Stanisław Gądecki
Przewodniczący
Episkopatu Polski
Wojciech Polak
Prymas Polski
Salvatore Penacchio
Nuncjusz Apostolski
w Polsce
LIST OTWARTY
Szanowni Panowie!
οὐκ ἔνι Ἰουδαῖος οὐδὲ Ελλην,
οὐκ ἔνι δοῦλος
οὐδὲ ἐλεύθερος, οὐκ ἔνι ἄρσεν
καὶ θῆλυ: πάντες
γὰρ ὑμεῖς εἷς
ἐστε ἐν Χριστῷ
Ἰησοῦ pisał Paweł z Tarsu. Słowa te doskonale współgrają z
wizją diabła jako tego, kto wnosi spór, kto dzieli. Kilka dni temu czytałem
list Miszy Tomaszewskiego do Stanisława Gądeckiego i Marka Jędraszewskiego,
który winien dawać do myślenia. Sam pozwalam również zabrać głos, bo tym razem
wydarzenia związane z Triduum Paschalnym, poprzedzone „odczytywaniem znaków
czasu” w Wielki Poniedziałek, nie dają mi spokoju. Nie umiem pozostać obojętny
ani wobec kazania Ignacego Deca z Wielkiego Czwartku, ani wobec homilii z
Kalwarii Zebrzydowskiej, ani wobec wczorajszego orędzia wygłoszonego na antenie
TVP 1, ani wobec „grobu” i dalszych zajść w parafii pw. Maksymiliana Kolbego w
Płocku.
*
„Od
1 w. po Chrystusie model rodziny przekazuje nam Kościół pod postacią Świętej
Rodziny. Przyjrzyjmy się jej. W Świętej Rodzinie ojciec nie jest ojcem: Józef
nie jest przecież ojcem Jezusa. Syn nie jest synem: Jezus jest synem Boga, a
nie Józefa. Józef nigdy nie kochał się ze swoją żoną. Matka – no, tak, jest
matką, ale pozostaje dziewicą. Mianem Świętej Rodziny nazywał elementarną
strukturę pokrewieństwa Lévi-Strauss. Ta struktura w zasadniczy sposób zrywa ze
starożytną genealogią opartą na filiacji: na filiacji naturalnej, na uznaniu
rodzicielstwa i na adopcji. W Świętej Rodzinie odpada zarówno wątek filiacji
naturalnej, jak i uznania ojcostwa – zostaje tylko adopcja. A więc od czasu
Ewangelii wg św. Łukasza Kościół proponuje nam jako model rodziny elementarną
strukturę ufundowaną na adopcji: nie chodzi już o to, by płodzić dzieci, ale by
się odnaleźć i wybrać. Do tego stopnia, że przecież jesteśmy rodzicami, ojcem,
matką, dopiero gdy powiemy dziecku: »wybraliśmy cię«, »adoptuję cię, bo cię
kocham«, »to ciebie chcieliśmy«. To działa też w drugą stronę: dziecko wybiera
swoich rodziców, bo ich kocha. W tym sensie, przynajmniej według mnie,
stanowisko Kościoła wobec małżeństw jednopłciowych jest kompletną tajemnicą –
przecież ten problem rozwiązano już dwa tysiące lat temu! Doradzałbym
katolickim hierarchom, żeby przeczytali raz jeszcze Ewangelię według św. Łukasza
– albo żeby się wreszcie nawrócili”
—
pisał francuski filozof Michel Serres. Słowa te mogą brzmieć w naszych uszach
zaskakująco, mogą dla niektórych być obrazoburcze. Ale moim zdaniem oddają one
piękno symbolu, jakim jest czy może być rodzina Mariam, Józefa i Jezusa. Po raz
pierwszy zaś piękno to przedstawił Łukasz Ewangelista. W odróżnieniu od
Mateusza nie rozpoczyna on swojej opowieści od genealogii Jezusa, ta pojawia
się po opowieści o chrzście w Jordanie, a przed przedstawieniem kuszenia. Łukasz rozpoczyna swą genealogię pisząc, że
sądzono (ὡς ἐνομίζετο) iż Jezus był
synem Józefa, kończy zaś wskazując, że Adam był synem Boga. Z Jezusem jest
właśnie tak, jak z Adamem — nie ma ziemskiego ojca i jest synem Boga. Taka
genealogia, w odróżnieniu od Mateusza nie oparta na filiacji naturalnej,
współgra ze tzw. sceną zwiastowania. Łukasz nazywa Mariam dziewicą — παρθένος.
