Roztańczonej i Plastusiowi
I zakładam, że nie tylko im
***
Od czasów zwrotu lingwistycznego wiemy, że granice naszego języka są granicami naszego świata.
Od czasów zwrotu performatywnego wiemy, że tożsamość nie jest czymś danym, ale czymś, co ustanawia się w dyskursie.
Nawet jeśli wczoraj nie byłem jeszcze megalomanem, dzięki komentarzowi Roztańczonej dzisiaj już nim jestem, bez pardonu więc mogę skupić się "na własnej doskonałości, samozadowoleniu oraz świadomości własnej wartości, znaczenia i możliwości" [tak zalecona przez Autorkę Wikipedia].
W pierwszym odruchu zacząłem zastanawiać się nad powodami tej kwalifikacji. W swoich wpisach poświęconych koncertom organizowanym przez Teatr Wielki nie znalazłem bowiem nic, co świadczyłoby o mojej wielkości. Były one raczej zapisem smutku, który dopadł mnie po eventach organizowanych przez łódzki Teatr Wielki, a także wyrazem troski o tę bliską mi placówkę.
Owszem,
stoją za mnie lata uczenia się muzyki i osłuchiwania się z nią,
mam na koncie doświadczenie i z nauką śpiewu, i z emisją głosu (w tym drugim maczała palce także Krystyna Feldman),
mimo wykonywania nie-muzycznego fachu wciąż zajmuję się teorią muzyki (a metodologią nauk o muzyce zajmuję się także zawodowo),
mam w końcu nie najgorszy słuch, a także
doświadczenia związane z kuratorowaniem wystaw i - mówiąc ogólnie - przestrzenią plastyczną i sceniczną.
Wszystko to traktowałem jednak jako uposażenie może nieco bardziej kompetentnego melomana, nie mając powodu do przeceniania swoich melomańskich kompetencji.
Okazuje się jednak, że odwaga w formułowaniu własnych doświadczeń estetycznych i opisane wyżej sprawności wystarczą, by odkurzyć nieco zatęchłe lokalne środowisko piszących i recenzujących muzyczne wydarzenia.
Okazuje się także, że dzięki reakcjom ich wiernych akolitów poczuć się można niemal jak szara eminencja, dopieszczając tym samym własne ego w stopniu zdecydowanie większym niż onegdaj.
***
Dzięki Roztańczonej wiem również, że jako megaloman nie tylko nadmiarowo dopieszczam własne Ja, ale cierpię także na urojenia psychotyczne. Taka ocena zobowiązuje, więc zanim podjemę się zdrowienia, podzielę się kilkoma urojeniami.
Otóż uroiłem sobie, że żyję w świecie wolnych ludzi, mających prawo oceniać imprezy w których biorą udział, a także liczyć na polemikę ze swoimi poglądami.
Uroiłem sobie również, że polemika ma charakter merytoryczny i prowadzona jest z zachowaniem standardów racjonalniej (nie emocjonalnej) dysputy.
Uroiłem sobie nadto, że polemika rządzi się nie tylko regułami zasadności merytorycznej, ale także regułami dobrego wychowania. A więc, że biorące w niej udział strony potrafią choćby zachować stosowne formuły grzecznościowe, zależne od stopnia zażyłości z dyskutantem.
W końcu uroiłem sobie i to, że polemiści mają odwagę mówić we własnym imieniu, nie kryjąc się pod wygodną egidą nicków, zwalniającą od jakiejkolwiek odpowiedzialności za wygłoszone słowa.
***
Jako że są to tylko urojenia, w praktyce spotkałem się z argumenta ad personam. Spieszę wyjaśnić, korzystając ze źródeł nieco bardziej wyrafinowanych niż Wikipedia, że jest to sposób argumentowania pozbawiony zawartości merytorycznej, a skoncentrowany na cechach oponenta, które mają podważyć jego kompetencje. Często wykorzystuje się w tym przypadku "czynniki emocjonalne i pozaracjonalne sugestie, nielojalne chwyty i fortele", które mają na celu między innymi wyprowadzenie dyskutanta z równowagi. Jak podkreśla Artur Schopenhauer ten sposób prowadzenia polemiki stosuje się wtedy, gdy nie ma szans na wygranie sporu drogą merytoryczną.
