Nim na dobre utknę w papierach dysertacyjnych i artykułowych, czas na krótkie, choć nieco przedwczesne, podsumowanie sezonu operowego.
Mijający upływa dla mnie pod znakiem belcanto.
Skończyłem w końcu trwającą od dawna lekcję Rossiniowską, utwierdzając się w przekonaniu, że to kompozytor zdecydowanie niedoceniony i za mało - złwaszcza u nas - grany.
Ucieszyłem się również zauważając pojawiające się pomysły na to, by obsadzać główne partie belcantowych oper zgodnie z tym, jak rozumie się dokumenty z czasów, w których żyli kompozytorzy.
Warto bowiem przypomnieć, że rozpowszechniony dzisiaj podział głosów operowych wyglądał w tamtej dobie całkiem odmiennie.
Zwłaszcza w przypadku głosów żeńskich, które dzielono z zasady dychotomicznie na kontralty i soprani sfogati.
Zarówno kontralt, jak sopran sfogato to głosy o szerokiej skali, rozpiętej między ciemnym i bogatym niskim rejestrem a jasnymi, swobodnie atakowanymi wysokimi, jasnymi nutami rejestru głowowego. To głosy intensywne, bogate w paletę barw (tym szerszą, że nie stosowano wtedy rozpowszechnionego dzisiaj mieszania rejestrów, budując rolę na barwowym kontraście), silne i dramatyczne. A jednocześnie giętkie, z natury skłonne do realizacji najbardziej zawrotnych ozdobników.
Tym, co różni je od siebie, to leżąca tym głosom tessytura.
Kontralty dobrze czują się w partiach o tessyturach niższych, będących bazą do pełnych blasków wycieczek "w górę". Soprany sfogato wolą tessytury wyższe, wykorzystując niski rejestr jako środek retorycznego wzmocnienia odmalowywanych afektów i emocji.
***
Zapewne wielu z nas trudno będzie odzwyczaić od obsadzanych w rolach belcantowych jasnych, wysoko upozowanych sopranów koloraturowych, takich choćby, jak Edita Gruberowa.
Warto jednak zmierzyć się z Normą śpiewaną przez Cecilię Bartoli (pomimo jej wszystkich ułomności, o których pisałem tutaj).
Jak też posłuchać Marii Stuardy kreowanej przez Joyce DiDonato.
Miałem szczęście słuchać jej w tej roli w styczniu bieżącego roku w trakcie radiowej transmisji z MET.
Mówię o szczęściu, DiDonato należy bowiem do moich ulubionych artystek. Jest nie tylko dobrą śpiewaczką, ale wytrawnym muzykiem i wdzięczną aktorką.
Jako Stuarda zademonstrowała idealne wyczucie stylu łącząc ze sobą kapitalną technikę, krągłość dźwięku, umiejętność kolorowania głosek wynikającą zawsze ze zrozumienia tekstu i sytuacji scenicznej, intensywną, ale nie przerysowaną technikę. Jakby mało było piękna samego głosu, przywodzącego mi na myśl prześwietlony słońcem, brązowy cyrkon. Fakt, w kilku momentach mniej podobała mi się nieco zamglona, nosowa barwa jej głosu czy wibracja, artystka posługiwała się nimi jednak jako przemyślanymi środkami wyrazowymi, które we wszystkich sytuacjach dały się obronić.
Podobną, a nawet większą radość, sprawił mi występ Bernadetty Grabias jako Jane Seymour w Annie Bolenie. Łączy ją z DiDonato podobny gatunek głosu, podobna muzykalność, podobna szczerość w kreowaniu roli, w końcu podobnie świadome budowanie artystycznego emploi (może cieszyć, że w dobie pośpiechu obie artystki ani nie rzucają się na partie zbyt mocne, ani nie starają się być specjalistkami od wszystkich operowych stylów). Jak dla mnie głos Grabias jest jednak piękniejszy i bogatszy kolorystycznie - przywodzi mi na myśl dymny kwarc rozpięty między głębokim brązem a czernią. To artystka jak na swój wiek nadzwyczaj dojrzała, szukająca w nutach nie popisu, ale wyrazu (a mogłaby, nawet najtrudniejsze ozdobniki wydają się bowiem w jej wykonaniu błahostką).
Trzecim ciemnym, tym razem bardzo ciemnym, niczym onyks czy hematyt, na który zwróciłem uwagę w mijającym sezonie jest Ginger Costa-Jackson, młoda, amerykańsko-włoska śpiewaczka, obsadzona jako Smaragdi w transmitowanej z MET Francesce da Rimini Zandonaia. Mimo że to rola niewielkich rozmiarów, potrafiła zrobić z niej perełkę i sprawić, że to o niej myślałem wychodząc z filharmonii. Warto przyglądać się jej karierze, bo to szlachetny głos, z gatunku kontraltów raczej niż mezzosopranów, a także śpiewaczka w znacznej mierze świadoma jego specyficznego charakteru i rozlicznych walorów.
Przy ogólnej mizerii spektakli muzycznych w Łodzi żałuję dwóch rzeczy.
Tego, że nie byłem na studenckim spektaklu Krainy uśmiechu w Teatrze Muzycznym (studentom zawsze warto się przyglądać!).