Twierdzi również, iż w momencie zwiastowania, była narzeczoną (ἐμνηστευμένην)
Józefa, a poczęcia, które miało się dokonać, nie wiązała z nim (οὐ γινώσκω). Łukasz, w odróżnieniu od
Mateusza, nie wspomina o tym, że Józef, poznawszy, iż Mariam zaszła w ciążę,
chciał ją dyskretnie odprawić, by nie wystawiać jej na pośmiewisko. Warto
również zatrzymać się przy słowie παρθένος. To samo słowo i ten sam stan
dziewiczości wiązany był w naszej kulturze choćby z Ateną. Wacław Hryniewicz
słusznie przypomina w ekumenicznym komentarzu do Credo, że „mit narodzin z dziewicy był szeroko rozpowszechniony w
starożytności, zwłaszcza w Egipcie i mitologii grecko-helleńskiej”. Łukasz,
nazywając Mariam παρθένος wysyła do swoich odbiorców czytelny znak: Jezus nie
był zwykłym dzieckiem, ale synem Boga, Mesjaszem, i że bez „działania samego
Boga” nie da się zrozumieć początków historii Jezusa.
Nietrudno zdać sobie sprawę, że
Święta Rodzina w odbiorze społecznym tamtej doby mogła uchodzić co najmniej za
kontrowersyjną, a Mariam mogła być potraktowana jak ladacznica. Nietrudno
zgodzić się z Serres’em, że tym, co ją konstytuowało, było wzajemne
odnalezienie się, wybranie siebie nawzajem, zaufanie. Nie jest to, z całą
pewnością, model rodziny, który zdaniem Jędraszewskiego ukazuje krzyż i
zmartwychwstanie Jezusa. Bo też nie jest to rodzina patriarchalna, z czytelnymi
relacjami i pozycjami małżonków wewnątrz niej. To rodzina oparta o przyjaźń,
miłość i zaufanie, w tym Bogu, które są ważniejsze od czysto ludzkich,
społecznych ram funkcjonowania.
*
Nie wiem, w jaki sposób krzyż i
zmartwychwstanie Jezusa mają ujawniać „prawdę o świętości ludzkiego życia od
poczęcia do naturalnej śmierci”. Jezus, jeśli wierzyć Ewangeliom, nie został
poczęty naturalnie. Jego życie nie miało także naturalnego końca, a On sam,
jako Bóg, dobrowolnie przyjął taki swój kres. Jego śladem szli później
męczennicy, czyli świadkowie. Kontekst ten problematyzuje również przekonanie o
samej świętości życia. Świętość w rozumieniu biblijnym to stan należenia do
Boga, opisuje tych, którzy odłączyli się od świata, żyjąc zgodnie z zaleceniami
Boga, idący drogą, którą wskazał Bóg. Ich życie nie jest święte z automatu, ale
staje się święte poprzez życiową praktykę. Ta zaś może wymykać się społecznym i
kościelnym standardom. Wymowny jest w tym kontekście fragment Państwa Bożego św. Augustyna (I, XXVI),
w którym autor mierzy się z faktem, iż Kościół czci jako święte kobiety, które
dla obrony własnej czystości popełniły samobójstwo. Pisze, że być może sam Bóg
dał objawienie Kościołowi, że należy je czcić jako święte, albo że objawił się
samym tym niewiastom, zdejmując z nich z odium grzechu tak, jak uczynił z
Samsonem czy — w nieco inny sposób — z Abrahamem. Krzyż i
zmartwychwstanie ujawniają prawdę o życiu jako o czymś, co człowiek kształtuje
swoimi decyzjami i postępowaniem, troską o siebie i o innych, niekiedy
posuniętą aż po heroizm.
