Pierwsza "telewizyjno"-filharmoniczna transmisja z MET za mną. Na start klasyka - Verdi i jego Traviata. Przyznam szczerze, że choć lubię tę operę w stopniu ponadprzeciętnym, to jednak nie spodziewałem się, że wyjdę z przekazu poruszony na jakiś nowy, wcześniej nie doświadczony przeze mnie sposób. I - szczęśliwie - pomyliłem się. Spektakl bowiem, choć nie wolny od wad, wywołał we mnie emocje i przemyślenia zupełnie niespodziewane.
Największa w tym zasługa Natalie Dessay. O dziwo, bo nie dysponuje ona głosem, który jest w stanie udźwignąć wokalnie partię Violetty. Nazbyt lekki, po operacji strun głosowych, stracił też wiele jeśli chodzi o urodę i techniczną biegłość. Koloratury zatem nie były odpowiednio precyzyjne i dokładne, wysokie dźwięki bywały wymęczone (choć Dessay pokusiła się o kadencję z trzykreślnym es w E strano!), sypała się intonacja, a niekiedy po prostu głos się załamywał. Mimo to Jej kreacja była wstrząsająca. Dessay potrafiła bowiem zbudować postać Violetty. Przy czym doskonała byłą nie tylko jej gra, ale także koncepcja stricte wokalna. Jej śpiew nie tyle podporządkowany był nutom, ile słowom - to w oparciu o nie wydobywane były potencje zaklęte w muzyce Verdiego. Dzięki temu wreszcie można się było przekonać na czym polega mistrzostwo Verdiego w muzycznym budowaniu psychologicznych portretów postaci: choćby koloratury wcale nie służą tu popisowi solistki, ale są wyrazem blichtru i pustki świata zbytku, ewentualnie (w ostatnim akcie) wracającej na chwilę do Violetty beztroski i radości życia. O tym, że opera powinna być teatrem na każdym poziomie i że o kreację w niej chodzi, można się było przekonać zestawiając Dessay z Matthew Polenzanim. Co z tego, że śpiewał on Alfreda pięknym, wyrównanym głosem, bezbłędnym technicznie i swobodnym w górze (piękne wykończenie kadencji w Oh mio rimorso!), skoro nie stworzył żadnej postaci, a szlachetność wokalna roli nie wyszła poza to, co zdążyli w niej pokazać Alfredo Kraus czy Giacomo Aragall.
Do myślenia dały mi z kolei dwie sprawy. Pierwsza, to wpleciony w akcję topos śmierci jako lekarza człowieka. W wielu momentach spektaklu moje myśli biegły w stronę Czarnoksiężnika z archipelagu Ursuli Le Guin. I tu, i tu perspektywa śmierci, czy raczej umiejętności stanięcia z nią oko w oko, okazywała się szansą na uautentycznienie swojego życia. Druga, to zbudowanie spektaklu na wyraźnej opozycji między światem wspólnoty, która buduje więzi w oparciu o zabawę, śmiech i brak trudnych emocji, a światem jednostki pełnej tęsknot, bólu, egzystencjalnego rozedrgania, za które ze wspólnoty jest wykluczana. Oba motywy - tak bardzo współczesne - zbiegły się w ostatnim akcie: moment, w którym karnawał wdziera się do smutnego pokoju umierającej Violetty stał się tu momentem konfrontacji. Odchodząca Violetta spotyka się tu ze swoim sobowtórem, wciąż beztroskim, tak jak ona skazanym już jednak na zagładę.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”
Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...
-
Nie będę krył, że należę do tej części melomanów, których cieszy "historycznie poinformowany" nurt wykonywania muzyki dawnej. Nam...
-
Podróż zimowa z poezją Stanisława Barańczaka to opowieść pozbawiona nawet iskier nadziei. Jest trzeźwa, ostra i smutna ocena naszej wsp...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.