Podróż zimowa z poezją Stanisława Barańczaka to opowieść pozbawiona nawet iskier nadziei. Jest trzeźwa, ostra i smutna ocena naszej współczesności, tym bardziej przerażająca, że zabarwiona ironią, tak charakterystyczną dla poety. Ta podróż człowieka późnej nowoczesności nie jest nawet manichejska — nie ma tu przeciwstawnych sił: dobra i zła. Jest mróz, są cmentarzyska samochodów, ogłupiające programy w telewizji, balansowanie pomiędzy tożsamością ofiary i agresora, bezsilna modlitwa i równie bezsilne rozpoznanie swojej twarzy w witrynie sklepu. Jeśli istnieje jakikolwiek miraż transcendencji, to jest nim Wieli Fałszerz, kłamca.
Poza
muzyką, punktem stycznym między światem Schuberta a światem Barańczaka jest Lipa — to
jedyna pieśń, której tekst jest przekładem poezji Wilhelma Müllera. A akurat tę
pieśń Schubert uznawał za swoją ulubioną (zob. Bostridge 2015, s. xii).
O
ile pod lipą Schuberta i Müllera choć na chwilę, niechby nawet pozornie,
odpoczywa bohater romantyczny, to pod lipą Schuberta, Müllera i Barańczaka
odpoczywa człowiek późnej nowoczesności. Jego świat, to świat anten,
płyt kompaktowych, telewizorów, kradnących czas na relacje międzyludzkie,
samochodów i ich cmentarzysk. To także świat, w którym zaczęto zdawać sobie
sprawę z mrocznych stron kapitalizmu i konsumpcjonizmu (np. ułudny blask neonów
w XXIII, odbicie w witrynie w XXIV, cmentarzyska samochodów, pokarm (lasagne)
naszego świata w XXI), ale zarazem z ułudy utopijnego welfer state gdzieś
w nadświecie (VII). „… co z przeszłości przetrwało — twierdzi w Kulturze Stefan
Czarnowski —, przetrwało w pewien sposób. Nie jest tym samym zupełnie, czym
było niegdyś: zostało przetworzone, zmieniło miejsce, ma inną wagę niż w czasie
swojego powstania” (Czarnowski 1956, s. 109). Dla mnie oznacza to, że także
interpretacja cyklu Schuberta/Barańczaka powinna kierować się w nieco inną
stronę niż klasyczne wykonawstwo Lied. Dobry trop
poddaje tu Bostridge. Pisząc o lirze korbowej wspomina, że jej następczynią
stała się katarynka, po angielsku nazywana „ulicznymi organami”. Hurdy-gurdy,
angielska nazwa liry korbowej, używana dziś bywa właśnie na określenie
katarynki. Ten typ instrumentu pojawia się w Operze za trzy grosze,
gdzie odpowiednikiem lirnika staje się uliczny muzyk, śpiewający balladę o
Mackiem Majchrze (zob. Bostridge, s. 470). Czy trzeba wciąż wykopywać przepaść
między dawną pieśnią, a współczesnymi popularnymi piosenkami? Czy — dalej idę
za Bostride’em — współczesnym lirnikiem nie byłby Bob Dylan?
Nagranie
Tomasza Koniecznego i Lecha Napierały to pierwsza rejestracja Podróży… z
tekstami Barańczaka, z całą pewnością więc stanie się punktem odniesienia dla
kolejnych interpretatorów (wcześniej na płycie ukazało się kilka pieśni w
wykonaniu Jerzego Artysza, który tę wersję Podróży zimowej wykonywałod pierwszej połowy lat 90., niedługo po powstaniu wierszy Barańczaka).
Zrealizowano ją bardzo starannie jeśli chodzi o reżyserię dźwięku — znakomicie
brzmi fortepian, a przestrzeń z delikatnym pogłosem pozwala na wysycenie głosu
Koniecznego wszystkimi barwami, Dodam też na wstępie, że Konieczny znakomicie
wykorzystuje wszystkie atuty bas-barytonu, który — wbrew temu, co często się
sądzi — nie jest ani basem bez dołu, ani barytonem bez góry. Autentyczny
bas-baryton to głos rozległy w skali, różniący się od barytonu (w górze) i basu
(w dole) kolorem, a także rezonansem — w dole skali w jego słychać więcej
rezonansu głowowego (polecam wpis Davida
L. Jonesa).
Bardzo
przemyślana jest interpretacja tego cyklu. Czuć, że Konieczny jest również
zawodowym aktorem. Interpretacja jego i Napierały to umuzyczniony monodram. Nie
ma tu patosu i histerycznej nadekspresji, z którymi śpiewana bywa
Schubertowska Podróż, ale nie ma też wyłącznie klasycznego śpiewu.
