Pierwszą jest Cecilia Bartoli. Drugą - Simone Kermes, której wczorajszy recital pozostawił mnie pełnym synestezyjnych doznań! Choć nigdy nie słyszałem Kermes na żywo zupełnie nie czułem, że słucham jej recitalu przez radiowy głośnik. Wręcz przeciwnie, porwała mnie swą naturalnością, szczerością przekazu, radością dzielenia się muzyką, umiejętnością śpiewania dla słuchaczy: od początku do końca czułem więź, jaką Kermes starała się z nami budować. A że sam instrument ma niezwykłej piękności (o nasyconej, czerwonej - jak jej włosy - barwie przechodzącej od głębokiego i matowego bordo po połyskliwy cynober), że mistrzowsko śpiewa najtrudniejsze nawet ozdobniki, że doskonale panuje nad afektem i oddechem - miałem poczucie uczestniczenia w prawdziwie świątecznej uczcie.Inna rzecz, że najbardziej ją cenię w wybujałej koloraturze, liryczne nastroje zostawiając Bartoli, której wybujały sopran sfogato mieni się tysiącem barw we wszystkich rejestrach nigdy nie tracąc intensywności szlachetnego bursztynu.
Żyjemy w pięknych muzycznie czasach mając dwie królowe - jedną od Riccarda Broschiego (http://www.youtube.com/watch?v=abT5WOsykuk), drugą od Lacia, ch'io pianga (http://www.youtube.com/
Żyję w pięknych czasach - nie tylko słuchając w radio takich recitali, ale słuchając ich symultanicznie. Z bliskimi na sali w Krakowie, i z bliskimi przy ich głośnikach. I z myślami, które po recitalu Kermes wciąż krążą między nami!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.