czwartek, 28 czerwca 2018

WESOŁE KUMOSZKI Z … KANAŁU

Michał Rudziński, fot. Maciej Piąsta


Z kanału orkiestrowego, rzecz jasna. Zapewne w kontekście opery, do tego takiej, jak Wesołe kumoszki z Windsoru Ottona Nicolaia zabrzmieć to może dziwnie, niemniej w moim odczuciu pierwsze skrzypce grała (nomen omen) dziś właśnie orkiestra. Michał Kocimski wydobył z niej to, co najlepsze. Narracja toczyła się potoczyście, z dobrze zarysowaną dramaturgią. Dyrygent świetnie wydobywał to, co w tej partyturze lekkie i roztańczone. Pozwolił orkiestrze rozmigotać się w piosence Fentona. Wyczarował wspaniały klimat nocy w parku windsorskim (tu partytura Nicolaia mocno zadłużona jest u Carla M. von Webera i Felixa Mendelssohna). Temperatura „famfary” wprowadzającej na scenę Falstaffa nie pozostawiała złudzeń, że oto mamy do czynienia z napuszonością bez pokrycia. Wyjątkowo pięknie towarzyszyła też orkiestra pod jego batutą Pani Reich w jej balladzie myśliwskiej, będącej — jak przypomina Piotr Kamiński — „parodią opowieści Marschnera i Wagnera.
Orkiestra pod batutą Kocimskiego pokazała, jak bogata w kolory i nastroje jest partytura Nicolaia, jak mistrzowska jest jego orkiestracja i jak wszystko to służy melodyjności, z ducha prawdziwie włoskiej.
 
Scena zbiorowa, Falstaff: Michał Rudziński, fot. Maciej Piąsta
Na tym tle warstwa sceniczna Kumoszek wypadła zdecydowanie gorzej. W pełni doceniam troskę Beaty Redo-Dobber o młodych śpiewaków. Wyprowadzenie akcji opery na czoło sceny i proscenium i „skrócenie” sceny poprzez stosowanie kurtyn z całą pewnością sprzyjało realizacji ich zadań wokalno-aktorskich. Szkoda tylko, że wykreowany w tych warunkach sceniczny świat był światem farsy czy, jak orzekli moi towarzysze, kabaretu. Postaci narysowano grubą kreską i z wykorzystaniem dość schematycznego ruchu scenicznego. Mieliśmy tu do czynienia z rozbieganiem, charakterystycznym drobieniem kroków, jakby tanecznym ruchem z uginaniem kolan, pozbawionymi aluzyjności gestami seksualnymi. W końcu Panie Fluth i Reich regularnie wykonywały swymi spódnicami ruch, jakby miały zacząć kankana. Pojawiające się na scenie służące Pani Fluth od początku do końca zachowywały się jak głuptaski, a Dr Cajus i Junker Spärlich błaznowali. Być może dałoby się tę koncepcję obronić, gdyby była wzięta w jakiś sceniczny nawias, ale wszystko było tu — o paradoksie — bardzo serio. Do tego stopnia, że na górnej ramie proscenium widzowie otrzymywali wyświetlane informacje o tym, że słuchają uwertury, a potem z informacją, gdzie toczy się akcja. Nie rozumiem też dwóch polskich intermediów, granych przy opuszczonej kurtynie — to zupełnie nie mój poziom dowcipu, także jeśli chodzi o potoczność wykorzystanego języka. Z całości wyłowiłem dla siebie obrazy w oberży, a także sceny ogrodowe i — zasadniczo — finał w parku, do którego wykorzystano pełny rozmiar sceny. Jeśli chodzi o sceny ogrodowe, właśnie w nich znalazłem coś, co na moment pozwoliło wziąć w nawias wspomnianą wcześniej dosłowność tej farsy. Myślę tu o drzewach, które jak żywo przywodzą na myśl estetykę glamour i kampu. Mieniące się i załamujące światło tkaniny, rosnące na drzewach muszki (takie do smokingu, nie owady) — fascynująca okropność, w której „tworzywo w możliwie najbardziej intensywny sposób prezentuje swe właściwości” (Wioletta Kazimierska-Jerzyk, Kamp, glamour, vintage. Współczesne kategorie estetyczne). Nota bene o kampowości mówiłbym również w odniesieniu do sceny finałowej.

 
Natalia Kordecka-Kolo, Łukasz Zimny, fot. Maciej Piąsta

W moim odczuciu aktorsko zdecydowanie najlepsza była grająca Panią Fluth Ewa Spanowska. Mniej podobała mi się wokalnie. Nie zawsze jej głos był dostatecznie dźwięczny, ma też on bardzo specyficzną barwę, dla mnie nieprzyjemną i raczej subretkową. Podobał mi się z kolei mezzosopran Dominiki Stefańskiej, której kreacja w roli Pani Reich była bardzo równa. W pamięć zapadnie mi jej ballada z aktu trzeciego, w której, jak pisałem, znakomicie towarzyszyła jej orkiestra. Niekiedy, zwłaszcza wchodząc w rezonans piersiowy i w górze w jej głosie pojawiał się groch, ale to sprawa do przepracowania.  Pochwały należą się także Natalii Kordeckiej-Kolo (przydałby się jej jednak inny kostium) w roli Anusi, a także Krzysztofowi Zimnemu — Fentonowi, który wzruszył mnie prostą sentymentalnością swej ballady. Ładną postać w całości opery stworzył Wojciech Sztyk jako Pan Fluth. Kumoszki to opera o tyle niewdzięczna dla tak młodych wykonawców, o ile wymaga w głównej roli basa, a więc głosu, który dojrzewa długo. Brakło dziś trochę nośności głosu, dźwięczność w pełnej skali, swobody, ale na to Michał Rudziński będzie mieć jeszcze czas.