(Jak jednak ważny jest trening w śpiewie klasycznym niech poświadczy casus Macieja
Kaczki, którego próba
zmierzenia się z Schubertem i Barańczakiem jest co najmniej
dyskusyjna, by zastosować litotę)
Ryzykując
analogię, Napierała realizuje partię fortepianu tak, jakby był on basem
ostinatowym — nadaje kościec narracji, strukturuje ją, zostawiając Koniecznemu
wiele swobody w prowadzeniu linii wokalnej. Ma przy tym znakomite wyczucie
koloru i artykulacji, do tego stopnia, że w pieśni XXIII pozwala wybrzmieć
swoistej modlitwie jakby na tle akompaniamentu organów. Konieczny zaś z tej
wolności skrzętnie korzysta — poszerzając śpiew klasyczny o środki aktorskie:
deklamacyjność, szept, świst. Jego opowieść wyrasta z tekstu i jego napięć,
stąd wybuchy („»Ci zaraz
zrobią skok?«”, VII), płynność
agogiczna, retoryczne pauzy zatrzymujące narrację, wyrazowo wykorzystane
akcentowanie, gra gęstością i barwą głosu, która nie zawsze jest „ładna”,
stając się, dla przykładu cierpka, niekiedy gardłowa.
Cykl
Schuberta/Barańczaka otwiera pieśń, która mówi o nieuchronnym wrzuceniu w świat
z którego nie sposób „wypaść”. Jest to również świat, w którym człowiek
zmuszony jest do podróżowania — choć okazuje się, że bedekry, które mają w tej
podróży pomóc, kłamią, mamiąc „widoczkami palm i mórz”. Rządzi tu raczej
gościnność mrożąca krew w żyłach, klimat jest srogi, a przestrzeń pusta i
nieprzyjazna, ujadają psy. Jeśli u Schuberta/ Müllera Bóg uwikłany
jest w skazanie człowieka na wędrówkę, na obumieranie tego, co daje życie i
stabilizuje, na ciągłe bycie to tu, to tam, to u Schuberta/Barańczaka pojawia
się figura tego, „kto nabił nas w butelkę”. Figura niepokojąca, powracająca w IV
jako Wielki Fałszerz, który „podrobił tamten czek/wręczony nam na starcie/ w
kopercie gór i rzek”. To świat metafizycznej wędrówki bez celu i sensu. To
świat — że znów odwołam się do Bostridge’a — Latającego Holendra i Żyda
Wiecznego Tułacza, świat naznaczenia karą, piętnem, grzechem (jakże w tym
kontekście przejmująca jest Barańczakowa XIII, przedziwna modlitwa
podróżnika!), dla których nie ma metafizycznej przeciwwagi. Ten element
upiornej, metafizycznej konieczności doskonale wydobywa w swej interpretacji
Konieczny, nadając — poprzez przeciągnięcie „u” — dodatkowy ciężar słowu „mus”.
A o tym, że jedyną wiadomą podróży jest śmierć, definitywny koniec, ilustruje
„ostatni dech”, na którym jakże realistycznie kończy tę pieśń.
Wprawdzie
śmierć jest jedyną wiadomą podróży, nie oznacza, że jest jej jedynym celem. Lirnik i
XXIV pokazują, że celem wędrowania może być poznanie i posiadanie siebie, a
więc odnalezienie (możliwość odnalezienia) jakiegoś punktu stałego. Ale
Barańczak wie zarazem, że spotkanie człowieka z samym sobą obarczone jest
absurdalną nieprzystawalnością, opisywaną przez egzystencjalistów.
