Kolejna Traviata za mną. Tym razem łódzka, grana w miniaturowej postaci na scenie Teatru im. S. Jaracza. Mówię o miniaturowej postaci, gdyż w dostępnej przestrzeni udało się jeno zamarkować scenografię, musiano podmienić kostiumy (krynoliny po prostu zabierają zbyt dużo miejsca) i zredukować corps de ballet. W warstwie koncepcyjnej przedstawienie trzyma się jednak całkiem nieźle. A wielbicieli klasycznych inscenizacji ująć mógł nawet jego dramaturgiczny nerw.
Muzycznie za to bywało różnie. Sporo ciepłych słów należy się orkiestrze (drobne nieścisłości trafiały się smyczkom, nieco "zapowietrzał" się klarnet); choć fatalnym pomysłem było odtwarzanie części muzyki z playbacku. Uznanie zaskarbił sobie również Zenon Kowalski kapitalnie śpiewający partię starego Germonta. Jego głos to już raczej bas-baryton, o ciemnej, czarnej prawie barwie. Przepięknie brzmiący w górnym rejestrze oraz prowadzony iście z włoska.
O zachwycie mówić można w kontekście Joanny Woś. Wprawdzie Jej głos nie zawsze brzmiał dobrze w pianach (zdarzały się jej też wtedy drobne wpadki intonacyjne), w pierwszym akcie był nieco zbyt ściśnięty i ze dwa razy zdarzyło jej się rozminąć z orkiestrą, niemniej udało Jej się zbudować bardzo przekonującą postać tak pod względem aktorskim (!), jak i wokalnym. Pysznie brzmiało wysokie es na zakończenie Sempre libera! Doskonałe były poprzedzające je staccata. Artystka ujmowała kulturą śpiewu, świetnym operowaniem oddechem, nieskazitelnym legato. Kreacja takiej klasy śmiało zasługuje na pokazanie na bardziej eksponowanych w świecie scenach niż nasz Jaracz/Wielki.
Za to nic dobrego nie jestem w stanie powiedzieć o Mirosławie Niewiadomskim. Początkowo miałem nadzieję, że artysta rozśpiewa się z aktu na akt. Było jednak inaczej - z aktu na akt było coraz gorzej, by w końcu zamiast pian śpiewanych głosem tenorowym usłyszeć ledwo brzmiący falset. Artysta forsował góry, biorąc je siłowo i bez lekkości. Śpiewał niewyrównaną barwą głosu. O legato można było co najwyżej pomarzyć. No i - lust but not least - najnormalniej w świecie "beczał" (tenor Niewiadomskiego bowiem ma przyrodzony sobie "grosik", a taki stan rzeczy wytrzymuję - jeśli chodzi o solistów - tylko u Carla Bergonziego). Być może artysta był niedysponowany - nie wiem, nie miałem bodaj okazji słyszeć go wcześniej; moje smutne przypuszczenia co do jego możliwości potwierdza jednak to, że w drugim akcie opery wycięto całą popisową scenę, w której powinien błysnąć talentem i pokazać swoje możliwości. Swoją drogą smutne to miasto, w którym rozwiązuje się uwagę z zasłużonym dla sceny tenorem (myślę o Krzysztofie Bednarku) potrafiącym poradzić sobie z meandrami partii Alfreda, by serwować słuchaczom opery w postaci okrojonej i dostrojonej.
Cóż zatem, na pytanie, "gdzie, ..., był Alfred?" nie umiem odpowiedzieć. Spektakl oceniam jednak in plus. I Panią Woś poproszę o więcej.
http://www.youtube.com/watch?v=6UkpqEgNb80
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”
Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...
-
Nie będę krył, że należę do tej części melomanów, których cieszy "historycznie poinformowany" nurt wykonywania muzyki dawnej. Nam...
-
Podróż zimowa z poezją Stanisława Barańczaka to opowieść pozbawiona nawet iskier nadziei. Jest trzeźwa, ostra i smutna ocena naszej wsp...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.