Szukanie sprzymierzeńców jest chyba czymś niemalże instynktownym i zrozumiałym. Trudno się zatem dziwić, że tzw. polskie środowiska pro-life z sentymentem zerkają w stronę Słowacji. Planowane jest tam bowiem refrendum, którego celem ma być zastopowanie wszelkich zmian prawno-systemowych, otwierających Słowację na związki inne niż heteroseksualne małżeństwo. Ujęte jest to, rzecz jasna, w charakterystyczną retorykę. W Naszym Dzienniku czytamy zatem, że "Celem referendum ma być umocnienie prawnej ochrony rodziny w
jej naturalnej tożsamości". A także, iż "od dłuższego czasu obserwujemy globalne działania
zmierzające do podważania zasad naturalnego porządku społecznego i prawnego, w
szczególności w postaci prób deformowania natury związku małżeńskiego. Jednak
ostatnie miesiące pokazują, że postulaty lewackich środowisk spotykają się
coraz częściej ze stanowczą reakcją. Organizatorzy słowackiej inicjatywy
referendalnej podkreślają, iż małżeństwo może istnieć jedynie między kobietą i
mężczyzną, a edukacja seksualna nie może forsować poglądów sprzecznych ze stanowiskiem
rodziców.
W ich ocenie, instytucjonalizacja związków osób tej samej
płci oznacza degradację dla związku małżeńskiego, a dwóch mężczyzn nigdy nie
zastąpi matki, tak samo jak dwie czy trzy kobiety nie zastąpią dziecku ojca". Sam tekst zatytułowany został znamiennie - Słowacja chroni rodzinę. Padają w nim rówież słowa, że inicjatywie referendalnej należy w Polsce dokładnie się przyjrzeć, bo być może warto ją będzie powtórzyć i u nas (!).
Kwestia tego, dlaczego legalizacja związków innych niż małżeństwo heteroseksualne ma być świadectwem jakiejś antymałżeńskiej kampanii pozostawiam psychologom i psychiatrom. Mnie ciekawi pogląd, że małżeństwo i rodzina ma jakąś naturalną tożsamość, którą osoby nie-monogamiczne i nie-heteroseksualne chcą prawnie deformować i niszczyć.
Mówienie o naturalnej tożsamości to doskonały chwyt erystyczny. Przecież zdeklarowana większość z nas nie chce być nienaturalna, a więc nienormalna, patologiczna, w jakiś sposób niezgodna z tym, co znaczy być człowiekiem. Przynajmniej w taki sposób odczuwamy naturalność i nienaturalność na poziomie zwykłego, codziennego użycia języka ("naturalność" jestem elementem konstrukcji ideologicznej, którą nazwałem kiedyś biometafizyką).
Naturalny to - słownikowo - "właściwy naturze, przyrodzie, zgodny z jej prawami", "zgodny z czyjąś naturą, wrodzony", "wynikający z czyjejś natury, szczery, niewymuszony". Jestem głęboko przekonany, że żadne z tych znaczeń nie da się połączyć w sposób wyłączny z modelem monogamicznego i heteroseksualnego małżeństwa.
Naturalny jako zgodny z prawami przyrody
Przyrodnicy są w pełni świadomi występowania zachowań seksualnych wśród zwierząt. Zaobserwowano je u ok. 1500 gatunków, ok. 1/3 została zaś dokładnie udokumentowana. Homoseksualizm rozpowszechniony jest zasadniczo wśród gatunków prowadzących życie społeczne. Co ciekawe, w świecie "przyrody" dostrzec można funkcjonowanie zarówno par jednopłciowych (jak u pingwinów), jak i relacji otwartych, dających się opisać słówkiem "poliamoria" i związanych z biseksualizmem. Celują w tym szympansy, wśród których 75% kontaktów seksualnych ma charakter homoseksualny.
Naturalny jako wrodzony
Jak sądzę, poza osobami nawiedzonymi przekonaniem o zasadności terapii reparatywnych, większość z nas nie ma poczucia, że wybiera swoją orientację seksualną (zabawne, ale ultrakonserwatywni katolicy piszą o... tzw. orientacji seksualnej!). Odkrywamy ją, akceptujemy albo próbujemy przed nią uciec, ale nie odczuwamy jej jako aktu indywidualnej kreacji. Być może uogólniam, ale nie znam geja, który wymyśliłby siebie na jakimś etapie życia, negując wcześniejsze nastawienie, jakoby konsekwentnie heteroseksualne. Sądzę jednak również, że nasze orientacje seksualne tworzą konituum, w którym heteroseksualizm i homoseksualizm są krańcami, a większość z nas porusza się między nimi. Wtedy kwestią wyboru może być to, czy pewne potrzeby dopuszczamy do głosu i chcemy je realizować, czy - dla przykładu - pozostajemy wierni tendencji dominującej.