U
Schuberta i Müllera bohater spotyka lirnika. Bostridge swój komentarz do tej
pieśni zaczyna od uwag poświęconych lirze. Nie ma chyba przesady w jego stwierdzeniu,
że lira to „najbardziej Romantyczny z instrumentów” (Bostridge, s. 466). Jej
symbol pojawiał się — jak pisze dalej — na obwolutach książek, meblach w stylu
Biedermeier. Umieszczona została też na nagrobku Johna Keats’a. W języku
symboli lira oznacza „natchnienie wieczne, poetyczne, muzyczne”, artyzm, także
mądrość, ale i „osłabienie ducha, umysłu” (Kopaliński, s. 201). Lira, która
pojawia się w ostatniej pieśni cyklu Schuberta/ Müllera, to jednak lira
szczególna — Bostridge określa ją jako najbardziej zwykłą, powszednią,
prostacką (exceptionally
ordinary and commonplace, vulgar). Chodzi
mianowicie o lirę korbową, instrument o dość paradoksalnej historii. W
średniowieczu jest jednym z instrumentów anielskich, trzy wieki później —
instrumentem pasterzy i wagabundów. Na salony wraca w XVIII w., razem z dworską
karierą bliźniaczo pasterskiego instrumentu — dud (Bostridge, s. 467-469).
Uważam,
że Lirnika nie
należy odczytywać zbyt dosłownie. Nie sądzę, że podróżujący bohater wchodzi tam
w dialog z muzykiem, którego spotyka. Dla mnie bohater cyklu Schuberta/ Müllera
spotyka swojego porte-parole,
swoje odbicie — artysty opuszczonego przez świat: ma pusty talerzyk na monety,
warczą psy (jak w pierwszej pieśni), zima mrozi. Bohater zastanawia się czy za
nim podążyć, czy jego lira zagra do jego pieśni, czy uda się dopełnić dzieła.
U
Schuberta i Barańczaka bohater spotyka w szybie swoje oblicze, choć
podobieństwo wydaje mu się nieco podejrzane. Twarz, którą widzi, jest
postarzała, zmięta. To twarz starca — tak, jak starcem jest Müllerowski lirnik.
Bohater ma przy sobie kieszonkowe radio, którego słucha. W pewnym istotnym
sensie radio jest tu analogonem liry korbowej — lira korbowa jest instrumentem
mechanicznym, który — twierdzi Bostridge — doskonale nadaje się do wyrażania
alienacji. Radio i słuchawki także alienują: oddzielają bohatera od
społeczności. Z całą pewnością też jest „mechanicznym” źródłem muzyki. Pytanie
tylko, czy muzyka, której słucha odbicie, współgra z muzyką, którą słucha
bohater cyklu. Bo może jednak to nie Schubert, a rap? Za odbiciem nie da się
wprawdzie podążyć, ale można pytać, czy pierwowzór i odbicie mają siebie
nawzajem? Czy jego, odbicia, muzyka, może zagrać do podróży podmiotu
lirycznego? Interpretacja
Koniecznego i Napierały nie sugeruje jakiejkolwiek odpowiedzi. Pianista
wspaniale buduje nastrój tej pieśni, melancholijny, ale prześwietlony jakimś
dziwnym światłem. Narracja Koniecznego jest wyciszona, poważna, a ostatnie
pytanie wydaje się zawieszone (gdzie? w przestrzeni jakiego świata?) i
wybrzmiewa tym mocniej, że poprzedza je wydeklamowane potwierdzenie: „więc to
prawda”.
Między
tymi pieśniami toczy się podróż. Chwilowe i pozorne wytchnienie wnosi V (Lipa). Senny,
wyciszony nastrój łamie Konieczny nieprzyjemnym brzmieniem w strofie
odmalowującej, jak zimny, kąśliwy wiatr przeszywa bohatera niczym nóż. Trudno
nie zgodzić się z Bostridge’em, że tak często tonacja durowa (Lipa oryginalnie
zapisana jest w E-dur) u Schuberta bardziej łamie serce od tonacji mollowych
(Bostridge 2015, s. 249).