Wesołe kumoszki z Windsoru
Teatr Wielki w Łodzi i Akademia Muzyczna w Łodzi
28 czerwca 2018 r.

piątek, 15 czerwca 2018

DUCH UNIWERSYTETU A DUCH USTAWY 2.0


1.      Fabryka i korpo
Znamy filozofów, którzy nie potrafili rozmyślać nie sięgając do etymologii. Wprawdzie jest to droga zdradliwa, warto jednak — jak sądzę — przywołać etymologię dwóch słów, w różny, na ogół negatywny, sposób kojarzonych z uniwersytetem.
Pierwszym z tych słów jest fabryka. Pochodzi ono z łaciny, gdzie fabrica oznacza sztukę, rzemiosło, warsztat, produkcję. Fabrica łączy się, rzecz jasna, z polem semantycznym słowa faber, do którego dowołuje się koncepcja homo faber — człowieka zręcznego, mistrza w swojej dziedzinie, (wy)twórcy. Sięgając zaś do rekonstrukcji języka praindoeuropejskiego, słowo fabryka wywodzi się od *dʰabʰ, oznaczającego m. in. modelowanie, kształtowanie, dopasowanie.
Drugim słowem jest korporacja, wywodzące się z łacińskiego słowa corporatio — derywatu corpus, czyli ciało.
Czy uniwersytet jest fabryką i korporacją? A jeśli tak, to co i po co wytwarza?  
W zamyśle twórców tzw. Ustawy 2.0 uniwersytet miał być fabryką kierowaną przez radę, której większość stanowiliby członkowie spoza społeczności akademickiej, reprezentujący świat biznesu i kapitału. Ich szczególna rola w wyznaczaniu uniwersytetom kierunku widoczna była choćby w zapisach dotyczących stosunku pracy. Początkowo do wygaszenia umowy nauczyciela akademickiego miał wystarczyć wniesiony przeciw niemu akt oskarżenia publicznego. Otwierało to pole do zwolnień choćby tych akademików, którzy jako obywatele zdecydowali się np. protestować przeciw działaniom władz. Następnie, po krytyce, wprowadzono zapis, że umowa taka wygasa po orzeczeniu winy, ale orzeczenie to nie musi być prawomocne. Odmiennie wygląda to w odniesieniu do członków rady uczelni, gdzie wpływ na obsadę gremium ma mieć dopiero wyrok prawomocny!
Nawet jeśli Jarosław Gowin deklaratywnie wycofał się z zapisów dotyczących większości w radzie uczelni, widać tu dobrze, jaką logiką się kieruje. Jest to logika ekonomizmu, którą — za Lechem Witkowskim — określę jako „wąską racjonalność zysku wpisanego w wartość usługową wobec rynku”. W ramach tak rozumianego ekonomizmu ludzi redukuje się do kapitału ludzkiego, a więc uprzedmiotawia się ich i traktuje jako nośnik „wiedzy i umiejętności mających wymierną wartość ekonomiczną, gdzie instytucje edukacyjne są podporządkowane logice przedsiębiorstw usługowych”.
Podporządkowanie uniwersytetu logice ekonomizmu jest groźne z kilku powodów.
Primo, grozi zawężeniem wrażliwości humanistycznej i zredukowaniem jej do rozmiarów ekonomizmu. Wrażliwość ekonomistyczna, niech będzie mi wolno użyć takiego terminu, jest jednak zbyt wąska, by sprostać zadaniom, które realizować ma uniwersytet. Jest również zbyt wąska, by odpowiedzieć na problemy, przed którymi ludzie stają w swoim codziennym życiu, a także realizując zadania profesjonalnie. Witkowski wskazuje tu choćby instytucje kultury, pracowników socjalnych (kształci się ich w ramach pedagogiki), animatorów społeczno-kulturowych. Pokazuje on, że wszyscy oni stają wobec problemów niezwykle złożonych, których nie da się zredukować do jednego wymiaru. Nie da się również dostrzegając tę złożoność abstrahować od podstawowych wartości, do których należy m. in. równa godność wszystkich ludzi. Przykładowo pracownik socjalny z konieczności staje wobec pytań: „Jak pomagać i wspierać interakcyjnie, aby uwalniać od skazania na pomoc, czy jak kształtować samodzielność w ramach współdziałania na rzecz rozwoju lub rozwiązywania jakiegoś działania? Jak rozpoznać, że warunkiem skutecznej pomocy czy współpracy jest odmowa uznania perspektywy autodefinicji własnej sytuacji, dokonywanej przez adresata tego działania, gdy zarazem taka odmowa bywa zagrożeniem dla podtrzymania samej relacji, której to działanie wymaga, na przykład aby pomoc była w ogóle możliwa operacyjnie?”.