*
Nie wiem również, jak powiązać Triduum
Paschalne z osobami LGBT czy standardami WHO ws. edukacji seksualnej, z czym w
skandaliczny mieliśmy do czynienia w Płocku czy w kazaniu Jędraszewskiego w
Kalwarii Zebrzydowskiej. Tutaj moje obiekcje są dwojakiego rodzaju.
Pierwszy wiąże się z Nowym Testamentem i
jego egzegezą. Trzeba pamiętać, że wypowiedzi odnoszone do osób LGBT zawarte są
tylko w tekstach (deutero)pawłowych. Mają one też rożny charakter. Zgadzam się
z Bartoszem Makuchem, że w przypadku Listu
do Rzymian, jego pierwszy rozdział „nie jest wykładem Pawłowej etyki,
a raczej opisaniem zepsutego świata – tj. opisaniem stanu faktycznego. Możemy
być pewni, że odnosi się on do zastanej przez apostoła kultury świata
rzymskiego, a w przypadku tych dwóch wersetów do stosunków homoseksualnych
będących popularną praktyką heteroseksualistów w tamtym miejscu i czasie.
Filologicznie
należy zwrócić szczególną uwagę na fakt, że Rz 1,1-17 to wstęp kończący się
stwierdzeniem, iż usprawiedliwienie jest dostępne dla wszystkich
sprawiedliwych. Fragment Rz 1,18-32 jest wyżej wymienionym opisem upadłości
świata i odstępstwa od Bożego prawa.
Część
egzegetów zauważa, że szczególnie ciekawym jest wystąpienie wołacza w Rz 2,1.
Może on świadczyć o podjęciu dialogu z poprzednim fragmentem. Co ciekawe,
werset ten wskazuje na to, że osoba stawiająca się w roli sędziego (por.
poprzedni fragment) zostaje potępiona tak samo, jak osoby przez nią potępione.
Znane były formy literackie dialogu, w którym przedstawiane były różne opinie
wypowiadane przez niedookreślonych mówców – czy słowa z Rz 1,26-27 są częścią
takiej formy i w dodatku zostają potępione w Rz 2,1?”.
Jeśli
chodzi o użyte w 1 Liście do Koryntian oraz
w 1 Liście do Tymoteusza słowo
ἀρσενοκοῖται Makuch wyjaśnia: „Arsenokoitai
jest zlepkiem wyrazów oznaczających „mężczyznę” i „łóżko”. Tłumaczyć je można
dosłownie jako „leżący z mężczyznami”. Pozostaje jednak całkowicie
nierozwiązanym, czy jest to neologizm Pawła stworzony przez dosłowne
przetłumaczenie hebrajskiego sformułowania odnoszącego się do jednorazowych
stosunków homoseksualnych, czy też dotyczy (co bardziej prawdopodobne w świecie
helleńskim) męskiej prostytucji. A przecież podobne zlepki nie zawsze mają
jakikolwiek związek z wyrazami, które się na daną całość składają. Na przykład
angielskie słowo to
understand (rozumieć) nie ma nic wspólnego z byciem »pod« (under), ani ze
staniem (to stand).
Jest to więc poważny problem egzegetyczny”. Rozpowszechniona interpretacja
opowieści o Sodomie jako karze za homoseksualizm ma historię zdecydowanie
krótszą niż Biblia Hebrajska i narodziny chrześcijaństwa. Zadomowiła się, jak
się wydaje, dzięki dziełu Piotra Damianiego, czyli od XI w. Starożytne
interpretacje żydowskie, jak przypomina Makuch, widzą w tej opowieści przykład
na złamanie praw gościnności. Przytacza on także interpretację grzechu Sodomy
podaną u Ezechiela: „Oto winą Sodomy,
twojej siostry, było to: wzbiła się w pychę, miała dostatek chleba i beztroski
spokój wraz ze swoimi córkami, lecz nie wspomagała ubogiego i biednego”.
