poniedziałek, 3 grudnia 2012

O SROMIE, CO PRZESŁANIA OPERĘ, CYRKU ZAWODZIŃSKIEGO I O NIEZWYKŁYM TALENCIE KRYSTYNY RORBACH

Wszystkim dyskutującym namiętnie o prawach autorskich warto przypomnieć, że bez piratów historia muzyki wyglądałaby zupełnie inaczej. Miast krytyki i potępienia zasługują oni na pełne admiracji uznanie, utrwalając w pamięci niezapomniane chwile.
Jak choćby wieczór z 1984 r., gdy na Arenie w Weronie występowała w Lombardczykach Krystyna Rorbach. Nagranie nie grzeszy elegancją dźwięku, cieszy natomiast przechowaniem dla potomnych jednego z najpiękniejszych głosów, jakie dane mi było słyszeć.  

Rorbach skupiła w sobie rozliczne talenty. Piękno głosu, zielonkawego w barwie, doskonale postawionego, o szerokiej skali rozciągającej się od aksamitnego, iście mezzosopranowego dołu (debiutowała zresztą jako mezzosopran), po pełne blasku dźwięki trzykreślne. Głos ten posiadał przy tym siłę i blask sopranu spintowego, połączone z wdziękiem i lekkością czystej koloratury. Precyzja intonacyjna, wspaniała emisja i biegłość w realizacji ozdobników pozwalały artystce cieszyć uszy słuchaczy w repertuarze tak rozległym, jak Łucja z Lamermooru (mam na taśmie scenę obłędu śpiewaną w Łodzi po Polsku, spektakl ten zaowocował zaproszeniem do Werony), Elżbieta w Wagnerowskich Tannahauserze, czy Lady Macbeth w operze Verdiego. Artystka była też wspaniałą odtwórczynią sopranowego solo w Verdiowskim Requiem (w Libera me drżały wtedy teatralne kinkiety) i Abigail w Nabucco. 

Myślałem o Rorbach przechodząc wczoraj przez Plac Dąbrowskiego. Na frontonie Teatru wisiała zapowiedź Gali Baletowej. Pomyślałem sobie, że to jednak kuriozalne - Teatr Muzyczny w trakcie remontu był w stanie grać swój normalny repertuar korzystając ze współpracy z różnymi scenami. Teatr Wielki za nowej dyrekcji tłucze w zasadzie jedno miejsce, dając przede wszystkim różnej maści kolaże i gale.

Słowo gala zobowiązuje, czego kierujący TW mają doskonałą świadomość. Jej odzwierciedleniem są słowa prowadzących galę operową, w której występujących śpiewaków łódzkiej sceny określa się mianem "najwybitniejszych" spośród operowych artystów Polski. Określenie niepotrzebnie zobowiązujące i niekiedy mocno na wyrost. Nie będę się do niego odnosił, skupię się na tym, co w moim odczuciu było na tej gali in plus, a co in minus.

Jasną gwiazdą gali była na pewno Joanna Woś, która dała ostatnio wspaniały popis swojego kunsztu bawiąc się muzyką (kapitalne Casta diva i aria z Anny Boleny). 
Świetnie wypadła Bernadetta Grabias, z mezzosopranem o pięknej, ciemnej barwie, dającej nadzieję na to, że w końcu ukształtuje się u nas następczyni Jolanty Bibel (nie w "skopiowaniu" repertuaru, a miejscu w zespole).
Piękniejszym momentem koncertu był też fragment z Opowieści Hoffmana, gdzie prym wiodła Dorota Wójcik, i kwartet z Rigoletta z kapitalną Agnieszką Makówką jako Maddaleną (wszystko psuł tylko świdrująco-rozedrgany głos Księcia Mantui, o czym niżej). Klasą samą w sobie był też występ Zenona Kowalskiego, który od 25 lat jest niezawodnym odtwórcą wielkich partii barytonowych. Monice Cichockiej udało się zbudować nastrój w Offenbachowskiej Barkaroli i w tym fragmencie na długo Ją zapamiętam. 

Poza tym jakoś tych gwiazd zupełnie się nie czuło. 
Paskudnego psikusa zrobiono Grzegorzowi Szostakowi, eksponując go przede wszystkim w wyimkach z oper francuskich. Jego kompletny brak słuchu do francuskiej fonetyki mścił się bowiem okrutnie we frazowaniu i budowaniu interpretacji.
Rozczarował również występ Patryka Rymanowskiego,  który po niezłej arii Leporella okazał się mało przekonującym Filipem z Verdiowskiego Don Carlosa, a już zupełnie położył słynną arię o plotce.
Obawy wzbudził też we mnie występ Anny Wiśniewskiej-Schoppy. Nie jest to głos, który zniewoliłby mnie swoim pięknem. Znać w nim jednak mistrzowską szkołę Ady Sari, przekazaną Artystce przez Jej mistrzynię - Urszulę Trawińską-Moroz. Schoppa mogła  w wielu fragmentach oczarować postawieniem głosu, jego piękną, głowową emisją. Przy tym jednak zdarzało Jej się brzydko kończyć frazy, śpiewać pozbawionym blasku, płaskim dźwiękiem. I forsować głos. Zafrapował mnie fakt, że odważyła się Ona włączyć do repertuaru całą rolę Elżbiety w Don Carlosie, popisowa aria królowej przekracza bowiem w tym momencie możliwości Jej głosu.  
Dużo do życzenia pozostawiał również tenor Krzysztofa Marciniaka. Znać na nim upływ czasu, choćby w niemiłosiernym już rozwibrowaniu. Górom brakuje swobody i blasku. W sumie Jego największym atutem było to, iż spośród śpiewających Panów był najlepiej ubrany.

