wtorek, 3 kwietnia 2012

SOLILOQUIA




Pour Z. et T. 

En particulier pour ce dernier

Za Pragą tęsknię jak za kobietą. Zresztą, ilekroć z niej wyjeżdżam zawsze płaczę. Pamiętam powroty z wakacyjnych wojaży, gdy jedynym ukojeniem była dla mnie myśl o czekającej w Łodzi Zuzannie.
Mój pierwszy praski raz był dawno temu, w trakcie oazy. Zapamiętałem z niego zapachy, kolory przemijającego lata, wijące się wąskie uliczki i smak paskudnego hot-doga. Ale już wtedy umiałem zabierać ze sobą rzeczy jakoś dla mnie najcenniejsze. Z miasteczka, w którym mieszkaliśmy, wywiozłem wspomnienia: smaku "kiszonych parówek" (choć nie jest okropne, nie spróbowałem ich więcej), odpustowych pierniczków na straganie przed kościelnymi drzwiami (w kształcie polukrowanej na różowo wanny, w której zasiadała blondyna z obfitym biustem vis-a-vis mężczyzny z niepodlegającym dyskusji wzwodem), bałaganu wokół śpiwora Wojtka. I dwie - nabyte z resztki i tak głodowego kieszonkowego - płyty: Jana Dismasa Zelenki (którego wtedy nie znałem nie tylko ja, ale świat generalnie) i Bohuslava Martinu.
Znacznie, znacznie później były godziny spędzane na Wyszehradzie. W rytm Wełtawy wygrywanej przez kościelny zegar. Były cmentarze - wyszechradzki, przechowujący pamięć o tuzach nauki i sztuki, żydowskie: stary, nowy (z peregrynacją z kamykami do macewy Kafki) i ewokowany przez nieliczne ślady żiżkowski; było cmentarne miasto - czyli Cmentarz Olszański tak magicznie opisany przez Danielę Hodrovą w Pod dwiema postaciami.
 Ale były też uliczki robotniczego Smichova, tak podobnego do Łodzi. Były knajpy Żiżkowa i lokalne bistra na Winogradach (był tam też teatr, w którym grała Dagmar Havlova). Były ogrody i samotne noce przy katedrze świętego Wita.





Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że poznaje się mnie nie tylko przez słowa, gesty i czyny. Poznaje się mnie także przez muzykę, smaki i zapachy. Ale poznaje się mnie także przez miejsca, w tym to najintymniejsze dla mnie - Pragę. Ktoś, kogo będę chciał zabrać w sobotni poranek na jedną ze ścieżek pod murami Wyszechradu; ktoś, kogo zaprowadzę  na Petrin, by w rozarium powspominać lekturę podręcznika do indoeuropejskiego językoznawstwa porównawczego przerywaną wszędobylskim nawałem słońca; ktoś, komu będę chciał opowiedzieć o wolności, którą czułem czytając książkę Jadwigi Staniszkis zaszyty na kamiennej ławce Kolovratskiej zahrady; ktoś, z kim przejdę drogę od strahovskiego stadionu ku klasztorowi znów płacząc przerażony tym, jak pozostałości socjalizmu zdewastowały tam przestrzeń; ktoś, z kim pochylę się nad jeżówką w ogrodzie botanicznym, a potem zejdę Apolinarską i jej przyległościami, na których zawsze towarzyszyła mi Cassandra Wilson - ten będzie najbliższym mi człowiekiem. I choć tak by było najlepiej, to jednak wcale nie musi wydarzyć się to realnie, wystarczy już pragnienie podzielenia się tą przestrzenią, tymi miejscami.





W pokoju pachnie mi kawa (teraz już tylko w olejku eterycznym),  w uszach brzmią Okna do zahrady Martinu.  I sam się dziwę swojemu wyznaniu - że poznać mnie, to także poznać mnie w związku z przestrzenią. Ale dziwię się szczęsnym zdziwieniem,  że wyznając to, co naprawdę intymne, pozostawiłem milczeniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...