Drugi
wiąże się z godnością człowieka i odpowiedzialnością etyczną. Frédéric Martel w
swojej książce pokazuje, jak rzetelna edukacja seksualna potrzebna jest w
seminariach duchownych choćby po to, by stanowić zaporę dla rozprzestrzeniania
się HIV oraz AIDS wśród reprezentantów kleru i ich partnerów/partnerek
seksualnych. Martel przywołuje przy tej okazji pogląd prof. Massimo
Giulianiego, który stwierdził, że „obecnie ze względu na odmowy badań i rzadkie
użycie prezerwatyw ryzyko zakażenia AIDS w męskiej części wspólnoty katolickiej
jest duże. W naszym środowisku uważa się, że księża są jedną z grup społecznych
najbardziej narażonych na ryzyko i jedną z najtrudniejszych, jeśli chodzi o
profilaktykę. Próbowaliśmy nawiązać dialog, zwłaszcza w seminariach, informować
o sposobach przenoszenia i leczeniu chorób przekazywanych drogą płciową oraz o
AIDS. Jest to jednak bardzo trudne”. Jeśli nie będziemy udawać, że jako
instytucja doczesna Kościół składa się z osób, które nie podejmują współżycia
poza małżeństwem, odpowiedzialność za to, by nie infekować partnerów
seksualnych spoczywa na wszystkich osobach aktywnych seksualnie, w tym na
seminarzystach i księżach. Z całą pewnością odpowiedzialność nie polega dziś na
kampanii przeciw prezerwatywom, tak samo, jak nie polega na współdziałaniu z
Iranem czy Arabią Saudyjską w podtrzymywaniu przemocy państwowej wobec osób
LGBT, jak swego czasu zrobił to Watykan na forum Narodów Zjednoczonych.
*
W
końcu nie wiem, jak połączyć z przesłaniem Wielkiego Czwartku protest
nauczycieli. I jak potraktować sugestie Ignacego Deca, że obrazem obowiązków
nauczycielskich jest Janusz Korczak towarzyszący dzieciom na śmierć do obozu w
Treblince? Z całą pewnością decyzja Korczaka mieści się w kategorii czynów
supererogacyjnych, które w żadnym wypadku nie mogą być wymagane od kogokolwiek.
Trudno także znaleźć analogię między ideowo słusznym protestem nauczycieli,
zwłaszcza mając w pamięci, że godziwe warunki płacowe składają się na to, co
tworzy dobrą edukację?
*
Jestem
apostatą, ale nie jestem osobą niewierzącą. Bliska jest mi tradycja teologii
apofatycznej, teizmu kenotycznego czy myśl Gustava Guttiéreza. Wielki Tydzień
niezmiennie jest dla mnie czasem duchowo ważnym. W tym roku ten czas minął mi
pod znakiem niepokoju. Rozpoczętego przedziwnymi interpretacjami pożaru w
paryskiej Notre-Dame, a kończącego się wypowiedziami Marka Jędraszewskiego,
„grobem Pańskim” w Płocku czy zachowaniem tamtejszego księdza, które doprowadziło
do interwencji służb porządkowych (i dalszych zdarzeń). Pojęcie „uczuć religijnych” jest w Polsce
obecne, mogę więc powiedzieć, że moje „uczucia religijne” zdecydowanie zostały
obrażone, choć lepiej by było powiedzieć, że zamiast radości przeżywam ten
okres w smutku. Pseudo-Hipolit w Homilii
paschalnej pokazuje krzyż jako kosmiczną i nieśmiertelną roślinę, podporę
rzeczy, łączącą ziemię i niebo. Krzyż daje owoce, rzuca kojący cień, jest
ochroną człowieka, gdy czuje lęk przed Bogiem. Jego ramiona są tak szerokie, że
obejmuje wszystko, co było i co będzie. Nie jest drzewem wykluczenia, drzewem
dla wybranych jednostek i frakcji, także politycznych. Ta wizja współgra ze
słowami Franciszka: „Jakie jest prawo ludu Bożego? Jest to prawo miłości —
miłości do Boga i do bliźniego, zgodnie z nowym przykazaniem, które dał nam Pan
[…]. Miłość ta jednak nie ma być jałowym sentymentalizmem bądź czymś bliżej
nieokreślonym, ale uznaniem Boga za jedynego Pana życia i jednocześnie
akceptacją drugiego człowieka jako prawdziwego brata, poprzez przezwyciężanie
podziałów, rywalizacji, nieporozumień, egoizmów”. Na tej samej audiencji
generalnej Franciszek mówił też o tym, że dzisiejszemu światu potrzebne jest
niesienie otuchy i nadziei.