Przepiękna,
pełna zadumy jest wspomniana modlitwa w pieśni XXIII. Głos rozwija swą smutną,
niepewną prośbą na tle fortepianu, którego stojące, lekko rozedrgane dźwięki są
przede wszystkim plamami kolorów, jakby dobywały się z dobrze zregistrowanych
organów. Nie obca jest mu też mieszanka smutku i ironii czy nawet szyderstwa,
co podkreśla sztuczność, ułudę światła pochodzącego z neonów. To modlitwa na
wskroś egzystencjalistyczna: podróż przez świat pełen zgiełku jawi się jako
próba zagłuszenia strachu, który człowiek nosi w sobie. To też pragnienie, by
ktoś rozpoznał nasz prawdziwy głos. Jeśli wierzyć XIV, tego
rozpoznania dokonać musimy patrząc we własne odbicie, mimo że absurdalnie nie
przystajemy sami do siebie.
Szczególnie
dotknęła mnie pieśń XI, oryginalnie napisana w A-dur, w tanecznym pulsie na
6/8. W muzyce pojawia się, przynajmniej pozornie, optymizm i nadzieja, gdy
strofy Müllera mówią o śnie o wiośnie, prawdziwej miłości, piękniej
dziewczynie, skontrastowana z opisem smutnych realiów bohatera, gdy pianie
koguta wyrywa go ze snu. Te wiosenno-miłosne akcenty podkreślają tryle, które —
jako wariant — pojawiają się w niektórych wydaniach partytury (np. w edycji
Eusebiusa Mandyczewskiego, śpiewa je Brigitte Fassbaender) i appoggiatury.
Barańczak
nie pozwala zagubić się w sennych marzeniach, ale opowiada o banalizacji zła.
Wiosenno-taneczna melodia jest formą opowieści o tym, że na świecie toczą się
wojny, każdy z nas nosi w sobie uśpioną bestię i z ofiary może stać się katem,
a w telewizji „idzie” pogoda, sport, rozrywka — „Sąd będzie, lecz nie
teraz; tymczasem zaś przejdźmy stąd od razu do świata rozrywki; a potem –
pogoda i sport, prognoza pogody i sport”. Czy tak nie wygląda nasza
codzienność? I czy głosy rozmaitych prezenterów nie łaszą się swoją wyuczoną
„pogodą”, jak pogodny staje się głos Koniecznego („nowiny ze świata rozrywki”;
„Lecz uśmiech prezentera…”) doradzając nam, by myśleć pozytywnie?
Paradoksalność tej pieśni, która powinna wybić nas z dobrego samopoczucia,
od-banalizować zło, to w równym stopniu zasługa Napierały, który potrafi
wydobyć z fortepianu świetlistość i słodycz, które ostatecznie powinny
egzystencjalnie zemdlić.
Cykl
Schuberta i Barańczaka nie jest nieznany polskiej publiczności. W 2011 r.
adaptację sceniczną przedstawiła Opera Krakowska. W 2016 r. w Teatrze Wielkim w
Łodzi Podróż… i do słów Müllera, i Barańczaka zaprezentowali
Stanisław Kierner z Michałem Rotem.
Najważniejszym
punktem odniesienia, jeśli chodzi o tradycję wykonawczą, pozostaje Jerzy
Artysz, choć jego interpretacja jest klasyczna, inaczej niż u Koniecznego. A jego mądre słowa są
znakomitą perspektywą dla odbioru płyty Koniecznego i Napierały:
„Barańczak
oddał własnym słowem to, co podpowiedziała mu muzyczna wyobraźnia Schuberta […]
Nawiązał do tego, czego współczesny człowiek może doświadczyć i co może
rozwarstwić. Właśnie w przypadku tego arcydzieła okazało się, że można
oddzielić słowo Müllera od tego, co niesie muzyka Schuberta. Bo kompozytor
wyrasta tu ponad poetę. Barańczak to odkrył i udowodnił. Odniósł Podróż
zimową do realiów naszego życia. Cykl wyzwolony z romantycznego słowa,
osadzony w kontekście naszej rzeczywistości, staje się dla dzisiejszego
odbiorcy bardziej dramatyczny. Często szokuje. Gdy śpiewam te pieśni,
nierzadko, oprócz zachwytu, czuję zakłopotanie słuchaczy” (Studio 1999
nr 2).
Franz
Schubert
Winterreise
Literatura
przywołana:
Barańczak,
S., Wiersze
zebrine, Wydawnictwo a5, ebook.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.