Nawet jeśli chcemy patrzeć na uniwersytet przez pryzmat przygotowania profesjonalistów dla rynku pracy, to w sytuacji, która wymaga kształtowania np. pracowników socjalnych widać, że logika ekonomizmu jest dysfunkcyjna. Nie da się spełnić nawet tak wąskiego zadania, jak oddanie usług rynkowi, bez odwołania do wrażliwości humanistycznej, jak nazywa ją Witkowski, która nie tylko wyposaża ludzi w konkretne narzędzia przydatne do rozpoznawania „możliwie wszystkich wymiarów złożoności strukturalnej wpisanej w sytuacje społeczne charakterystyczne dla interakcji z nim związanych”, ale kształtuje osobowość studenta tak, by umiał on trwać w sytuacji ambiwalencji, takiej, w której oscyluje się między wartościami, między zadaniami, gdzie nie ma prostych, algorytmicznych wyjść ze skomplikowanych problemów.
Secundo, grozi stępieniem krytycyzmu, który jest konstytutywnym elementem „moralnego myślenia” (odwołuję się tu do tytułu znakomitej książeczki Michała Hellera). Wyobraźmy sobie, że kierunek działania uniwersytetu wyznacza środowisko kapitału i biznesu. Jak w takiej sytuacji podjąć choćby krytykę kapitalizmu finansowego (kasynowego, turbokapitalizmu), który tak walnie przyczynił się do kryzysu z roku 2008? Czy można w pełni jawnie, bez obaw, podjąć się zdecydowanej krytyki środowiska, od którego decyzji zależy tak los uniwersytetu, jak i nas samych? A może — dołączając do zdominowanych przez biznes rad uczelni także przepis znoszący minima kadrowe — doszłoby do wytworzenia klasy prekariuszy, próbujących przeżyć, a więc grzecznie realizujących zadania postawione w ramach umowy o dzieło?
Zagrożenie, o którym piszę, nie dotyczy zresztą tylko podporządkowania uniwersytetu logice ekonomizmu. Odnosi się ono do oddania uniwersytetu jakiejkolwiek ideologii. Jako wymowny przykład podać tu można choćby prace historyków nazistowskich wymierzone w renesans — choćby dla Josefa Strzygowskiego humanizm łacinników był wyrazem rzymskiego imperializmu, który nie pozwalał dostrzec i oddać sprawiedliwości elementowi indo-germańskiemu. (Pisze o tym przejmująco Tadeusz Kroński w Faszyzmie a tradycji europejskiej. Nota bene mamy tu do czynienia z przykładem podwójnie wymownym — Kroński znakomicie diagnozuje zagrożenia płynące z faszyzmu, kapitalnie pisze o „nauce” uprawianej w duchu nazistowskim, sam jednak, po wojnie, podporządkował się ideologii stalinowskiej). Ale mamy też przykład aktualny — czyli próbę takiej zmiany ustawy o UKSW, by utworzyć tam (przez fuzję z Wojskowym Instytutem Medycznym) Wydział Medyczny. UKSW nie posiada na polu medycyny jakichkolwiek osiągnięć naukowych. O jego wyjątkowości przesądza natomiast — zdaniem Konstantego Radziwiłła — „etyka i wartości, które będą tworzyć nową jakość w medycynie”. Rektor UKSW widzi w erygowaniu nowego Wydziału realizację testamentu Jana Pawła II, który ma być inicjatorem powołania tego Wydziału.
Tertio, grozi uwikłaniem się w logikę będącą odwrotnością dewizy UJ: plus vis quam ratio. Jeśli losy uniwersytetu złożymy w ręce ośrodka decyzyjnego, zdominowanego przez określoną ideologię, powinniśmy pamiętać o tym, co pisał Stanisław Ehrlich:
„Ośrodek kierowniczy decyduje o celach związku, zasadniczych drogach ich realizacji, rozstrzyga konflikty między członkami lub podgrupami. Decyzje ośrodka kierowniczego mają charakter ostateczny w tym sensie, że mogłyby być uchylone dopiero przez zmianę układu sił, to jest na skutek zmian personalnych w samym ośrodku. Owa węższa grupa, którą określiliśmy jako ośrodek decyzyjny (kierowniczy) przypisuje członkom związku sposób zachowania się, który jest dla nich wiążący, ponieważ może być w razie sprzeciwu wymuszony” (wyróżnienie — M. M. B.).