Konfesyjne
postrzeganie aktywności homoseksualnej jako grzechu jest sprawą Panów i Panów
instytucji. Poszanowanie godności
człowieka jest sprawą nas wszystkich. Tak samo sprawą nas wszystkich jest odpowiedzialna etyka seksualna. Troska o
wspólnotę jest sprawą katolików (w przypadku Kościoła rzymsko-katolickiego), ale już troska o to, by katolicyzm nie
stawał się polityczną i ideologiczną karykaturą przesłania Jezusa, a także o
to, by Kościół działał według własnych reguł, może być troską osób spoza
Kościoła. Tym bardziej, jeśli z ambon, z dróg krzyżowych, z balkonów, z
Facebooków i Twitterów świat jako całość jest pouczany. Tym bardziej, jeśli
zamiast o dobrej nowinie, wciąż mówi się o seksie i partyjnie pojmowanej polityce.
Μὴ κρίνετε,
ἵνα μὴ κριθῆτε
(Mat., 7, 1): nie osądzajcie, nie dzielcie, nie rozbijajcie, nie dokonujcie
wyboru według waszych preferencji, by to samo was nie spotkało…
Czy zamiast sądzić, nie lepiej zacząć
dbać o siebie i o innych? przejąć się niegodziwymi płacami? zatroszczyć o uchodźców? zapłakać nad
odsetkiem osób z depresją wśród młodych LGBT i nad brakami polskiej opieki
psychiatrycznej? dostrzec niebezpieczeństwa ekologiczne? Zacząć razem coś
robić, dając wyraz ewangelii tak, jak robi to s. Małgorzata Chmielewska? Będąc
katolikiem iść do Jezusa w głodnym, spragnionym, smutnym czy uwięzionym? Będąc
człowiekiem iść do siostry i brata w głodnym, spragnionym, smutnym czy
uwięzionym?
Z poważaniem,
Marcin
Bogusławski
Magia znaków czasu. o pożarze Notre-Dame
Jestem
apostatą, nie muszę, a dla niektórych — nie powinienem — zabierać głosu w
sprawie odczytywania teologicznego wymiaru historii. Uważam jednak, że dyskurs
dotyczący odczytywania „znaków czasu” dotyczy także ludzi znajdujących się poza
kościołami i poza teologią. A sposób odczytywania „znaków czasu” jak ten, który
nastąpił po wczorajszym pożarze Notre Dame dodatkowo wydaje mi się
niebezpieczny, także dla samego chrześcijaństwa i chrześcijan, z których wielu
darzę wielkim szacunkiem i sympatią.
„Znaki czasu"
Josef
Piper, że magia „nie jest bynajmniej sprawą ograniczoną do prymitywnych kultów
lub tajemniczych kół; jest ona stale towarzyszącą religijnemu życiu pokusą
perweryzacji”. Polega ona na potraktowaniu religii „jako środka do celu”,
którym jest szczęśliwe życie. A może być ona środkiem do celu, gdyż magia
religijna ma moc podporządkowywania sobie „ponadludzkich potęg, a nawet
włączanie samego Boga, jako funkcjonującej mocy, w ustalaniu celów dla pozostającej
w obrębie świata działalności praktycznej”.
Jednym
z bardziej perswazyjnych i perwersyjnych środków wykorzystywanych w ramach
takiej magii, są odczytania znaków czasu — często gęsto motywowane
ideologicznie, formułowane pośpieszenie, z gorączkowym przebieraniem palcami po
klawiaturze, jakby parzył je żar. Doskonałym przykładem może być pożar
paryskiej katedry Notre-Dame, który już od wczoraj, dosłownie i w przenośni: na
gorąco, stał się takim znakiem czasu: przestrogą przed dalszą laicyzacją,
symbolicznym pożarem całej Europy, źródłem nadziei i prośby o to, by „ogień
przyczynił się do odnowy Europy i chrześcijaństwa w Europie” (Stanisław
Dziwisz). Oczywiście, komentującym nie umknęło, że pożar wybuchł w Wielki
Poniedziałek, kiedy Kościół przypomina oczyszczenie świątyni przez Jezusa.