A także tego, że nie dane mi było usłyszeć Kariny Skrzeszewskiej jako Anny Boleny. Entuzjastyczne echa Jej kreacji docierają do mnie cały czas, szkoda więc, że w mijającym sezonie nie zagościła u nas na dłużej (miała śpiewać jeszcze Traviatę).
Z miłych - bo o innych w podsumowaniu sezonu nie chcę pisać - wydarzeń zachowam w pamięci kapitalne wykonanie Casta Diva - Ah! Bello a me ritorna przez Joannę Woś, dramatyczne Acerba volutta Bernadetty Grabias oraz fragmenty z Rigoletta, w których swoją klasę potwierdził Zenon Kowalski (wszystko na Gali Operowej).
Zapamiętam także efektowne kostiumy Marii Balcerek do Anny Boleny.
***
Z płyt najsilniejsze wrażenia wywołały we mnie Dramma Simony Kermes, Bella mia fiamma... Olgi Pasiecznik, Szostakowicz, Szymanowski, Strawiński. Pieśni Jadwigi Rappe (z legendarnym nagraniem Trzech poematów do słów Kasprowicza), a także Misja Cecilii Bartoli, w której poczuć można dawne mistrzostwo włoskiej śpiewaczki.
Z nagrań nieistniejących na oficjalnych płytach na pierwszym miejscu postawić muszę kreacje Jolanty Bibel i Krzysztofa Bednarka. Wśród nich zjawiskowo zaśpiewana aria z Faworyty, pełen niezwykłego napięcia duet z Normy (Va! Crudele), nie mający sobie równych (mimo kiksów orkiestry) finał z Carmen czy finał Otella Verdiego budzą gniew, że interpretacje te nie są powszechnie dostępne na płytach.
Z operowych odkryć najwyżej stawiam Olimpiadę Josefa Myslivecka.
Zaś ze starszych nagrań niewątpliwy prym wiodła Nelly Miricioiu, przypominając mi za każdym razem (w Rossinim, Pacinim, Donizettim) na czym w istocie polega sztuka belcanto.
Zaś ze starszych nagrań niewątpliwy prym wiodła Nelly Miricioiu, przypominając mi za każdym razem (w Rossinim, Pacinim, Donizettim) na czym w istocie polega sztuka belcanto.
Sama zresztą potrafi pięknie o tym mówić:
___________
"Śpiewacy z przeszłości nie myśleli w kategoriach belcanto czy weryzm; dbali wyłącznie o muzykę, podczas gdy teatr i orkiestra miały znaczenie znacznie mniejsze. Faktem jest, że nieco zagubiono wtedy prawdziwą szkołę belcanto, w której uczucia wyrażało się poprzez finezyjność legato, barwienie samogłosek oraz natężenie spółgłosek. Gdy zaczyna się uczyć opery, tym, co prowadzi głos, musi być tessitura. Technika pozostaje taka sama, ale jeśli za każdym razem chcesz używać oddechu i mięśni w taki sam sposób, to będziesz mógł mieć problemy. Trzeba mieć odwagę, by być otwartym na potrzeby, jakie rodzi dzieło, w pierwszej kolejności, by przystosować do dzieła swoją technikę i zachować elastyczność „bazy” w kształtowaniu głosu na scenie, stosownie do orkiestry i partnerów.
Jak wytłumaczyć upadek szkoły belcanto?
Moje związki z belcanto istniały od zawsze. Ale na początku moje podejście było instynktowne, bez wątpienia tak jak w przypadku Marii Callas czy Montserrat Caballe. Także dzisiaj są osoby posiadające ten instynkt, ale nowoczesna szkoła śpiewu obsesyjnie skupia się na wolumenie głosu i umiejętności przebijania się ponad orkiestrę, co prowadzi do nieustannej walki. Co więcej, nie pomagają nam również krytycy, którzy będąc po to, aby nas sądzić, nie pozwalają nam eksperymentować, ranią nas. W wyniku tego głos zamyka się. Czy trzeba dużo odwagi by śpiewać prawdziwe legato? To jak skok do głębokiej wody. Jesteśmy w trudnej sytuacji i potrzebujemy wsparcia, miłości, zrozumienia, bo światek operowy jest bezlitosny, panuje w nim ogromna konkurencja, zwłaszcza pośród sopranów. Wszyscy śpiewacy rodzą się z legato, ale je tracą, niekiedy z powodu dyrygenta, który wymaga od śpiewaków większego skupienia na spółgłoskach: obciąża się wtedy gardło szukając w nim oparcia dla dźwięku i nikt nie mówi nam, żeby takiego dyrygenta nie słuchać, że to, co robimy jest dobre i że powinno się raczej szukać kompromisu. Zwłaszcza, że system zrobił się bardziej skomplikowany niż dawniej: dawniej śpiewacy płynąć przez Atlantyk mieli dwa tygodnie odpoczynku, w jednym miejscu pozostawali przez sześć miesięcy. Powtarzali znacznie mniej niż dziś: śpiewając Fiamma Respighiego pracowałam od ośmiu do jedenastu godzin dziennie. Sama nie wiem, jak mogłam wytrzymać do końca [tłumaczenie robocze, moje].
Zdjęcia cytuję za serwisami:
http://www.paulinepark.com
http://www.bbc.co.uk/programmes/galleries/p01670v7
cjg.gazeta.pl
amazon.com
http://old.reymont.pl/koncerty_archiwum.php?mode=time&time=2011-01
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.