sobota, 29 kwietnia 2017

DERRIDA BLISKI POPPEROWI?

Tytułowe pytanie jest, rzecz jasna, prowokacją intelektualną. Myślę jednak, że w pewnych kwestiach Derridzie i Popperowi nie jest do siebie zbyt daleko. (Swoją drogą to ciekawe, że hipotetyzm Poppera nie spotkał się z zarzutami o usuwanie fundamentów i niszczenie kultury, podczas gdy łatwo szermuje się takimi zarzutami pod adresem Derridy; nie sądzę też, by powodem była Popperowska koncepcja trzeciego świata). Problem w tym, że myśl Derridy nazbyt często funkcjonuje w polskim dyskursie w odczytaniach skrajnie uproszczonych, które sprowadzić można do haseł „skrajny relatywizm” czy „wszystko wolno” (warto zerknąć do książki Tomasza Markiewki Literaturoznawczy spór o interpretację, w której pokazuje nie-obiegowy obraz dekonstrukcji).

Jeśli miałbym — prowizorycznie — wskazać płaszczyznę, na której Derrida może spotkać się z Popperem, wskazałbym płaszczyznę „krytycznego racjonalizmu”*. Wiąże się to z przekonaniem, że nie istnieje wiedza, która jest z zasady nie do obalenia. I tym różni się ona od różnej maści „ideologii”, które nie tylko proponują kompletne rozwiązanie jakiegoś problemu, ale zgłaszają także roszczenie do absolutnej pewności i uniwersalności. 
O krytycyzmie jako działaniu przeciwstawionemu ideologizacji jasno pisał Derrida choćby w Uniwersytecie bezwarunkowym. Pozwolę sobie na stwierdzenie, że krytycyzm Derridy jest racjonalizmem w tym sensie, że nie oznacza on po prostu negacji dla negacji i nie stanowi ucieleśnienia zasady antything goes . Derrida — wbrew szablonowym odczytaniom — działalność krytyczną wiąże także z kwestią prawdy i prawdziwości; przy czym prawda ma w jego filozofii wymiar zarówno epistemologiczny jak etyczny: prawda zobowiązuje. Właśnie inspiracje Derridańskie skłoniły mnie do uznania, że wszelkie akty rozumienia są zarazem aktami aksjologicznymi: to znaczy nie tylko stwierdza się w nich pewne sensy, ale jednocześnie afirmuje się je (lub nie) jako prawdziwe.

„Prawda jest bowiem jedną z wartości, która „w swej roli ontologicznej” strukturuje bycie, a „w swej ontycznej roli” jest wartością przeżywaną i korelatem „zaangażowania indywidualnego oraz społecznych (kulturowych) instytucji i systemów normatywnych” (Tuchańska 2012a, s. 302).  Na poziomie ontycznym doskonale widać chociażby etyczny wymiar prawdy. Dochodzi on do głosu w tych sytuacjach życia codziennego, w których „oczekujemy od innych informacji zgodnych ze stanem faktycznym, szczerych wypowiedzi, zobowiązania prawdziwościowego”. Wiemy również, że na straży prawdy „stoją różnorodne przepisy i normy prawne (na przykład chroniące przed oszustwem, karzące za poświadczenie nieprawdy czy krzywoprzysięstwo), obyczajowe (przysięga) oraz etyczne, bo prawdomówność bywa traktowana jako wartość etyczna, na straży której stoi dekalog” (Tuchańska 2012a, s. 286). Zobowiązanie prawdziwościowe pełni bardzo ważną rolę w praktyce naukowej. Nie ma przesady w stwierdzeniu Tuchańskiej, że „sprzeniewierzenie się nakazowi dążenia do prawdy jest pogwałceniem sensu poznania naukowego, w tym znaczeniu, że unicestwia normatywne kryterium, które odróżnia poznanie naukowe od innych form poznawczego «oswajania» rzeczywistości” (Tuchańska 2012a, s. 284). Przy czym zauważa ona, że „[w] obrębie twórczej działalności naukowej warunkiem przejawiania się prawdy jako wartości jest jej rozumiejące przeżywanie i zobowiązywanie siebie oraz innych do dążenia do niej” (Tuchańska 2012a, s. 278). Akt rozumienia, w którym odsłania się prawda, ma zatem charakter konstatująco-afirmujący, zarazem pozwala nam coś stwierdzić, jak i afirmuje prawdę jako wartość”
— pisałem w pracy doktorskiej. W kontekście samego Derridy zauważałem z kolei:
„Afirmację traktuję jako Derridiańską „deklarację performatywną", czyli jako akt rozumienia, który nie jest niezaangażowanym konstatowaniem czegoś, ale opowiedzeniem się za czymś,  a więc również opowiedzeniem się przeciw czemuś”.