Problem z takim odczytaniem
pożaru jest przynajmniej dwojaki, powiedzmy: świecki i teologiczny. Nic —
przynajmniej w obecnej sytuacji — nie wskazuje na to, by Notre Dame została
podpalona. Żaden gej, muzułmanin, ateista, mason czy Żyd nie dokonał
symbolicznego aktu podpalenia katolickiej świątyni. Nie dokonał tego również
żaden katolik-zelota, którego mogłoby oburzać zeświecczenie tego miejsce,
wprawdzie nadal kościoła, ale głównie turystycznej atrakcji. W takiej sytuacji pożar
ten — jako znak czasu — przypisać trzeba wyłącznie Bogu i uznać za cud. Ale czy wtedy godzi się prowadzić dochodzenie
w sprawie nieintencjonalnego wzniecenia pożaru? Czy można obciążać psychikę
osób pracujących przy renowacji dachu katedry? Co zrobić z Bogiem, który
posługuje się złem, by nadać „znak dymny”? I jak — w obliczu zła, tutaj jeszcze
szczególnego, jak pożar ważnej świątyni katolickiej — w ogóle uratować obraz
Boga jako dobra? Po głowie kołacze mi się fragment Poematu o zagładzie Lizbony Woltera:
„Wierzcie
mi, że gdy ziemia roztwiera otchłanie,
Niewinna
jest ma skarga i słuszne wołanie.
A wy na to:
”Na świecie wszystkiego potrzeba,
Wszystko
jest dobre”. Cóż to! Więc na świecie całym
Bez
zniszczenia Lizbony gorzej by się działo?
Czyście tak bardzo
pewni, że Pierwsza Przyczyna
Wszystkowiedna,
wszechmocna, co wszystko zaczyna,
Nie mogłaby
nas rzucić na ten smutny padół,
Bez
stworzenia wulkanów niosących zagładę?”.
A może jest tak, że pożar Notre Dame
jest narzędziem w ramach magicznej perweryzacji religii? Próbą podporządkowania
żywiołu w ramach krucjaty przeciw zjawiskom współczesnej kultury, których nie
próbuje się zrozumieć, ale zwalczać? Przecież diagnoza dotycząca laicyzacji
Europy, równouprawnienia wykluczanych grup społecznych, tożsamości
psychoseksualnej, namysłu nad etycznym statusem zwierząt itd. postawiona
została jasno i wyraźne, a pożar „symbolu chrześcijaństwa” w laickiej Francji
pozwala dodać tej diagnozie dramatyzmu…
Myślę, że warto przypominać, iż
pojęcie „znaków czasu” stało się istotne w nauce społecznej Kościoła
rzymsko-katolickiego od czasu Soboru Watykańskiego II. Normatywne ujęcie tego,
czym są „znaki czasu” przyniosła konstytucja Gaudium et spes w numerze 11:
„Lud Boży pobudzany wiarą w to,
że prowadzi go Duch Pański napełniający okrąg ziemi, stara się w wydarzeniach,
potrzebach i pragnieniach, w których uczestniczy z resztą ludzi naszej doby,
rozpoznać, jakie w nich mieszczą się prawdziwe znaki obecności lub zamysłów
Bożych. Wiara bowiem rozjaśnia wszystko nowym światłem i ujawnia Boży zamysł
odnośnie do pełnego powołania człowieka; dlatego kieruje ona umysł do rozwiązań
w pełni ludzkich.
Sobór
zamierza rozeznać w owym świetle przede wszystkim te wartości, które dziś
najwięcej się ceni, oraz
odnieść je do Bożego źródła. Te bowiem wartości, jako pochodzące z twórczego
ducha danego człowiekowi przez Boga, są bardzo dobre; ale z powodu zepsucia
serca ludzkiego nierzadko są odwracane od należytego swego porządku i dlatego
potrzebują oczyszczenia”.