Dominacja ekonomizmu w zglobalizowanym świecie pociągnęła za sobą globalny kryzys edukacji, kryzys obywatelstwa u kryzys demokracji. Jak pisze Martha C. Nussbaum
„W programach nauczania, które społeczeństwa demokratyczne serwują młodym, wprowadzane są radyklane zmiany, które nie zostały poważnie przemyślane. W pogoni za zyskiem poszczególne państwa i ich systemy nauczania, nie zważając na nic, rugują umiejętności niezbędne do podtrzymania przy życiu demokracji. Jeśli ten proces nie zostanie zatrzymany, już wkrótce państwa na całym świecie będą produkować pokolenia użytecznych maszyn, zamiast pełnowartościowych obywateli zdolnych do samodzielnego myślenia, krytycznego podejścia do tradycji oraz zrozumienia wagi zarówno osiągnięć drugiego człowieka, jak i doznanych przez niego krzywd. Na naszych oczach rozstrzyga się przyszłość światowych demokracji”.
Podobną diagnozę na gruncie pedagogiki stawia Peter McLaren. O zagrożeniach dla uniwersytetu i humanistyki płynących z dominacji kapitału pisał także Jacques Derrida (i inni, rzecz jasna).

Na czym w praktyce polega podporządkowanie uniwersytetu logice ekonomizmu? Między innymi na redukowaniu znaczenia szeroko pojmowanej humanistyk. Politycy stosują tu strategię umniejszania dorobku humanistów, wskazując, że wyniki ich pracy są „bezproduktywne”, nie do zaaplikowania, a to oznacza przejadanie publicznych pieniędzy. W ramach uniwersytetu preferuje się dyscypliny inżynieryjne, technologicznie i wszelkie inne, których osiągnięcia są użyteczne w wypracowywaniu zysku. Tworzy się w ten sposób antagonizm między przedstawicielami różnych nauk. Podporządkowuje się też działanie uniwersytetu logice krótkoterminowych korzyści zapominając, że nie każda wartość jest zyskiem w sensie gospodarczym, a uniwersytet ma zadania długoterminowe. Stawia się na rynkową konkurencję między uniwersytetami, wydziałami, naukowcami, zabijając solidarność, współpracę i autentyczną interdyscyplinarność. Jak pokazywał Jan Szomburg, kapitalizm nakierowany na grę rynkową, z jej krótkoterminową perspektywą zysku i ryzykiem, jest modelem na wskroś amerykańskim. Przeciwstawiał on taki kapitalizm modelowi zorientowanemu instytucjonalnie (np. Japonia, Niemcy). Zdaniem Szomburga Polacy nie mają uzdolnień biurokratyczno-etatystycznych, za to mają smykałkę do gry rynkowej, a więc właściwy dla nas miał być rzekomo model amerykański, obecny w myśleniu Gowina i w duchu jego ustawy. Czy fakt, iż Stany Zjednoczone stały się źródłem kryzysu finansowego z 2008 r., a wraz z nim ze wzrostem społecznych nierówności, czy fakt, że Szkoła Chicagowska spotyka się z zasadną krytyką, czy fakt, że społeczność akademicka w USA dotknięta została bardzo problemem prekaryzacji, nie są tedy powodami, by zacząć zastanawiać się nad sposobem rozumienia miejsca uniwersytetu w kontekście rynku?
Jeśli zatem uniwersytety mają być fabryką, jednym z elementów produkcyjnych globalnych korporacji, gdzie produkuje się innowacje i kompetencje nastawione na zysk finansowy w perspektywie krótkoterminowej i w ramach gry rynkowej, to z całą pewnością uniwersytet nie powinien być ani fabryką, ani korporacją.

