Gdy jest się profesorem (a Ci, którzy czytali dzisiejszą prasę, wiedzą, o co chodzi), pewnie łatwo jest mówić o tym, że uczelnie źle kształcą studentów i że wykładowcom chodzi tylko o pieniądze.
Gdy profesorem się nie jest, zdecydowanie łatwiej jest widzieć, że pieniędzy brakuje na wszystko, a rozwiązania systemowe często raczej krępują działania niż motywują twórczy rozwój. Mimo i obok oficjalnej retoryki.
Udało mi się w tym semestrze wpisać na listę uczestników kursu "Kreatywny asystent - kreatywny student", który dla pracowników naukowo-dydaktycznych zorganizował UŁ. Cieszę się, że mi się udało. Kurs bowiem jest niezwykle pożyteczny nie tylko w warstwie stricte merytorycznej, ale również - o ile nie przede wszystkim - w warstwie "prywatnej". Zgromadzenie ludzi z wielu kierunków i wielu wydziałów, przemieszanie asystentów i adiunktów uzmysłowiło mi, z jak wieloma wspólnymi problemami przychodzi nam się mierzyć.
Wśród nich specjalnie podkreślane są
poczucie samotności w pracy,
brak systemu motywującego (i wcale nie tylko o gratyfikację tu chodzi!), czy
zbyt liczne grupy i nazbyt mała ilość zajęć pozwalających na interakcję (wykłady pozwalają oszczędzać, sprzyjają jednak tylko takiemu modelowi kształcenia, w którym wiedzę transmituje się w jednym kierunku, pomijając, poza sylabusem, sprawy postaw, osobistego rozwoju i tego, jak ważna jest osobista relacją między uczącym a uczącymi się).
Problem wydaje się jednak zdecydowanie bardziej fundamentalny i wiąże się z samą ideą uniwersytetu. We wczorajszej wymianie zdań dobrze było widać rozdarcie - z jednej strony jesteśmy wciąż "romantykami", którzy wierzą w to, że uniwersytet jest wspólnotą uczących i nauczanych, zasadza się więc na twórczych interakcjach między kadrą, między studentami oraz między studentami a kadrą. Wierzymy, że praca badawcza ukierunkowana jest na wartości, prowadzona bezinteresownie, wynika z pasji i potrzeb życiowo-poznawczych wszystkich stron. Z drugiej, wiemy - aż nazbyt boleśnie - że dziś uczelnia staje się (stała?) usługodawcą, sprzedającym usługi edukacyjne tak, jak sprzedaje się chleb, wino czy ryż. Zmiana w funkcjonowaniu wynika pewnie ze zmian cywilizacyjnych, pytanie tylko, czy ciała decydujące (np. Ministerstwo) powinno przyznać się do niej otwarcie, czy dalej uprawiać pełen hipokryzji dyskurs, w którym za starymi ideami i pojęciami przemyca się nowe i niekompatybilne z wcześniejszymi treści.
To, co czuję w sobie, to nostalgia. Nostalgia za tym, by obok instytucji edukacyjno-usługowych pozostawić uniwersytety kształtowane podług ich klasycznego pojmowania. Mam prawą ją czuć, bo należę do szczęściarzy, którzy wspólnoty uniwersyteckiej mogli zaznać.Najpierw w osobistych relacjach z wykładowcami, którzy nie traktowali mnie z góry, ale włączali w swoją pracę sugerując pisanie recenzji czy artykułów (z tej perspektywy uczyłem się, że wykładowca i mistrz może być również partnerem w rozmowach). Później, wciąż jeszcze jako student, na seminarium epistemologicznym prowadzonym przez prof. Barbarę Tuchańską, na którym uczyłem się otwartości, szacunku dla poglądów cudzych i własnych, argumentacji, filozofii nie rozumianej jako historia filozofii i wielu innych rzeczy. Jeszcze później w mojej Katedrze, która jest zarazem przestrzenią współpracy, wymiany myśli, inspirowania się, rzetelnej polemiki, jak i przestrzenią egzystencjalnej bliskości, akceptacji i uwagi.
W końcu doznałem tej wspólnoty w planie interdyscyplinarnym we współpracy w rozmowach i wspólnym pisaniu z Moniką Modrzejewską-Świgulską, w wymianie myśli z Emilią Sitarz czy w dyskusjach (i planach "pisarskich") z Tomkiem Lewandowskim, który nie tylko pokazał mi, co i komu mogę powiedzieć, ale który inspiruje mnie do podjęcia tematów, których z wnętrza własnej dyscypliny pewnie nigdy bym nie sformułował. A przynajmniej nie w taki sposób.
We wszystkich tych relacjach i sytuacjach nie chodzi o sprzedanie czegokolwiek, nie chodzi o pieniądze czy gratyfikacje. Chodzi o życie, o przejście - choć kawałkiem - wspólnej drogi, o rozwój.
I myślę sobie, że w dobie, w której fiksujemy się na innowacyjności czy kreatywności, tak na serio mordujemy je zamieniając uniwersytet w firmę usługową. Sprzedanie wiedzy bowiem nie inspiruje i nie rozwija ciekawości, bez której nikt i nic nie może być innowacyjne i twórcze.
sobota, 28 kwietnia 2012
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”
Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...
-
Nie będę krył, że należę do tej części melomanów, których cieszy "historycznie poinformowany" nurt wykonywania muzyki dawnej. Nam...
-
Nasze muzyczne czasy dotknięte są frenezją - żarliwym, do krwi, rozmiłowaniem w muzyce baroku. Nic tak nie roznamiętnia zmysłów, jak kol...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.