Sobór w określeniu „znaków czasu”
odchodzi wprawdzie od rozumienia tego pojęcia, które zaproponował Jan XXIII —
były one dla niego znakami ufności i nadziei, które są miejscem spotkania
Kościoła i świata—, ale mimo to zachował coś z tego bardzo biblijnego
podejścia: znaki czasu, swoiste fenomeny, określające wagę ludzkich spraw w
danym miejscu i czasie, należy rozeznawać, być może „oczyszczać”, ale u rdzenia
są one dobre. Jako znaki czasu wymieniano ruch ekologiczny, zjawiska
urbanizacji i industrializacji, objawienia fatimskie, ruch na rzecz pokoju na
świecie, uświadomienie sobie przez człowieka jednostkowej godności, potrzeby
solidarności itp. Refleksja dokonywana nad „znakami czasu” nie miała na celu
ani potępiania, ani gloryfikowania kultury, ale namysł nad tym, jakie wyzwanie
stanowią „znaki czasu” dla Kościoła i jego działania. A właściwym kontekstem
dla ich odczytania „wydaje się tu kontekst biblijny i duchowy. Inspiracją może
być na przykład historia uczniów wędrujących do Emaus przedstawiona w Ewangelii
św. Łukasza (por. Łk 24, 13-35). Uczniowie ci są zdezorientowani i poruszeni
ważnymi wydarzeniami swoich czasów – ukrzyżowaniem Jezusa Chrystusa i
zdarzeniami towarzyszącymi. Nie są w stanie odczytać ani znaków mesjańskich,
jakich byli świadkami, ani własnych poruszeń serca czy poruszeń swoich
bliźnich. Jezus towarzyszy im w drodze, początkowo nierozpoznany, cierpliwie
słucha i pozwala im się wypowiedzieć, powiedzielibyśmy nawet „wygadać”. Potem
dotyka ich serc i umysłów, udzielając charakterystycznej reprymendy: „O
nierozumni, jak nieskore są wasze serca do wierzenia we wszystko, co
powiedzieli prorocy!” (Łk 24, 25)”.
Świątynia i kupcy
Nie mnie interpretować pożar Notre-Dame jako
„znak czasu”. Pozwolę sobie jednak na kilka słów komentarza do tego, co
zdołałem przeczytać i usłyszeć w radio.
Zacznę od przypowieści o wypędzeniu kupców ze
świątyni. Patrzę właśnie do dwóch biblijnych komentarzy Tomasza z Akwinu.
W tekstach z Catena aurea do Ewangelii wg Mateusza Tomasz wybrał między innymi
takie fragmenty:
„Wszedł Dobry Lekarz do chorego miasta, żeby
je uzdrowić, i od razu idzie do jego centrum, czyli do świątyni. Ze świątyni
bowiem rozlewa się dobro, ale także zło. Jeśli kapłani są bogobojni, cały
Kościół kwitnie. Jeśli są zepsuci, więdnie wiara wszystkich. Jeśli lud błąka
się po manowcach, zapewne jego kapłani są chorzy (św. Jan Złotousty)”.
„Bo zbójcą jest taki człowiek, który ciągnie
zysk z religii (św. Hieronim)”.
„Apostoł powiada: »Wy jesteście świątynią
Boga« (1 Kor 3, 17). Niech więc dom waszego wnętrza będzie wolny od
jarmarcznego hałasu i pożądania dóbr doczesnych. Oby nie musiał tam wchodzić ze
swoim biczem rozgniewany i surowy Jezus, żeby oczyścić swoją świątynię, a z
jaskini zbójców uczynić znów dom modlitwy (św. Hieronim)”.
W Komentarzu
do Ewangelii Jana Tomasz — za tekstem ewangelicznym — podkreśla fakt, że
Jezus wstąpił do świątyni jerozolimskiej w czasie, gdy zbliżała się Pascha,
okres świętowania „dla Pana”, a więc czas obchodzony jako coś „czystego i
świętego”. Tomasz nie ma złudzeń, że Ci, którzy nie obchodzą Pasy „jako czegoś
czystego i świętego”, obchodzą ją dla siebie, rozmijając się z Bogiem. Dalej
scenę wyrzucenia kupców ujmuje jako „wydarzenie, które pchnęło Chrystusa do
ukazania znaku zmartwychwstania”, wskazując chorobę, którą Jezus może
uleczyć. Chorobą zaś jest chciwość,
która przesłoniła kapłanom ich właściwą posługę.