Pod batutą Rubena Silvy orkiestra grała nieco lepiej niż kierowana nijaką batutą Waldemara Sutryka. Niemniej i tu zdarzały się wpadki, zwłaszcza blasze. Kuriozum był też fakt opuszczenia estrady przez harfistki po tym, jak skończyły swoją rolę w koncercie.
Sama gala jest stanowoczo za długa i pozbawiona jakiejś idei przewodniej. Nie ma tu problemu z przejściem od scen tragicznych (jak duet Filipa i Inkwizytora z Don Carlosa), do podkasanych. Nie ma także rzetelnego oszacowania możliwości obsadowych. Ewidentnym przykładem jest tu przywołany przed momentem duet. Jego siłą jest obsadzenie w partiach dwóch odpowiednio skontrastowanych basów (vide Ruggero Raimondi i Mikołaj Giaurow), czego w łódzkim wykonaniu nie dało się uświadczyć. Nie to jest jednak najciekawsze...
Najciekawsze jest to, że faktycznie nie była to gala operowa, ale gala słowna. Największymi gwiazdami byli bowiem prowadzący - nie tylko celebrujący każdy swój przemarsz z kulis na środek filharmonicznej estrady, ale także nieprzygotowani do wymowy słów innych niż polskie.

Czepiam się, owszem. Ale czepiam się z troski o Teatr. Mając bowiem w pamięci Krystynę Rorbach pamiętam czasy, gdy dało się w Teatrze zagrać niejedną galę. Rorbach mogli wtedy wspaniale partnerować Jolanta Bibel, Teresa Czyżowska, Danuta Dudzińska,  Joanna Woś, Krzysztof Bednarek czy Tomasz Fitas. Pamiętam też dreszcz emocji, gdy na scenie po raz pierwszy - tuż po Tuluzie - dała się poznać Monika Cichocka.

Cóż, TW nie ma szczęścia do polityki solistycznej. Ale za tej kadencji doszło do pojawienia się pokoleniowej przepaści. Dyrekcja jakoś nie chciała obsadzać w partiach rodzimych śpiewaków, wręczając im potem stosowne wymówienia. (Skandalem jest także fakt, że nikt nie pomyślał o benefisie Kowalskiego. Wspomina się o nim mimochodem przy okazji Galii Operowej, a przecież była czas i miejsce na uczczenie pięknego jubileuszu 25 lecia pracy artystycznej przy okazji premiery Toski. Tyle że wtedy partię Skarpii wolano powierzyć Piotrowi Halickiemu. Znam go z festiwalu belcanta w Nałęczowie i wiem, że jest głosem dobrym na Oniegina, nie na Scarpię). Przez co, zatrudniając śpiewającą młodzież, wrzuciła ją od razu do wykonywania zbyt trudych partii i pozbawiła możliwości uczenia się od starszych kolegów.
Tym samym Joannę Woś widzieć można jako kontynuatorkę pięknych dokonań koloraturowych Krystyny Rorbach. Za to Bernadetty Grabias nijak nie można uznać za spadkobierczynię tradycji Jolanty Bibel.
O tenorach nie wspomnę wcale, bo w zasadzie ich nie mamy. WIdać zdaniem Dyrekcji tenory, zwłaszcza spintowe, nie są nam do szczęścia potrzebne. W końcu subretki mogą śpiewać Santuzzę, więc i słodkie liryczne głosy dadzą sobie radę z wielkim włoskim repertuarem.

Idąc Placem Dąbrowskiego uderzyła mnie jego logika. Długo nie mogłem pogodzić się z tym, że gigantyczny, tryskający wodą srom przesłonił bryłę Teatru.
Teraz wiem, że wszystko jest w porządku. W łódzkiej operze chodzi bowiem o przesłanianie.
Pijarem kondycji Teatru. A prowadzącymi - śpiewaków w trakcie gali.
Włączam Rorbach. I boję się, cóż to za galę wysmażą nam na kolejną premierę...
  

POST SCRIPTUM
Nie wiem, jak sprawa się zakończyła, ale z moimi obserwacjami kapitalnie współgrają informacje z tekstu Cyrk w Teatrze Wielkim w Łodzi.  
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...