Są oczywistości tak oczywiste, że zupełnie przestajemy je dostrzegać.
Są bodźce tak regularnie się powtarzające, że znieczuleni przestajemy na nie świadomie reagować.
Stanowią one często narzędzie wykorzystywane w gre o rząd dusz.
Przy pewnym poziomie wrażliwości trudno nie być zmęczonym sytuacją w Polsce. Nie sposób nie widzieć, że na rodzimym podwórku toczy się podsycany nieustannie konflikt, przesłaniający często gęsto problemy ważne, acz wymagające długofalowych działań, by je rozwiązać. Zamiast tego - skoro doraźne interesy polityków nie toczą się w perspektywie dobra wspólnego lecz kadencyjności - skutecznie jest odwoływać się do tego, co sprawdzone - divide et impera!
A dzielić by rządzić można wtedy, gdy podsyci się emocje w tłumie ludzi, którzy nie mają całościowego spojrzenia na życie, ale nałożone klapki specjalizacji.
Patrząc na wpisy w mediach społecznościowych, programy telewizyjne, teksty na blogach (także na moim) umacniam się w przekonaniu, że żyjemy w domie podkręcania emocji uwolnionych spod karbu rozumu. Argumentacja wydaje nam się zbyt zimna i podszyta hipokryzją, w odróżnieniu od krzykliwych haseł, przerysowań, inwektyw, gorączkowego wurzucania emocji. W imię głoszonej przez psychologię emocjonalnej szczerości i uczciwości. Etykietujemy świat za pomocą słów nasączonych emocjami, tak by spokojna i rzeczowa dyskusja była z góry niemożliwa.
Przecież dyskutowanie z podejściem pro-life z góry zakłada trudne emocje, wynikające z negowania życia.
Przecież trudno odmówić prawa do emocjonalnej satysfakcji z powodu spalenia tęczy (jaki racjonalny argument można wymierzyć w stwierdzenie: "Ale fajnie!"?).
Przecież trudno się nie mobilizować i nie poświęcać dla demokracji, skoro nie waidomo, czy dzieci pierwszego września pójdą do szkoły.
Strach jest uczuciem potężnym, a przejaskrawiane różnice i problemy budzą badź zniechęcenie, bądź chęć do walki. Do walki motywować może pokazywanie możliwości unicestwienia źródeł lęku, wskazywanie konkretnych narzędzi i działań pozwalających wewnętrznie się uspokoić. Co ciekawe, często gęsto i źródeł problemu, i sposobów jego rozwiązania nie szukamy na własną rękę. Zwyczajnie nie jesteśmy w stanie tego zrobić - edukacja nastawiona na specjalizację nie dostarcza nam bowiem wszechstronnych narzędzi do tego, by krytycznie rozumieć świat. Brakuje nam umiejętności analizy, znajomości erystyki, wrażliwości na konteksty i sytuacje. Ufamy wtedy instytucjom, które łaszą się do naszych emocji i przywdziewamy na nos podrzucone przez nie okulary, przez które rzeczywistość zaczyna nabierać wyraźnych, acz z góry przesądzonych kształtów. Boimy się i biegniemy zbawiać świat, wszystko, co inne traktując jako kolejne zagrożenie, które należy zwalczyć.
Z klasycznego dziedzictwa filozofii brakuje mi dotkliwie trzech rzeczy:
świadomości, że wybór celów (dóbr) jest kwestią rozumu, nie kalejdoskopu odczuć i emocji;
świadomości, że nasze poznanie i działanie warunkowane jest emocjami, warto więc dbać o to, by współgrały z całym naszym osobowym życiem;
świadomości, że etyka, pedagogika i psychologia dotykają wspólnego obszaru praktycznego życia człowieka i że winny współdziałać w kształtowaniu osób odpowiedzialnych, oddziałując kompelementarnie na sferę intelektu i uczuć.
Mam silne wrażnie, że nasz system edukacyjny uczuć nie kształci wcale. Wciąż nabywamy informacje, być może nieco więcej współpracujemy w grupie. Ale uczucia - w jedności z rozumem - pozostają na boku. Zapomnieliśmy choćby o edukacyjnych walorach sztuki, symbolu, przestrzeni wyobraźni, w których człowiek spełania się jako cielesno-duchowa, emocjonalno-rozumowa całość.
Zapomnieliśmy także o tym, że podstawową cnotą w życiu człowieka jest stałość. Stałość, czyli umiejętność dążenia do rozumienie obranego dobra, pomimo przeszkód i trudności, jakie niesie codzienne życie. Jest ona złotym środkiem między niestałością a uporem.
Niestałość oznacza chwiejność, brak wyrazistości, nieumiejętność podejmowania wiążących decyzji. Pierwsza trudność, silniejszy nacisk otoczenia, komformizm itd. itp. powodują, że człowiek jest w stanie przyjąć każdy pogląd i uzsadanić wszelkie postępowanie, gubiąc w tym indywidualne rysy własnej tożsamości. Panuje tu nieustanna zmienność i brak konsekwencji, tak że podjęte działania nie prowadzą zazwyczaj do zakładanego spełnienia, końca.
Upór oznacza nierozumną nieustępliwość, tak silne przywiązanie do własnej wizji życia, wartości, sensów, znaczeń, że nic nie jest w stanie go podważyć. Mniej ważne jest tu dobro, o wiele ważniejsze jest "ja chcę".
Stałość leży pośrodku między nimi. A związana jest przede wszystkim z uczuciami - opanowuje uczucia przykre, bolesne, trudne tak, by wysłuchawszy ich racji nie doprowadzić do tego, że uczucia przesłonią czy zniszczą możliwość realizacji dobra, o które w skutek rozumnej decyzji zabiegamy. Stałość tedy pozwala przekroczyć mocarne uczucie zazdrości. Staje się źródłem przebaczenia. Nadaje człowiekowi rys spokojnego dystansu wobec świata tak, by mógł działać samodzielnie i odpowiedzialnie, a nie pod presją uczuć, którymi łatwo daje się manipulować.
Brakuje mi dzisiaj także klasycznego przekonania, że człowiek nie rodzi się cnotliwy, ale kształtuje w sobie cnoty, pojmowane jako trwałe dyspozycje do działania. A więc, że człowiek nie jest gotowy, ale jego zadaniem jest stanie się określonym kimś. Życie jest procesem, także moralnym, intelektualnym, emocjonalnym. A cnoty kształtuje i umacnia w nas sposób, w jaki żyjemy.
Nie jesteśmy gotowi. Nie jesteśmy źli albo dobrzy. Nie przekreśla nas upadek czy niekonsekwencja.
Nie jesteśmy też tylko rozumem (działka specjalizacji) bądź tylko emocjami (reszta świata).
Winniśmy zabiegać o komplementarność, winniśmy dyskutować z argumentami. Winniśmy zabiegać o stałość, bez której przyjaźń, relacje prarterskie czy sytuacja społeczna są - konstruktywnie - nie do pomyślenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.