Komentarze moich oponentów idealnie ilustrują powyższą charakterystykę.
MJ alias Plastuś bierze mnie pod włos pytając o związki ze szkolnictwem muzycznym.
Roztańczona z kolei traktuje jak chorego, życząc zdrowia, insynuuje stronniczość i zarzuca brak merytoryczności. Zwracając się do mnie jak do znajomego (tylko w takim wypadku można używać formy "Panie Marcinie") podziwia moją nieumiejętność zajmowania sobie wolnego czasu czymkolwiek innym niż bicie piany.
W obu komenatrzach nie ma jednak ani jednego zdania, które w sposób merytoryczny podważałoby którekolwiek z moich stwierdzeń. Jest za to emocjonalne wzburzenie i agresja, wygodne, bo nieautoryzowane niczyim imieniem i nazwiskiem.
***
Jest mi szczerze przykro, że obrońcy aktualnej sytuacji w TW nie potrafią wyjść poza anonimowość i argumentowanie ad personam. Odbierają bowiem łodzianom szansę na pierwszą od lat dyskusję dotyczącą jednej z ważniejszych instytucji kulturalnych tego miasta.
Jestem też szczerze zmęczony poziomem wpisów obrońców status quo.
Napisałem wyżej, że cenię sobie wolność, dlatego nie myślę nawet o usuwaniu Państwa komenatrzy spod moich wpisów.
Wszystkich kolejnych obrońców proszę jednak o dwie rzeczy - o kulturę dyskusji i kulturę osobistą. Sposobem polemiki wystawiają bowiem Państwo ocenę nie mnie, a środowisku, któremu Państwo służą.
Pisząc o kulturze osobistej myślę nie tylko o argumentacji ad rem, a nie ad personam, ale także o zadbanie o elementraną logiczność wywodu.
Roztańczonej chcę bowiem uświadomić, że domniemana "punktowość" moich recenzji wynika właśnie z faktu, że nie służę interesom żadnych znajomych. Gdybym czerpał wiedzę z takich źródeł, moje spojrzenie byłoby bowiem rozleglejsze i nie ograniczało się do opisywania tylko tego, co widzę i słyszę danego wieczora (no, może pomijając sytuację Krzysztofa Bednarka, którego cenię, ale z którym rozmawiałem raz w życiu).
***
Na koniec za komenatrze pięknie dziękuję.
Nie dość, że podreperowałem poczucie swojej wartości, to jeszcze miałem okazję doświadczyć śmiechu, Bataille'owskiego śmiechu. Wyobrażając sobie, ile dymu wywołałaby autentyczna szara eminencja, pokroju Kisiela czy Waldorffa.