2.     Przejąć fabrykę, ucieleśnić korpo
„Gorączka dochodowości — pisze Nussbaum — panująca na globalnych rynkach grozi zagubieniem wartości cennych dla przyszłości demokracji, szczególnie w czasach religijnych i gospodarczych turbulencji”. Twierdzi również, że „Orientacja na zysk sprawia, że wielu zaniepokojonych przywódców właśnie nauki ścisłe i technologię uznaje za decydujące dla przyszłości państw”. Jawna nierówność w traktowaniu dyscyplin przynosi szkodę uniwersytetowi. W jego przestrzeni nie ma nauk lepszych i gorszych. Wszystkie są potrzebne, także sobie nawzajem. Humanistyka dostarcza innym naukom możliwości trenowania się w analizie pojęć, ścisłości dowodzenia czy krytycyzmie. Nauki biologiczne są nieodzownym punktem odniesienia dla badań kognitywistycznych czy znaturalizowanej filozofii umysłu. Świadomość metodologiczna przydaje się lekarzom pracującym w ramach EBM. Trudno prowadzić refleksję w ramach filozofii polityki bez znajomości prac z socjologii czy politologii. Równie trudno myśleć dziś o społeczeństwie abstrahując do artefaktów i ich sprawczości. A o tak ważnych fenomenach, jak Puszcza Białowieska, nie sposób dyskutować w gronie przedstawicieli wyłącznie jednej dziedziny wiedzy. W pełni zgadzam się choćby z podejściem Michela Serres’a, który od dawna sprzeciwia się sztywnemu oddzielaniu od siebie dyscyplin naukowych i łatwemu przeciwstawianiu ich sobie. Naukę widzieć raczej należy jako „ogólny przepływ wiedzy jako takiej – wiedzy, która nie jest zdezintegrowana”, jako sieć, formację złożoną z relacyjnie powiązanych dyscyplin. Przy czym relacyjność oznacza tu, że dyscypliny są tylko quasi-tożsame, że najdrobniejsza zmiana w jednej części sieci pociąga za sobą przeorganizowanie całości. Tak ujęta nauka rzeczywiście nie jest antropocentryczna, w tym sensie, że żadna dyscyplina nie jest tu wyróżniona, centralna, najważniejsze nie są zatem również zagadnienia związane z samym człowiekiem (i jego terapią). Żadna dyscyplina nie ma również monopolu ani naprawdę, ani na uniwersalną metodę poznania. Jest raczej tak, że prawdy cyrkulują między poszczególnymi dyskursami, a zadaniem filozofa nauki jest umiejętność śledzenia tych cyrkulujących elementów.
Innymi słowy, uniwersytet i naukę rozumieć należy jako korporację, a więc jako ciało, złożone z różnych, ale wzajemnie powiązanych ze sobą członków. To wspólnota uczących i nauczanych, wspólnota powiązanych więzami solidarności i wspólnym celem reprezentantów rozmaitych dyscyplin.
Co wiążę reprezentantów różnych dyscyplin? Praca, nastawiona na zasadniczy cel, którym jest prawda. W tym sensie uniwersytet jest również fabryką, miejscem kształtowania obrazów świata, nauczania rzemiosła, budowania faktów (factum jest tym, co wytworzone podług wiarygodnych procedur). Jedną z najbardziej bałamutnych opozycji jest opozycja między tym, co czysto teoretyczne, a tym, co czysto praktyczne (czy stosowane). Jestem głęboko przekonany, czemu dałem wyraz w swojej książce na temat humanistyki, że wszystkie nauki są praktyczne, tyle, że są różne rodzaje praktyczności (stosowania). Nie da się bowiem podciągnąć pod jeden mianownik stosowalności badań np. nad wdrożeniem nowego leku czy nowego rodzaju opatrunku (tu mój ukłon w stronę Politechniki Łódzkiej), a kształcenia kompetencji, które w pracy zawodowej stosuje pracownik socjalny. Z jeszcze innym rodzajem stosowalności mamy do czynienia w socjologii akcjonistycznej Alaina Touraine’a i jego uczniów, gdzie interwencja socjologiczna ma na celu między innymi wzrost sprawczości i samoświadomości badanej grupy. Odmienną sprawczością jest socjologia „laboratoryjna”, projektowana przez Łukasza Afeltowicza i Krzysztofa Pietrowicza, gdzie działania ekspertów poprzez aranżację sytuacji eksperymentalnych pozwalają wspólnotom na realizację celów dla nich ważnych. Odmienną sprawczość ma też filozoficzna analiza pojęć, które — wpuszczone w przestrzeń publiczną — oddziałują na inne praktyki społeczne. Pomyślmy choćby o pojęciach narodu i rasy — jak walnie analizy humanistów, w tym archeologów odwołujących się do pojęcia rasy czy badaczy dziedzictwa indo-germańskiego (w ich nomenklaturze) przyczyniły się do utrwalania stereotypów antysemickich i ideologii aryjskiej . I jak przejmujące są teksty Stefana Czarnowskiego, który — wraz z innymi durkheimistami — zmagał się intelektualnie z tamtymi stanowiskami. (W moim poczuciu humaniści często zapominają, jak wielką odpowiedzialność biorą na siebie, analizując określone pojęcia, czytając i przywracając życiu określonych autorów; sam zupełnie nie rozumiem choćby ekshumowania i reinkarnacji Carla Schmitta w dyskursie intelektualistów związanych z lewicą).
Uniwersytet jako korporacja i jako fabryka jest dla mnie przestrzenią, w której — mówiąc językiem Witkowskiego — pracują ludzie wykonujący „zawód niemożliwy”. Mają oni zobowiązania wobec wartości, ze szczególnym wyeksponowaniem prawdy, a jednocześnie wiedzą, że nigdy w pełni tego zobowiązania nie mogą zrealizować (prawdy pełnej nie osiąga nikt z nas). Potrzebują zysku, choćby w postaci godziwej zapłaty, ale nie mogą pracować dla zysku. Jak mówi tekst przysięgi doktorskiej, badania naukowe prowadzić mamy „w celu odkrywania i upowszechniania prawdy”. Bez tej perspektywy, bez tego telos, każdy zysk staje się w ramach uniwersytetu niegodziwy. (Właśnie z tej przyczyny całym sercem popieram naukę otwartą).
O prawdzie nie da się jednak mówić bez afirmacji prawdy. Prawda jest tym, co nas zobowiązuje etycznie; jest wartością, którą afirmujemy w rzetelnie przeprowadzonych badaniach. Jak pisze Barbara Tuchańska:
„sprzeniewierzenie się nakazowi dążenia do prawdy jest pogwałceniem sensu poznania naukowego w tym znaczeniu, że unicestwia normatywne kryterium, które odróżnia poznanie naukowe od innych form poznawczego »oswajania rzeczywistości«”.
I w innym miejscu:
„w obrębie twórczej działalności naukowej warunkiem przejawiania się prawdy jako wartości jest jej rozumiejące przeżywanie i zobowiązanie wobec siebie oraz innych do dążenia do niej”.
Derrida znakomicie pokazał, że choć odróżnienie aktów konstatujących od performatywnych jest ważne, należy je jednak wciąż na nowo kwestionować. Choćby po to, by we wszystkich twierdzeniach, które stwierdzamy jako prawdziwe, widzieć także element performatywny: afirmujemy prawdę, która się w nich dla nas odsłania, dlatego uważamy, że inny są również zobowiązani do afirmacji tej odsłoniętej prawdy.
Jeśli uniwersytet ma być korporacją i fabryką w znaczeniach, które nadaję tym terminom w tej części mojego tekstu, to musi on być przestrzenią autonomiczną oraz demokratyczną. Autonomia nie polega tu przy tym na zamknięciu w wieży z kości słoniowej. Wręcz przeciwnie, uniwersytet ma do zrealizowania zobowiązania społeczne, których nie może z siebie zdjąć. Ale by było to możliwe musi być, znów odwołuję się do Derridy, „polem bezwarunkowej wolności zapytywania i przedkładania propozycji, a nawet prawa do publicznego głoszenia tego wszystkiego, czego wymagają badania, wiedza i myślenie prawdy”.
Musi być także przestrzenią demokratycznej samorządności. Nie przekonuje mnie argument Marcina Zaroda, że nie boi się ustawowego wzmacniania władzy centralnej w ramach uniwersytetu (Zaród pisze konkretnie o władzy rektora), bo demokracji i autonomii uczelni dotychczas nie widział. Z całą pewnością jest ich za mało, ale oznacza to — w moim przekonaniu — że trzeba zabiegać o większą demokratyzację i korporyzajcę (w sensie widzenia uniwersytetu jako corpus, ciała). Nie musi to wcale oznaczać rozmywania odpowiedzialności za określone decyzje. Świadczą o tym ruchy na rzecz demokratyzacji pracowniczej, o których piszą Afeltowicz i Pietrowicz.

