wtorek, 23 lipca 2013

CRISTINA DEUTEKOM: REGINA


Lepiej późno, niż wcale - pomyślałem odsłuchując płytę Cristyny Deutekom Regina: Final Scenes of Donizetti's Maria Stuarda, Anna Bolena and Roberto Devereux.
Choć liczy sobie dekadę z okładem, zupełnie się nie zestarzała. Sprawiając odbiorcy autentyczną radość obcowania z najpiękniejszymi kartami włoskiego belcanta

Wybrany przez Deutekom repertuar wymaga specjalnych kwalifikacji.
Wymagany jest tu bowiem głos o szlachetnej barwie i szerokiej skali równie dobrze brzmiący we wszystkich rejestrach. Konieczna jest umiejętność śpiewnego prowadzenia kantyleny, piękne legato, ale także duża biegłość w realizowaniu ozdobników, służących wyrażeniu emocji, a nie zwykłej wirtuozerii.
Tym samym potrzebna jest naturalna wrażliwość aktorska, umiejętność niuansowania dynamiki, barwy, temp po to, by arie nie były tylko klejnotami, ale by prezentowały wewnętrzny świat bohaterek. Problem to tym większy, że opery Donizettiego, mimo że mają już za sobą sztywne konwencję Affektenlehre, budowane są w oparciu o schemat cavatina-tempo di mezzo - cabaletta. Z formalnego punktu widzenia są więc do siebie podobne i zaśpiewane bez odpowiedniej dozy aktorskiego ognia mogą najzwyczajniej w świecie nużyć. 
Potrzebny jest w końcu głos o właściwym ciężarze. I tutaj zaczynają się w obsadach największe schody.
Realizacje belcantowe naznaczone są najczęściej dwoma grzechami.
Pierwszy, to powierzanie głównych ról głosom zbyt małym i nazbyt jasnym. Często lekkim, wysoko impostowanym koloraturom, które mają łatwość techniczną śpiewania ozdobników i popisać się mogą spacerami po wyżynach rejestru gwizdkowego. Nie mają jednak dostatecznie gęstego brzmienia, dość siły i dobrze brzmiącego niskiego rejestru, by odmalować głosem wszystko to, co skrzętnie wpisał kompozytor w partyturę dla uwiarygodnienia postaci. 
To belcanto popisowe i łatwo wchodzące, takie, które redukuje prawdę postaci do swobody popisu. Bywa uważane za stylowe (np. często pisuje w takim duchu Józef Kański), choć w moim odczuciu niewiele ma wspólnego z "prawdą dzieła".
Drugi, to powierzanie partii głosom zbyt mocnym, bliższym mocnym partiom z późniejszych oper Verdiego. Role realizowane są wtedy w sposób prze-dramatyzowany, pozbawiony koniecznej tu delikatności i zwinności (rezygnacja z koloratur bądź ich karykaturalna realizacja!). 

Głosy potrzebne do "wielkiego belcanta" są głosami specyficznymi.
Daleko im do subretkowego tembru koloratur, mimo to swobodnie radzą sobie ze śpiewaniem ozdobników i popisowych kadencji w trzykreślnymi dźwiękami.
Nie mają problemu ze śpiewaniem piersiami, ich niskie dźwięki mają altowe, ciemnie zabarwienie płynące z trzewi. Góra za to jest krągła i "treściwa" - dobra śpiewaczka belcantowa nigdy nie dopuszcza do przewężenia górnych dźwięków, atakując je pełnym, otwartym głosem. 
Sam głos zaś mieni się nieskończoną ilością odcieni, a jego moc tworzy nie tyle siła dźwięku, ile jego ciemna, gęsta barwa. Ten ostatni aspekt wydaje mi się i szczególnie ważny, i szczególnie trudny do oddania słowami. Idzie o to, że głosy belcantowe są miękkie i liryczne, ale ich tembr i krągłość nadaje tym głosom siłę i blask. Zwodnicze, jako że mogą stać się przyczyną zniszczenia głosu, gdy dysponująca nim śpiewaczka zbyt szybko zmierzy się ze zbyt trudnym dla niej repertuarem (choć właśnie w kierunku ciężkich partii głosy te zazwyczaj ewoluują). Dobrym przykładem może być tu Renata Scotto - jedna z najbardziej wiarygodnych śpiewaczek belcantowych, imponująca Bolena, Łucja, Gilda, Violetta, Leonora z Trubadura (to partia na wskroś przesiąknięta belcantem, obsadzana dziś głosami zbyt mocnymi) która swój delikatny głos wykończyła śpiewaniem partii zdecydowanie zbyt mocnych (Abigaile, Lady Macbeth czy Gioconda). 

Nurt belcantowego śpiewania kształtowały i kształtują dla mnie Maria Callas, Scotto, Krystyna Rorbach, Lucia Aliberti, Nelly Miricioiu, Joyce DiDonato, Karina Skrzeszewska. Wiele pięknych chwil dała mi Joan Sutherland, Leyla Gencer, Beverly Sills, Joanna Woś.
Skutecznie - w tym repertuarze - omijam za to Edytę Gruberową czy Annę Netrebko.

Cristina Deutekom należe niewątpliwie do nurtu wykonań najlepszych.
W momencie nagrywania płyty nie był to już głos świeży, znać na nim upływ czasu. Zdarzają się jej drobne przydźwięki. Ale zupełnie to nie przeszkadza. Płynie bowiem swobodną falą niczym rozlana rzeka, może niekiedy górne dźwięki są nieco nazbyt rozwibrowane, ale to pewnie kwestia gustu. 
Pyszny tembr, mieniący się całą gamą odcieni lawendy - od lekko przybrudzonego różu po barwy niemalże bakłażanowe, pełne czerni. Artystka dobrze radzi sobie z ozdobnikami (może nie tak swobodnie i precyzyjne artykulacyjnie, jak w początkach kariery, w końcu przeszła i przez Lady Macbeth, i przez Turandot, ale nie przesadzajmy!) i pięknie interpretuje. Wystarczy posłuchać jej Copia iniqua z piersiowym, jak gdyby szorstkim zapowiedzeniem zemsty (tak vendetta śpiewała i Callas, i Scotto!). Głos zawsze podąża tu za emocją, interpretacja zaś zawsze dzieje się w Monteverdiowskim "rytmie serca".
Jej królowe są majestatyczne i delikatne, zakochane i ambitne. Słodkie i dramatyczne. Nigdzie nie wkrada się jednak przedramatyzowanie. I nigdzie tego głosu nie brakuje.
Przyznaję, że zaimponowała mi ta płyta. Owoc śpiewaczki przebywającej na scenie od lat sześćdziesiątych z długą przerwą spowodowaną zawalem serca.
Nieźle spisuje się orkiestra i chór, dyrygent ma wyobraźnię.
Pyszna uczta. Dająca dużo do myślenia!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...