Naturalny jako szczery, niezakłamany
Temu rozumieniu naturalności tzw. środowiska pro-life chcą stanowczo zaprzeczyć, skazując dużą część ludzi na wewnętrzne zakłamnie. Szczerze jestem bowiem gejem, żeby uznać, że mogę się z tego wyleczyć i że nie jest to prawda na mój temat, operacje samozakłamania muszą osiągnąć nadzwyczajny stopień natężenia i dobrowolnej hipokryzji.
Naturalna tożsamość rodziny opiera się na naturalności osób, które ją tworzą. Jeśli więc uznamy za naturalny homoseksualizm czy biseksualizm, równie naturalne są relacje, budowane przez tak zorientowane podmioty.
Inna sprawa, że w stosunku do relacji społecznej, jaką jest związek ludzi, trudno zdecydowanie mówić o naturze, jako sferze podlegającej prawom uniwersalnym. To, co społeczne, jest bowiem historycznie uwarunkowane. Można dla przykładu pokazać, że związki jednopłciowe, a także procesy zmiany genderu rozpowszechnione były w społeczeństwach pierwotnych. Można także pokazać, że były trwałym elementem życia Pra-Słowian: w grobach odnajduje się bowiem partnerów tej samej płci, z przypisanymi im atrybutami genderu męskiego i kobiecego. Pisał o tym Paweł Fijałkowski, odsyłam zatem do lektury.
Niechęć do osób homoseksualnych naszej kulturze trwale zaszczepia dopiero pewien typ chrześcijaństwa, dla którego epitet "sodomici" staje się wygodnym narzędziem społecznego niszczenia przeciwnika. Ofiarą takich działań padł w Polsce... Jan Kalwin. Jezuita Andrzej Wargocki nie miał najmniejszej wątpliwości, że kacerska działalność Kalwina wynika z jego nieortodoksyjnych potrzeb seksualnych (o których chyba tak naprawdę nic nie wiemy).
"Sodomski grzech do utraty sławy, majętności, wiary Kalwina przywiódł. [...] Lata młodsze do wszelkiej swejwoli i cielesności obrócił, tak że między swawolnymi, między niestatkami i krzywoprzysiężcami w Nowodiunie herstem go zwano. [...] Chłopca sobie do sodomiej chował, którego nie dał gonić, gdy mu uciekł z czterema tysiącami złotych , szkatułę wyłupiwszy. [...] Widzisz a tak, że naprzód sodomski grzech zdarł z niego sławę i majętność, a do nędze wpędziwszy, od wiary świętej wypchnął do kacerstwa, kędy ten miły ewangelista i zwykłej sodomii, dla której spalony być miał, nie poprzestał".
Jak sądzę, nie ma naturalnie heteroseksualnej tożsamości małżeństwa i rodziny.
Sądzę także, że małżeństwo nie ma naturalnej tożsamości, jeśli pojmować przez nią jakąś wrodzoną, niezmienną i podległom prawidłowościom esencję. To niebezpieczne złudzenie, które umocniła romantyczna wizja miłości, jako czegoś, co wydarza się jednorazowo i trwa już na zawsze.
Miłość jest raczej czymś, co trzeba pielęgnować, co jest zadaniem życiowym, co wymaga trudu pielęgnacji. Mówiąc z Akwinatą, miłość rozwija się podobnie, jak rozwija się organizm i tak samo wymaga naszego codziennego zaangażowania. Praktykowanie miłości nie jest zredukowane tylko do monogamicznego małżeństwa, ani do relacji hetersoseksualnej. Miłość "z natury" jest poliamoryczna, wymaga tylko kształtowania w sobie dojrzałości i odpowiedzialności.
W całej dyskusji nad naturalnością heteroseksualnych rodzin jest to, jak bardzo ogranicza się w nich pojmowanie miłości. W takiej optyce wiąże się ją bowiem zawsze z seksem i prokreacją, wyłączając spośród niej - jako osoby twór - przyjaźń. O której nie mówi się wcale.
Trzeba ponownie odkryć miłość, wielomiłość, co - wbrew Terlikowskim i Hoserom - nie oznacza zagrożenia dla monogamicznej heteroseksualnej rodziny. Oznacza raczej jej dopełnienie o relacje, które zostały zapomniane i o których nigdy jeszcze nie myśleliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.