Ze smutkiem, a nawet z goryczą, potwierdziło się dzisiaj narastające we mnie od dawna przekonanie - nie mamy opery w Łodzi. Mamy budynek, mamy zaangażowanych w inscenizacje muzyczne pracowników administracji, pionu technicznego, muzyków (wokalistów, chórzystów, instrumentalistów, korepetytorów...). Ale nie mamy zespołu. I nie mamy artystów.
Nie możemy ich mieć w sytuacji, gdy stery Teatru Wielkiego zależą nie od kwestii artystycznych, ale politycznych.
Nie możemy ich mieć w sytuacji, gdy każda zmiana dyrekcji pociąga za sobą czystki i roszady kadrowe.
Nie możemy ich mieć w sytuacji, gdy teatrem kierują osoby najzupełniej w świecie muzycznie niekompetentnie.
Nie możemy ich mieć w sytuacji, gdy myśląc o operze, myśli się wyłącznie o solistach.
Trudno pogodzić mi się z takim zarządzaniem Teatrem, w którym Madame Butterfly wystawia się z udziałem dwu solistek jednocześnie, bowiem żadna z nich nie jest w stanie udźwignąć całej roli w czasie jednego wieczoru. Tak samo nie rozumiem zatrudniania na etacie solisty tenora, który nie jest w stanie poradzić sobie z tessyturą partii Alfreda w Traviacie. Przykładów przekraczających moje zdolności poznawcze mógłbym jeszcze mnożyć (dziwi mnie choćby to, że ten sam team kieruje dwoma kompletnie odmiennymi teatrami, które koegzystują w dziwnych zależnościach artystyczno-finansowych). Dziś wolę powiedzieć o przerażeniu.
Doznałem go na dzisiejszym koncercie złożonym z uwertur i chórów operowych.
Na estradzie łódzkiej filharmonii zobaczyłem bowiem orkiestrę Wielkiego całkowicie odartą z artystycznej podmiotowości. Braków stricte zawodowych było tu co niemiara - notorycznie fałszujące waltornie, destruujące chór z Aidy trąbki, kwintet smyczkowy pozbawiony jakiejlowiek masy brzmienia, co gorsza, pozbawiony również słyszalnych altówek i wiolonczel. Do tego brak myślenia, że się współ-gra, a nie współ-zawodniczy, że towrzy sie jednej organizm oddychający frazami, cyzelujący szczegóły, bawiący się muzyką. Myślący także o innych - w tym przypadku zwłaszcza o chórze, który musiał dokonywać ekwilibrystycznych sztuczek, żeby próbować przebić się przez niemiłosierny dla uszu hałas blachy. Słuchacz zaś, poza przebiciem się przez duży niekiedy muzyczny absurd, musiał zmierzyć się także z physis muzyków orkiestry. Zwłaszcza dwóch skrzypków, w pozie ludzi mających wszystko głęboko gdzień i czekających na wychylenie puszki piwa, dawało dużo do myślenia.
Nie uważam jednak, że winna tego jest orkiestra. Winni są Ci, którzy decydują o jej funkcjonowaniu. Ich decyzjami muzyków Wielkiego zamieniono z orkiestry na akompaniatorów, przykutych do kanału orkiestrowego i niewidocznych dla oczu. Odzwyczajono ich od estrady, od związanej z nią estetyki (mówiąc wprost - Teatr powinien
ubrać swoich instrumentalistów, o ile chór prezentował się znakomicie, o
tyle orkiestra wyglądała, jakby ich stroje wyjęto z kilku lamusów i
second-handów) do savoir-vivre'u. Znieczulono na to, że brzmienie - jego nasilenie, barwę - dobiera się w zależności od przestrzeni, w której się gra.
Na etsradzie zobaczyłem także chórmistrza zupełnie pozbawionego polotu. Nie ważne, czy dyrygował dzisiaj mazurem ze Strasznego dworu, tańcami połowieckimi czy marszem z Aidy. Wszystko było takie samo - ciężkie, pozbawione choćby krztyny ognia, konwencjonalne i bezbarwne. Co gorsza, Waldemar Sutryk nie był w stanie zapanować nad zespołami, w jakikolwiek sensowny sposób doprowadzić do ich zgrania i harmonijnej współpracy. Jako kierownik chóru zadbał o to, żeby chórzyści notorycznie byli zagłuszani przez orkiestrę. Nie potrafił też w sensonwy sposób wybrać spośród nich osób realizujących skormne partie solowe (skandalicznie obsadził zwłaszcza Santuzzę, wymagającą bądź mocnego, spinotwego sopranu, bądź dobrego mezzosopranu, czy nawet altu; na estradzie zmierzyła się z tym wyzwaniem subtelna subretka Karolina Widenka, o ile mnie pamieć nie myli, córka Sutyrka!). Niejak też nie zadbał o to, żeby z chórzystów uczynić podmiot artystyczny, pozwolić im niuansować brzmienie, koloryt, w zależności od wykonywanego numeru. Wszystko było tak jak na szeregowym spektaklu w Wielkim - orkiestra w wirtualnym kanale akompaniowała, a chór był tłem dla nieobecnych solistów.