Piszę o tym, dlatego że etyczny wymiar poznania wydaje mi się dziś szczególnie ważny, nie tylko na terenie działalności naukowej. Uświadomienie sobie, że „prawda zobowiązuje” i że oznacza to także konieczność trwania w postawie krytycznej, może być jednym z narzędzi ułatwiających sobie poradzenie ze społecznie szkodliwymi ideologiami. Wśród nich wymienić można prawdopośrodkizm czy brak refleksji nad konsekwencjami swoich działań. Przykładowo, popierając Kukiz’15 popiera się Roberta Winnickiego i innych działaczy nacjonalistycznych i homofobicznych. Samemu jednak deklarować można postawę akceptacji dla mniejszości i daleką od nacjonalizmu. Dalej, można popierać ponowne unarodowienie polskiej gospodarki. Problem w tym, co miałoby to znaczyć? Wystarczy spojrzeć np. na polskie firmy drobiarskie, by uświadomić sobie, że warunki pracy w Polsce potrafią być podobne do niewolniczej pracy w Bangaldeszu, a także, że polski przemysł drobiarski stoi zatrudnionymi weń imigrantami (polecam znakomity tekst Ilony Rabizo w kwietniowym Le Monde Diplomatique). Wymaga to pilnej interwencji, która może wyglądać na antynarodową. Następnie wymienić można poglądy, które mają być całościowym, prostym i uniwersalnie ważnym rozwiązaniem danego problemu. Tak jest choćby w przypadku ideologii altmedowych, w których jeden środek ma być lekarstwem na —traktowane jako jedna! — różnorodne choroby. Medycyna przy tym ma być domeną spisków, w tym firm farmaceutycznych. W końcu ideologią jest także przekonanie, że wszelkie poglądy są równie ważne, a więc, że na rynku informacyjnym mamy do czynienia z równosilnymi opiniami. Do czego prowadzi takie podejście pokazuje przykład RT (Russia Today). Problem z tym medium, to nie problem z kremlowską propagandą, jak często utrzymuje się w Polsce. Nie stroni się tam bowiem od mówienia o faktach dla Kremla niewygodnych. Jak pokazuje Maxime Audinet w Le Monde Diplomatique, problemem jest „poznawczy nihilizm”. W ramach strategii wspierania wpływów rosyjskich RT wspiera rozmaite postawy: od lewicowych po nacjonalistyczne i ksenofobiczne, w zależności od rozpoznania potrzeb w danym kraju. W ten sposób w praktyce zrównuje wszystkie poglądy, ich słuszność uzależniając od celów pragmatycznych. Wyznawanie zasady, że wszystko jest opinią i że wszystkie opinie są równie dobre, prowadzi w konsekwencji do zrównania nacjonalizmu i postaw akceptacji oraz tolerancji; poglądy o płaskiej Ziemi stają się równe poglądom im przeciwnym; wspieranie kampanii antyszczepionkowych jest tak samo dobre, jak popieranie szczepień, itd. itp.
 Ucieczka od „zobowiązującej mocy prawdy”, a więc także od krytycyzmu, ma swoje konsekwencje również w kwestii tego, czym jest lojalność, np. polityczna. W moim przekonaniu, polityk lojalny musi być przede wszystkim wobec obywateli. Elementem lojalności zaś jest także krytycyzm wobec własnej formacji i publiczne wyrażanie takiej krytyki, gdy jest to potrzebne. Jak sądzę, dziś funkcjonuje raczej lojalność rozumiana jako posłuszeństwo wobec zwierzchnich polityków, a więc konsekwentne granie „w jednej drużynie” odarte z możliwości autokrytyki. Buduje się w ten sposób ideologiczną opowieść o działaniu politycznym własnego rządu, koalicji partyjnych czy partii, karmiąc społeczeństwo wybranymi i dobranymi informacjami, komentarzami i poglądami. W moim odczuciu dzieje się to wbrew interesom społeczeństwa. A na pewno wbrew zasadzie amicus Plato, sed magis amica veritas


*Cudzysłów wskazuje, że nie chodzi mi o koncepcję Poppera. Idzie raczej o postawę, na którą składają się m. in. otwartość na dyskusję, krytycyzm, w tym autokrytycyzm, świadomość ograniczeń językowych czy znajomość innych możliwości. Przyjmując taką postawę porzuca się pewność, rozumianą jako przekonanie o posiadaniu poglądów cechujących nie niepowątpeiwalną, raz na zawsze ustaloną prawdziwością. Do zmiany poglądów dochodzi jednak nie na drodze perswazji i emocji, ale racjonalnych argumentów (zob. M. Heller, Moralność myślenia).. W tak nakreślonej perspektywie "racjonalizmu krytycznego" mieści się, moim zdaniem, i stanowisko Poppera, i praktyka Derridy poprzez praktyk dekonstrukcji usuwał pewność na rzecz otwierania nowych możliwości i dokonywał krytyki kulturowych "pewników". 