„W sensie mistycznym — czytamy pod numerem 383
— powyższe słowa Ewangelisty można rozumieć na trzy sposoby. Po pierwsze,
sprzedający i kupujący oznaczają tych, którzy sprzedają lub kupują dobra
kościelne. […] Po drugie, zdarza się niektórym przełożonym czy zwierzchnikom w
Kościele, sprzedawać woły, owce i gołębie, choćby nie otwarcie, przez symonię,
ale w ukryciu, przez niedbałość, wtedy mianowicie, gdy do tego stopnia wpatrują
się w korzyści doczesne nimi zaabsorbowani, że zaniedbują duchowego zbawienia
tych, którzy im podlegają […]. Po trzecie, przez świątynię można rozumieć duszę
duchową […]. Wtedy człowiek sprzedaje w świątyni owce i gołębię, gdy w duszy
zachowa zwierzęce poruszenia, dla których zaprzedaje się diabłu. Albowiem woły,
które służą uprawie roli, symbolizują ziemskie pragnienia, owce, które są
zwierzętami głupimi, symbolizują ludzką tępotę, gołębie zaś ludzi niestałych. I
to wszystko Bóg wypędził z serc ludzi”.
Widać w tych fragmentach, że przypowieść
ujmowana jest dwojako: opowiada o instytucji Kościoła oraz o egzystencjalnej
sytuacji człowieka.
Jeśli chcemy odwoływać się do tego kontekstu
tłumacząc pożar Notre-Dame jako „znak czasu”, który pojawił się niedługo przed
Wielkanocą, trzeba nie tyle opowiadać o laicyzacji czy pożarze Europy, ale
zastanowić się nad tym znakiem przez pryzmat ewangeliczny. Czy Kościół jako
instytucja sposobi się do tego święta tak, by było ono celebrą „czegoś czystego
i świętego”? A może ma problem z chciwością, od problemów z tzw. bankiem
watykańskim, po upomnienia papieskie ws. opłat za sakramenty? Może ma problem z
bogobojnością, tępotą i obroną doczesnego status
quo, np. gdy przemawia głosem Marka Jędraszewskiego czy Dariusza Oko lub
nic nie robi z tym głosem? Może ma także problem z ziemskimi pragnieniami, gdy
łączy się z partiami politycznymi, stosuje nacisk na władze itp.? Może zżera go
hipokryzja, co tytułem przykładu pokazuje w swojej książce Frédéric Martel?
Pytań odnośnie tego, co prywatne, nie
stawiam, nie mnie bowiem przenikać do ludzkich sumień.
Mój znak czasu
Jeśli miałbym pokusić się o
jakikolwiek „znak czasu”, który wiąże się jakoś z pożarem Notre-Dame,
wskazałbym na dwie rzeczy. Primo —
na podobieństwo między konserwatywnymi
(i politycznie prawicowymi) katolikami, a konserwatywnymi ateistami/krytykami
Kościoła. Dla jednych i drugich Notre Dame jest wyłącznie lub głównie symbolem
tego, co religijne, w oderwaniu od innych kontekstów kulturowych. Dla jednych
pożar świadczy o pożodze Europy, dla drugich relikty niewolnictwa i
religianctwa powinny w końcu się rozpaść. Secudno
— na to, że więzi solidarności nie muszą mieć związku z religijnością. Chociaż
na moment żal połączył ludzi, dla których Notre Dame jest zabytkiem, elementem
(pop)kultury, kościołem. We Francji odbyć ma się powszechna zbiórka pieniędzy
na odbudowę zniszczeń i nacisk nad odbudowę. Solidarność nie powinna mieć barw,
a jednak je miewa, nawet w sytuacji, gdy dotyczy nie pożaru zabytku, ale pomocy
drugiemu człowiekowi (myślę choćby o ideologicznej kampanii przeciw WOŚP).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.