A szkoda, bo pięknie brzmiały chórowe alty i "drugie" soprany. Satysfakcję można mieć było także ze śpiewu basów. Poza tym chór uzyskał pierwszą od dawna możliwość "solistycznego" pokazania się na scenie.
No cóż, rzuciłem dziś w komenatrzu na przerwie, że "rozwiązałbym to ustrojstwo".
Tak, z chęcią wręczyłbym wymówienie PT Dyrekcji i kierownictwu muzycznemu.
Z chęcią również wymieniłbym kilku muzyków orkiestry na rozsądniejszych.
Tak, z chęcią wręczyłbym wymówienie PT Dyrekcji i kierownictwu muzycznemu.
Z chęcią również wymieniłbym kilku muzyków orkiestry na rozsądniejszych.
Poza tym poszukałbym dyrekcji nie z myślą o kluczu politycznym, ale z myślą o kwestiach artystycznych. I na pewno wymagałbym, by i orkiestra, i chór zaczęli być traktowani jak równorzędny z solistami zespół artystyczny. W przywilejach, ale i w obowiązkach. Wśród nich powinny znaleźć się regularne koncerty symfoniczne orkiestry Wielkiego (jak w MET czy La Scali). Przy Mozarcie, Haydnie czy Lutosławskim musieliby podnieść swoje kompetencje, od nowa rozbudzić artyzm. I odwyknąć od tego, że gra się w kanale. Jednym kanale. Nawet wtedy, gdy gra się poza nim!
a tak poza tym wszystkim...nowa wspaniała dyrekcja robi fenomenalne public relations!Dowiadujemy sie że największe postępy zrobił właśnie zespół chóru..to jest coś niebywałego..po przeczytaniu kilku artykułów można spokojnie dojść do wniosku że my zaraz będziemy jakąś la scalą albo metropolitan..tak na marginesie dyrekcja nawet nie raczyła się z orkiestrą przywitać. z rozrzewnieniem mozna wspominać takich twórców łódzkiej kultury jak Madey, Pietras i Dejmek..smutne ale to se ne vrati..nastała nowa era
OdpowiedzUsuńSmutny i nostalgiczny ten wpis. Nie znam teatralnych arkanów, ale to, o czym mówi Pan(i) o relacji dyrekcja-orkiestra wcale mnie nie zdziwiło. Nie trzeba być zadomowionym w kulisie, żeby pewne rzeczy widzieć i słyszeć - tyle tylko, że w Łodzi zapomniano, że słuchacze mogą być kompetentni w odbiorze i bystrzy w obserwacji.
OdpowiedzUsuńA PR - no cóż, w tym nowa dyrekcja musi być mistrzem. Pamiętam dobę premiery 'Czarodziejskiego Fletu", w którym po raz kolejny dano popis zamiłowania do kiczu i bardzo taniej psychoanalizy. Kicz jeszcze dałoby się wybaczyć, nawet jeśli pojawia się w każdej dyrektorskiej sztuce (bijące serce w Weberze to jeden z moich hitów!), bo zawsze może być zmyślnie dobranym środkiem do osiągnięcia jakiegoś efektu (nawet DUKA ma serię kiczowatych kieliszków, ale takich, ze z chęcią się by się je kupiło). Tu problem polega na tym, że nic nie trzyma się kupy. Ale o tym, że sceny we "Flecie" jakoś do kupy się nie złożyło, też nikt nie powiedział. Ocena brzmiała: tak miało być, bo reżyser MYŚLI OBRAZAMI.
No cóż, zostawię to bez komenatrza. Pisałem już na blogu o łódzkiej Traviacie, pisałem teraz o koncercie chórów. Przemyśleń mam więcej i nie są budujące.
Na PR nabrać się nie dam. I na pewno będę wiernym odbiorcą-recenzentem kolejnych produkcji. Taki los łodzian!
Panie Szanowny Karolina Widenka jest córka Marka Widenka. Pisac takie bzdury w dobie internetu.... Mało profesjonalne
OdpowiedzUsuńJakoś nie wszystkim wydało się to bzdurą. Resztę zostawię bez komenatrza. Ale dziękuję za hejt! :-)
OdpowiedzUsuńDla pozostalych "nie wszystkich" ten caly Pana wpis to hejt.... Ja tylko jako czytelnik wymagam rzetelności...
UsuńAkurat rzetelny się czuję, zwrotne opinie o tym koncecie słyszałem, niestety, wielokrotnie gorsze od mojego wpisu. Poza tym wielce sobie cenię wymaganie rzetelności od anonimów - to faktycznie zupełnie nowa jakość. Zaś co do samych kwestii pokrewieństwa - Legge nie gorszy mnie obsadzaniem w nagraniach Schwarzkopf. Bo to były trafne obsady. Pani Widenka była obsadzona fatalnie - bez względu na stopnie pokrewieństwa.
OdpowiedzUsuń