sobota, 22 kwietnia 2017

SEMELE W ŁODZI

Semele należy do grona moich ulubionych partytur Händlowskich. W pełni zgadzam się z Piotrem Kamińskim, że kompozytor zbudował w niej teatr „jedyny w swoim rodzaju”, w którym, jak w soczewce, skupia się przeszłość i przyszłość teatru muzycznego. Mamy tu wszystko: kunsztowną polifonię w uwerturze, malowane dźwiękiem emocje (choćby oddany muzyką sen w akcie III), szaleństwo ozdobników czy pyszny humor.
Dlatego nie tylko z zadowoleniem, ale wręcz z entuzjazmem wybrałem się wczoraj do Teatru Wielkiego w Łodzi na spektakl Semele przygotowany przez Akademie: Muzyczną i Sztuk Pięknych w Łodzi oraz rodzimej Szkoły Baletowej. To dobrze, że młodzi ludzie starają się zdobywać szlify sceniczne „na głębokiej wodzie”. Ich odwaga pozwala nadrobić drastyczne braki repertuarowe Teatru Wielkiego w Łodzi, choć żal, że spektakl przemknie przez scenę przy Pl. Dąbrowskiego niczym meteor.

Reżyserię spektaklu powierzono Evie Buchmann przy współpracy Agnieszki Białek i Bartosza Jakóbczaka. Przy wciąż modnym „teatrze reżyserskim” ucieszyło mnie, że na scenie opowiadano historię skrytą w libretcie, a nie oderwane od partytury pomysły realizatorów. W ten sposób Buchmann dała dowód dla starej prawdy, że w teatrze od reżysera ważniejsze jest dzieło. Uszanowała także fakt, że Händel określił Semele nazwą oratorium. Rozegrała akcję w ramach tej samej scenografii i udatnie połączyła „koncertową statyczność” oratorium z akcją dramatyczną rodem z opery. Nad dekoracjami i kostiumami czuwała Izabela Stronias. Tu efekt był — moim zdaniem — w większości satysfakcjonujący. Można by pomarudzić nad niekiedy zbytnim stylistycznym zróżnicowaniem kostiumów, nad suknią Ino, która moim towarzyszom kojarzyła się z amerykańską studniówką, czy nad nieczytelnymi znaczeniowo kostiumami kapłanów — ci przypominali nam mumie. Ale marudzenie skontruje kostium Semele z aktu I czy zabawa kiczem. Myślę tu o postaci Iris, której sceniczne emploi „kupiłem” w pełni.

Co do spraw muzycznych, komplementy należą się orkiestrze i dyrygentowi spektaklu Marcinowi Wolniewskiemu. Zespół brzmiał selektywnie, dobrze wyważono proporcje brzmienia między instrumentami. Choć — purystom (do których nie należę) — mógł przeszkadzać fakt, że nie grano na instrumentach dawnych. Pochwały należą się również chórowi, przygotowanemu przez Dawida Bera. Najmniej satysfakcji sprawili mi soliści. Przeszkadzały mi różne rzeczy: brak dźwięczności głosu w całej skali, „groch”, nie dość precyzyjna artykulacyjnie koloratura, pływająca intonacja. Pamiętać jednak trzeba, że słyszeliśmy studentów i wiele z tych kwestii pewnie ulegnie jeszcze zmianie. Mnie najbardziej podobała się Karolina Benke jako Iris, tworząc wokalnie i scenicznie bardzo wiarygodną postać. Wyróżnię także Małgorzatę Pietrzykowską jako Juno, która zbudowała dobry portret boginki łączącej w sobie cechy patetyczne z rajfurstwem (jak to określił Kamiński: pół-Oktawia z Koronacji Poppei oraz pół-Quickly z Falstaffa). Z wielkim aplauzem publiczności spotkał się występ Aleksandry Hanus jako Semele. To głos w gatunku i barwie bardzo dobrze dobrany do tej roli, a młoda artystka włożyła dużo serca w wykreowanie postaci. Przeszkadzało mi tylko pojawiający się - zwłaszcza w recytatywach - "groch" w głosie. Jak wnoszę po całym występie, nie jest to naturalna cecha jej sopranu i rzecz da się wyeliminować.  

Opera barokowa, grana na żywo, to w Łodzi święto. Dzięki młodym ludziom i ich opiekunom wczoraj w mieliśmy w Łodzi święto. Trwa ono jeszcze dziś. W innej obsadzie.



PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...