Appendix
Mój list do Jarosława Gowina
Pan
Jarosław Gowin
Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego

Nie jestem ani najbardziej aktywnym uczestnikiem obecnego protestu, ani najbardziej aktywnym działaczem na rzecz praw osób LGBT+. Mimo to, czuję się wywołany przez Pana do tablicy. Zadziwiło mnie już to, że był Pan skłonny nazwać protest „młodzieżowym happeningiem”, nie spodziewałem się jednak, że tak łatwo przyjdzie Panu sprowadzenie tego protestu do gestu z zasady antydemokratycznego, inspirowanego przez złowrogie siły Antify, mniejszości seksualnych i… partii RAZEM.
W radiowej Jedynce był Pan skłonny stwierdzić, że „Demokracja nie polega na tym, że pod wpływem protestów małych grupek wyraźna większość ma zrezygnować z szansy, jaką jest ta reforma”. Biorąc pod uwagę fakt, że protest rozprzestrzenia się, że zaangażowane są w niego zarówno większe, jak i mniejsze ośrodki akademickie, a także, że wysuwane są w kontekście ustawy bardzo konkretne argumenty krytyczne wskazujące na zagrożenia z nią związane, chciałbym dowiedzieć się o jakiej wyraźniej większości Pan mówi? Chciałbym również wiedzieć, na podstawie jakich informacji wskazuje Pan tę bliżej nieokreśloną acz wyraźną większość?
Chciałbym również dowiedzieć się, co złego jest w tym, iż przeciw ustawie 2.0 protestują osoby związane np. z ruchem LGBT+? Odnoszę wrażenie, że Pana wypowiedź ma być sygnałem dla środowisk prawicowych niechętnych reformie, że nie ma sensu popierać  gejów, ale też lewaków i antyfaszystów.
Protestuję nie jako gej, ale jako członek społeczności akademickiej,  dumny z credo swojego Uniwersytetu — Veritas et Libertas oraz z faktu, że moja Uczelnia podpisała Kartę Różnorodności, a także przywiązany do złożonej przysięgi doktorskiej, w myśl której  wspierać mam słuszne sprawy Uniwersytetu „wszędzie, gdzie to możliwe”, a pracować nie dla żądzy zysku „i nie dla próżnej chwały, ale w celu odkrywania i upowszechniania prawdy”. Tak się zwyczajnie składa, że przy okazji jestem gejem, a żyję w kraju, w którym nie sposób nie zabiegać o równość praw dla mniejszości seksualnych. Trudno uznać, za licujący z moją godnością fakt, że gros spraw dotyczących mojego zdrowia, życia, spraw codziennych muszę regulować notarialnie i tak pozostawiając partnera w niekomfortowej sytuacji związanej z dziedziczeniem. Czymś okrutnym jest fakt, że nasze wieloletnie pożycie nie może być dostrzegane przez system prawny — w kwestii wspólnego budżetu domowego itp. wciąż pozostajemy dla siebie oficjalnie obcymi osobami. Trudno nie reagować na funkcjonowanie w Polsce ośrodków „terapii” konwersyjnej czy na homofobię w szkołach, której efektem bywa depresja, próby samobójcze, alienacja. Żadna z tych kwestii nie jest jednak podnoszona w ramach protestu przeciw ustawie 2.0 — i słusznie, bo czegoś innego ten protest dotyczy. Rozumiem, że może Pana drażnić obecność tęczowej flagi na proteście na Uniwersytecie Warszawskim. Chciałbym jednak przypomnieć, że Fundacja Życie i Rodzina Kai Godek próbowała wywierać presję na uczelnie publiczne, wysyłając zapytanie o to, kto prowadzi zajęcia z zakresu gender studies, jakie koszta pochłaniają takie zajęcia i na podstawie jakich kryteriów dobierano informacje. Chciałbym również przypomnieć, że akademicy, jak prof. Dariusz Oko czy prof. Paweł Bortkiewicz, także w ramach sal akademickich, konferencji i publikacji pokonferencyjnych przedstawiają poglądy urągające rzetelności naukowej, a wymierzone w gender studies i społeczność LGBT.