Pana post określę jako- PIERDOLENIE. Ale proszę nie brać tego do siebie. Jeśli chodzi o poziom sztuki TW... wszystko ma swoje uzasadnienie...owszem, brak dobrych wyników należy szukać na czubku góry lodowej zimnej administracji czyli w foteliku dyrekcji. Problemem teatru nie są ludzie, którzy w nim pracują a tylko fakt, że nie istnieje w tej instytucji coś takiego jak MARKETING WEWNĘTRZNY. Wielcy przywódcy, właściciele ogromnych korporacji, które lata są na topie doskonale zdają sobie sprawę z mocy jaką daje właściwie zarządzanie na modelu trójkąta (dyrektor to górny wierzchołek) widz-Dyrektor-artysta. Trudno a jakąkolwiek mobilizację, jeśli prośby artystów są permanentnie ignorowane i bagatelizowane. Np. zarobki muzyka po Akademii Muzycznej są dokładnie takie same jak zarobki sprzątaczki (nie uwłaczając nikomu). Pensja artysty TW jest ponad dwukrotnie niższa niż pensja muzyka Filharmonii Łódzkiej...przy nierównym rozłożeniu pracy, bo prób w Operze jest z kolei dwukrotnie więcej. Warunkiem utrzymania wysokiego poziomu artystycznego jest stałe podnoszenie swoich kwalifikacji- warsztaty muzyczne,kursy mistrzowskie itd...Ale o czym mowa?kogo na to stać, skoro po opłaceniu czynszu i rachunków w portfelu nie zostaje dokładnie nic?? więc ćwiczyć samemu... chętnie, ale gdzie?teatr nie posiada praktycznie sal ćwiczeniowych...przy remoncie nie został uwzględnione ("bo są niepotrzebne"). Nie chciałbym swojego wywodu sprowadzać jedynie do tego, że gdy nie wiadomo o co chodzi to chodzi o pieniądze. Braku u zarządzających teatrem dobrej woli, dobrych chęci. Liczy się ekonomia, statystyki i liczby...a nie ludzie. A przecież to oni stanowią tę instytucję. W czasie między próbami (10-13 i 18-21) lub (10-14 18-22) czy to śpiewacy, czy chór, czy orkiestra czy balet powinni poćwiczyć... żywić się powietrzem i chodzić w podartych spodniach (niektórzy naprawdę w takich chodzą...). Niestety. Ci sami ludzie zasuwają do szkół uczyć lub innych prac nie związanych ze sztuką by jakoś dorobić i mieć na życie. Nie mam tu na myśli wystawnego trybu funkcjonowania(baseny, kawior itd) a po prostu chleb, masło itd. Czas dla rodziny? kiedy? w tygodniu próby, w weekendy próby i koncerty/spektakle. Zatem idealny pracownik/artysta, który może przystać na takie warunki to panna/kawaler żywiący się powietrzem, bez planów małżeńskich, nie pragnący się rozwijać, żyjący z dnia na dzień, wdzięczny dyrekcji, że może od czasu do czasu wystąpić za darmo by promować dobre imię TW. Ktoś kiedyś powiedział, że sztukę robi się za darmo... to chyba prawda, TW to rzemieślnicy...swoje zrobią na tyle ile trzeba, bo muszą gonić za bezpieczeństwem (finansowym niestety). Podwyżki? Nie nie nie, nic za darmo. ale uznanie, że poziom rośnie powinno kiedyś nastąpić. Bo choć teraz rzeczywiście nie ma powodów do zadowolenia to w porównaniu do tego co było kilka lat temu TW zrobił mimo wszystko ogromny postęp, zmiany trwają...potrzeba czasu, dobre chęci i jedynie uczciwa współpraca pozwolą zamknąć wierzchołki trójkąta...bo póki co to tylko 3 punkciki (widz dyrekcja artysta).
OdpowiedzUsuńSzanowny Panie,
OdpowiedzUsuńnie wiem, czemu mój wpisn określił Pan jako pierdolenie, bo... nie ma między nami jakieś zasadniczej róznicy zdań. W swoich wpisach dotykałem nawet kwestii tego, że dyrekcja nie dba o stroje orkiestry, nie mówiąc już o podlinkowaniu do artykułu mówiącego o wątpliwościach dotyczących zwielokrotnionego etatu Dyrektora Artystycznego. O tym, że zarządzanie Dyrekcji mi się nie podoba, chyba niekogo nie muszę przekonywać.
Jako że nie jestem pracownikiem TW, nie jestem też związkowcem, nie będę jednak oceniał występów przez pryzmat pensji. Sam nie zarabiam kokosów (mówiąc bardzo łagodnie), co nie powoduje, że uważam do za kryterium oceny mojej pracy.
Nie zgadzam się tylko z jednym - poziom TW moim zdaniem nie rośnie. Ale przecież nie musimy zgadzać się we wszyskim.
Nie wiem też, jak Pana komentarz odnosi się do treści postu, ale mniejsza z tym, koresponduje z wcześniejszymi, a to wystarczy.
Ze Świątecznymi życzeniami!