złotousty)”.
„Bo zbójcą jest taki człowiek, który ciągnie zysk z religii (św. Hieronim)”.
„Apostoł powiada: »Wy jesteście świątynią Boga« (1 Kor 3, 17). Niech więc dom waszego wnętrza będzie wolny od jarmarcznego hałasu i pożądania dóbr doczesnych. Oby nie musiał tam wchodzić ze swoim biczem rozgniewany i surowy Jezus, żeby oczyścić swoją świątynię, a z jaskini zbójców uczynić znów dom modlitwy (św. Hieronim)”. 

W Komentarzu do Ewangelii Jana Tomasz — za tekstem ewangelicznym — podkreśla fakt, że Jezus wstąpił do świątyni jerozolimskiej w czasie, gdy zbliżała się Pascha, okres świętowania „dla Pana”, a więc czas obchodzony jako coś „czystego i świętego”. Tomasz nie ma złudzeń, że Ci, którzy nie obchodzą Pasy „jako czegoś czystego i świętego”, obchodzą ją dla siebie, rozmijając się z Bogiem. Dalej scenę wyrzucenia kupców ujmuje jako „wydarzenie, które pchnęło Chrystusa do ukazania znaku zmartwychwstania”, wskazując chorobę, którą Jezus może uleczyć.  Chorobą zaś jest chciwość, która przesłoniła kapłanom ich właściwą posługę.
„W sensie mistycznym — czytamy pod numerem 383 — powyższe słowa Ewangelisty można rozumieć na trzy sposoby. Po pierwsze, sprzedający i kupujący oznaczają tych, którzy sprzedają lub kupują dobra kościelne. […] Po drugie, zdarza się niektórym przełożonym czy zwierzchnikom w Kościele, sprzedawać woły, owce i gołębie, choćby nie otwarcie, przez symonię, ale w ukryciu, przez niedbałość, wtedy mianowicie, gdy do tego stopnia wpatrują się w korzyści doczesne nimi zaabsorbowani, że zaniedbują duchowego zbawienia tych, którzy im podlegają […]. Po trzecie, przez świątynię można rozumieć duszę duchową […]. Wtedy człowiek sprzedaje w świątyni owce i gołębię, gdy w duszy zachowa zwierzęce poruszenia, dla których zaprzedaje się diabłu. Albowiem woły, które służą uprawie roli, symbolizują ziemskie pragnienia, owce, które są zwierzętami głupimi, symbolizują ludzką tępotę, gołębie zaś ludzi niestałych. I to wszystko Bóg wypędził z serc ludzi”.
Widać w tych fragmentach, że przypowieść ujmowana jest dwojako: opowiada o instytucji Kościoła oraz o egzystencjalnej sytuacji człowieka. 

Jeśli chcemy odwoływać się do tego kontekstu tłumacząc pożar Notre-Dame jako „znak czasu”, który pojawił się niedługo przed Wielkanocą, trzeba nie tyle opowiadać o laicyzacji czy pożarze Europy, ale zastanowić się nad tym znakiem przez pryzmat ewangeliczny. Czy Kościół jako instytucja sposobi się do tego święta tak, by było ono celebrą „czegoś czystego i świętego”? A może ma problem z chciwością, od problemów z tzw. bankiem watykańskim, po upomnienia papieskie ws. opłat za sakramenty? Może ma problem z bogobojnością, tępotą i obroną doczesnego status quo, np. gdy przemawia głosem Marka Jędraszewskiego czy Dariusza Oko lub nic nie robi z tym głosem? Może ma także problem z ziemskimi pragnieniami, gdy łączy się z partiami politycznymi, stosuje nacisk na władze itp.? Może zżera go hipokryzja, co tytułem przykładu pokazuje w swojej książce Frédéric Martel?
Pytań odnośnie tego, co prywatne, nie stawiam, nie mnie bowiem przenikać do ludzkich sumień.

Mój znak czasu
Jeśli miałbym pokusić się o jakikolwiek „znak czasu”, który wiąże się jakoś z pożarem Notre-Dame, wskazałbym na dwie rzeczy. Primo — na  podobieństwo między konserwatywnymi (i politycznie prawicowymi) katolikami, a konserwatywnymi ateistami/krytykami Kościoła. Dla jednych i drugich Notre Dame jest wyłącznie lub głównie symbolem tego, co religijne, w oderwaniu od innych kontekstów kulturowych. Dla jednych pożar świadczy o pożodze Europy, dla drugich relikty niewolnictwa i religianctwa powinny w końcu się rozpaść. Secudno — na to, że więzi solidarności nie muszą mieć związku z religijnością. Chociaż na moment żal połączył ludzi, dla których Notre Dame jest zabytkiem, elementem (pop)kultury, kościołem. We Francji odbyć ma się powszechna zbiórka pieniędzy na odbudowę zniszczeń i nacisk nad odbudowę. Solidarność nie powinna mieć barw, a jednak je miewa, nawet w sytuacji, gdy dotyczy nie pożaru zabytku, ale pomocy drugiemu człowiekowi (myślę choćby o ideologicznej kampanii przeciw WOŚP).


PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...