<Wpadacie jak po ogień>,
wytyka nam od lat
z właściwym sobie chłodem
ten niewłaściwy świat*.
Są takie utwory, które się ceni, choć się ich nie
lubi. Są również takie, których trzeba się nauczyć – a z nauki tej rodzi się
miłość. Są wreszcie takie, które kocha się od pierwszego usłyszenia. Tak miałem
z Podróżą zimową Franciszka
Schuberta. Poznałem ją z kasety magnetofonowej wydawanej w niedrogiej serii
Klasyka Wiecznie Młoda. Według okładki śpiewać ma Otto Berger przy
akompaniamencie Heleny Sommer. Od dawna żywię podejrzenia, że to wymyślone
nazwiska i że partytura Schuberta spotkała się z uwagą zupełnie innych
artystów. Nie zliczę dziś nagrań, które miałem okazję słuchać. Pamiętam
wydarzenie, jakim było nagranie cyklu przez Iana Bostridge’a. Pamiętam swoją
radość, gdy odkryłem, że moje marzenie się spełniło i cykl ten zaśpiewała
kobieta (Birgitte Fassbaender, niedawno Nathalie Stutzman). Patrząc z dystansu
mógłbym ułożyć swoje nagrania między dwoma ekstremami: Hermannem Prey’em i
Peterem Pearsem (z Benjaminem Brittenem).
Do
płyty Preya wracam okazjonalnie. Jego wykonanie oparte jest szalenie
emocjonalne, oparte na silnych kontrastach. Mocne forte bywa histeryczne i
pojawia się niespodziewanie. Na taki ładunek „romantyzmu” umiem pozwolić sobie
tylko w chwilach, gdy jestem naprawdę wyciszony, choć i wtedy daje mi się we
znaki monotonia jego podejścia.
Do
płyty Pearsa i Brittena wracam za to często i uważam je za unikatowe. Ilekroć
go słucham, mam wrażenie, że słyszę opowieść duszy uwięzionej w zamarzniętym
ciele. Nie ma tu młodzieńczej pasji, bólu zranionych uczuć, przerażenia
światem. Jest za to czarna melancholia, tragizm i oddalenie czy wyobcowanie. Odległe
jest wszystko – obrazy śmierci, wrona, która podług wiersza towarzyszy
podmiotowi lirycznemu i nie chce go opuścić. Odrobiny ciepła nie wnosi nawet senne
wspomnienie wiosny. Pears w wielu
momentach wręcz skanduje tekst, co w połączeniu z głębokim i jakby „zadymionym”
tembrem głosu przywodzi na myśl parzące kawałki ostrego lodu, które ranią
człowieka.
Do
kolekcji nagrań dołączyłem Podróż zimową interpretowaną
przez Karola Kozłowskiego i Jolantę Pawlik (aktualnie pracuje w klasie
Włodzimierza Zalewskiego). I przyznaję, że także to nagranie uważam za
unikatowe.
W
gruncie rzeczy mamy tu do czynienia z dwoma Podróżami
zimowymi – pianistyczną i wokalną. Nie ma tu bowiem mowy o akompaniowaniu
czy podporządkowaniu pianistki wizji śpiewaka. Artyści kreują światy
autonomiczne, ale doskonale ze sobą współgrające. Pawlik wydobywa z fortepianu
jakieś obłędnie skołowane struktury ewokujące „wieczny powrót” (Odrętwienie), poszukuje echa igrającego
w mroźnym powietrzu, Ostatnią nadzieję opowiada
w retoryce quasi-punktualistycznej,
we Wronie niespodziewanie rozjaśnia
dźwięk. Szczęśliwie Pawlik stawia na szczegóły – niuanse barw niuanse dynamiki.
Unikając skrajność opowiada o bogactwie emocji, uczuć, metafizycznych stanów
duszy i świata.
Na
kanwie jej opowieści swoją snuje Karol Kozłowski. Właśnie, nie śpiewa, ale
snuje opowieść. Jego śpiew jest bowiem przedłużeniem mowy, a to zgrane adagium tutaj objawia swoje znaczenie. Szept,
deklamatywność, drżenie głosu, ostry kontrast barw, dbałość o to, by
powtarzanie frazy zawsze niosło nieco inną treść (przez co nigdy nie staje się
mechaniczną repetycją), wprowadzane we frazy zawieszenia czy przyspieszenia narracji
– wszystko to od początku do końca podporządkowane jest poszukiwaniu prawdy o odwiecznym
porządku, który nakazuje iść w parze wędrówce i miłości. Wiele w tej
interpretacji ciepła, rozmarzenia, wrażliwości i delikatności, światła, także
na wskroś erotycznej zmysłowości. Oczywiście jest zagubienie, smutek, dojmująca
samotność. Bohater Kozłowskiego nie robi na mnie wrażenia osoby zgorzkniałej, czy
zagniewanej. Raczej mocuje się z losem, stawia mu twarde pytania, stara się nie
oskarżać, a rozumieć. Wszystko to dzieje się zaś za sprawą głosu o wyjątkowej
urodzie, który uwodzi i wciąga w tę wędrówkę po zamarzniętych polach duszy.
W
książeczce znajdziemy ciekawy szkic Piotra Deptucha (jakże się ucieszyłem, że
przywołano w nim Jarosława Mianowskiego!), a także wiersze Wilhelma Müllera w
oryginale i spolszczeniu Karola Kozłowskiego.
Słowa
uznania należą się też Ewie Guziołek-Tubelewicz za świetną reżyserię nagrania.
Stojąc przed witryną, w jej lustrzanym tle
widzę kontem oka kubek w kubek mnie.
Wielkie podobieństwo, do złudzenia aż,
gdyby nie ta zmięta, postarzała twarz.
[…]
Więc to prawda, bracie w zwierciadlanym szkle?
Mam jakiegoś ciebie, masz jakiegoś mnie?*
__________
* Fragmenty 1 i 24 wiersza Stanisława Barańczaka z cyklu Podróż zimowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.