W końcu, chciałbym zwrócić uwagę, że nowoczesna demokracja liberalna nie jest demokracją wyłącznie ilościową — żadne odwołania do statystyk i wyraźnych większości nie są same w sobie argumentem. W przeciwnym razie większość mogłaby przegłosować cokolwiek. We współczesnych demokracjach liczyć się należy z prawami mniejszości, a także trzeźwo oceniać długofalowe konsekwencje rozwiązań prawnych. Zapewne nie wszyscy protestujący dobrze orientują się w proponowanej przez Pana ustawie. Nie jest to przy tym wina, którą łatwo da się przenieść na protestujących. Jakość prac legislacyjnych po stronie MNiSW można ocenić wyłącznie negatywnie. Jak pisał Marcin Zaród „Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego zapewnia, że prace trwały dwa lata przy udziale całego środowiska. Nie przeszkadza to jednak w skróceniu konsultacji społecznych i robieniu wrzutek sejmowych na finiszu. Łatwo się pogubić, bo dokument dostępny w serwisie Sejmu jest sprzeczny z komunikatem prasowym o ostatnich zmianach. Na stronach samego ministerstwa nadal dostępna jest wersja z marca”. Dziwny też — w kontekście dwuletniego okresu konsultacji — jest nagły wysyp poprawek, który przypomina legislacyjną biegunkę. 

Na koniec pozwolę sobie zacytować Henryka Elzenberga: „Wartość walki tkwi nie w szansach zwycięstwa sprawy, w imię której się ją podjęło, ale wartości tej sprawy”. Uniwersytet ma wartość wielką!
Z poważaniem,

Dr Marcin M. Bogusławski
12 czerwca 2018 r.

Literatura przywołana
Afeltowicz, Ł., Pietrowicz, K., Maszyny społeczne, PWN, Warszawa 2013.
Derrida, J., Uniwersytet bezwarunkowy, przeł. K. M. Jaksender, eperons, Kraków 2015.
Bogusławski, M. M., Humanistyka z perspektywy ontologii kulturowej, Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2018.
Kroński, T., Faszyzm a tradycja europejska, IFiS PAN, Warszawa 2014.
Nussbaum, M. C., Nie dla zysku! Dlaczego demokracje potrzebuje humanistów, przeł. Ł. Pawłowski, Kultura Liberalna, Warszawa 2016.
Serres, M., Le Passage du Nord-Ouest. Hermes V, Editions du Minuit, Paris 1980.
Szomburg,J., Jaki kapitalizm?, [:] Liberalizm polski, wybór i redakcja naukowa I. Krzemiński, Sedno, Warszawa 2015, s. 217-228.
Tuchańska, B., Dlaczego prawda? Prawda jako wartość w sztuce, nauce i codzienności, Poltext, Warszawa 2012.
Witkowski, L., Humanistyka stosowana. Wirtuozeria, pasje, inicjacje, Impuls, Wyższa Szkoła Biznesu w Dąbrowie Górniczej, Kraków 2018.
Zaród, M., Ustawy bez poprawy

poniedziałek, 11 czerwca 2018

RIGOLETTO


„Ta opera słynie przede wszystkim ze znakomicie skonstruowanych arii, duetów i scen ansamblowych — pisze w programie do Rigoletta Adam Czopek —, dających śpiewakom wielkie pole do wokalnego popisu. Mimo że śpiew ma niczym nieskrępowany prymat, to nie jest on celem samym w sobie, a partia orkiestry przestaje być tylko jego tłem. Orkiestra nabiera tutaj szczególnego znaczenia w budowaniu siły dramatycznej charakterystyki każdej sytuacji i osób. Po raz pierwszy bardzo wyraźnie przeniósł Verdi punkt ciężkości operowej dramaturgii na przeżycia jednostki”. Temu też winna służyć reżyseria.

Inscenizacji Paolo Bosisio nie da się uznać za po prostu za realistyczną, tj. wierną realiom libretta. A to dlatego że obok realistycznych kostiumów (bardzo pięknych, zaprojektowanych przez moją przyjaciółkę Zuzannę Markiewicz, co muszę odnotować gwoli uczciwości) czy scenograficznych detali, jest w niej wiele umowności. Twórcy zdecydowali się na trwałe elementy scenografii, wypracowując schemat scenicznej przestrzeni, re-aranżowany za pomocą przesłon, kolorów (dobra reżyseria świateł), mebli czy innych elementów scenograficznych, jak proste ramki, pełniące w akcie 3 funkcję okna i drzwi w mieszkaniu Sparafucilego. 
Jeśli widz zbyt skupi się na realiach i nie dostrzeże roli, którą w spektaklu grają konwencja oraz umowność, może zżymać się na fakt, że kwiaty wyrastają z białych schodów, na to, że opuszczający Gildę Rigoletto nie widzi Księcia i Giovanny stojących tuż obok niego, albo na to, że w trakcie finałowego duetu Rigoletto momentami porusza się po domu Sparafucilego. Mnie połączenie realistycznego detalu ze scenograficznym „schematyzmem” i umownością przekonało.  Nic nie odrywało mojej uwagi od tego, co zasadnicze: relacji między bohaterami. Przy okazji mogłem być aktywnym widzem, który musi to i owo dopowiedzieć. 
Jeśli na coś miałbym grymasić, to na mało przekonującą aranżację pierwszej sceny baletowej, gdzie skupiłbym taniec wyłącznie w komnacie, oraz na drugą scenę z Monteronem — umowność umownością, on i żołnierze powinni jednak przejść wzdłuż domniemanej ściany komnaty. 
Z kolei, jeśli miałbym wyróżnić jakiś fragment, to byłby to początek aktu 3, przepięknie rozwiązany plastycznie. Basisio obramował swoją inscenizację motywem w libretcie nieobecnym. W trakcie preludium na tle kamiennej ściany młody Rigoletto z córeczką idą złożyć kwiaty na grobie matki Gildy. Na sam koniec mała Gilda wraca, niosąc żałobny bukiet sobie samej — starszej i martwej. Młodego Rigoletta ładnie zagrał Dawid Kucharski z zespołu baletowego. Nie udało mi się rozpoznać, kto był małą Gildą — nazwiska obojga powinny znaleźć się w programie.

Tadeusz Kozłowski poprowadził spektakl bardzo sprawnie, budując przekonującą dramaturgicznie narrację muzyczną. Zazwyczaj dobre były proporcje między kanałem a sceną, problem miałem bodaj tylko ze sceną przekleństwa w akcie I, gdzie orkiestra potrafiła przykryć Roberta Ulatowskiego śpiewającego Monterone. Orkiestrowym majstersztykiem jeśli chodzi o barwy i nastrój był akompaniamet Zenonowi Kowalskiemu (Rigoletto) i Grzegorzowi Szostakowi (Sparafucile) a akcie 1.

Hanna Okońska i Agnieszka Białek

Odkryciem stała się dla mnie Hanna Okońska jako Gilda. To bardzo młoda artystka, dziewczęcą urodą kapitalnie pasująca do roli. Bardzo dobrze czuje się na scenie — jej aktorstwo było bardzo przekonujące i wolne od przerysowań. Znakomicie spisała się również wokalnie. Jej głos jest skupiony i emisyjnie dość wąski, szklisty, ale jednocześnie ciemny w barwie, co dla mnie jest atutem (nigdy nie rozumiałem fenomenu Gild wykonywanych przez artystki takie, jak Lily Pons), wyrównany, z dźwięcznym rejestrem piersiowym. Jej Gilda urzekła mnie prostotą, szlachetnością i wyczuciem tego, co moralne godziwe. A  godziwym moralnie było choćby przebaczenie Księciu, które dwukrotnie (akt 2 i akt 3) w operze zaleca ojcu. To wątek wart podkreślenia, bo często ginie w natłoku współczucia, które widz zaczyna czuć względem Rigoletta. Przyznam, że ja tej postaci współczuć nie potrafię. Rigoletto jest dla mnie jednym z najbardziej mrocznym bohaterów operowych, który nie dość, że za własne krzywdy mści się na innych, to jeszcze nie potrafi się uczyć. Gdy Gilda umiera rozpaczliwie krzyczy o klątwie, tak, jakby nieszczęście sprowadzone zostało z zewnątrz. A przecież to on swoim postępowaniem, w tym odrzuceniem prośby Gildy by przebaczył Księciu, odpowiada za tragiczny splot wydarzeń. 

Hanna Okońska i Zenon Kowalski

Być może wątek przebaczenia dotarł do mnie dzisiaj tak mocno, dlatego że Kowalski poprowadził swą rolę tak, by nie grać na współczuciu odbiorcy. Nie przeszkadzało mu to w sposób wyjątkowo wiarygodny pokazywać smutku czy rozpaczy, choćby w La ra, la ra oraz arii Cortigiani. Jednocześnie jednak nie dało się zapomnieć, jak odpychający był drwiąc w akcie 1, czy wtedy, gdy świętował tryumf myśląc, że stoi nad zwłokami Księcia. Jego śpiew był narzędziem aktorskiej gry na równi z ciałem. Dlatego nie zawsze było miejsce na to, by brzmieć ładnie — jego mocny i ciemny baryton bywał cierpki, niekiedy nosowy, to był twardy jak kawałek drewna, to miękł, ale przydymiał się, stawał swoiście melancholijny, choćby jak wtedy, gdy powracał do klątwy Monteronego. 

Agnieszka Makówka i Łukasz Załęski

Zmysłową i żywą postać stworzyła Agnieszka Makówka jako Maddalena. Znakomita aktorsko była też Agnieszka Białek jako Giovanna (znów, gwoli uczciwości, podkreślić muszę nasze przyjacielskie więzi). Dobrym Sparafucilem był Szostak. W sumie niedosyt związany mam tylko z postacią Księcia, którego śpiewał Łukasz Załęski. Jeśli chodzi o stronę wokalną, wypadł w sumie poprawnie. Najmniej przekonał mnie w akcie 3 — jego La donna… zupełnie brakowało lekkości, za to pojawiła się skłonność do pokazania na scenie siebie a nie granej postaci. Problem w tym, że wszystko śpiewał i grał dokładnie tak samo. Tak mało wiarygodnego żaru miłosnego, jak ten okazywany Maddalenie, dawno nie widziałem; musze wręcz przyznać, że rozwiązywanie tasiemek u jej stanika przypominało mi… skubanie kury przez babcię. Na szczęście Rigoletto wytrzyma bez w pełni wiarygodnego Księcia Mantui. Tak też się stało dzisiejszego wieczoru.

G. Verdi
Rigoletto
2 premiera, 10 czerwca 2018 r.
Teatr Wielki w Łodzi

Reż. Paolo Bosisio
Dekoracje Domenico Franchi
Kostiumy Zuzanna Markiewicz
Choreografia Bogumiła Szaleńczyk
Chórmistrz Maciej Salski
Kierownictwo muzyczne Tadeusz Kozłowski

Fotografie Joanny Miklaszewskiej z materiałów prasowych



PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...