sobota, 29 czerwca 2013

VIOLETTY W MOJEJ PAMIĘCI

Panu Robertowi,
za wspólną sympatię dla Pilar

***
"Właśnie obśmiałem się jak norka, czytając w wywiadzie dyrektora Weissa, że w Polsce jest dziesięć Traviat. Ciekawe, bo na całym świecie nie ma ich trzech.

"Przepraszam, ale coś przeoczyłem w późniejszym wpisie Pani Doroty, gdzie czytam: „tempa były szybkie, bo Treliński tak chciał”.

Czy to oznacza, że reżyser w dzisiejszym teatrze operowym nie tylko wybiera obsadę, oraz robi skróty i dodatki, ale także dyktuje dyrygentowi tempa?

Nawet jeśli potraktować słowa Kamińskiego jako hiperbolę, to i tak nie można przejść obok nich obojętnie.
Mimo prapremierowej klapy Traviata święci nieustające tryumfy.
Wystawiana i przypominana jest chętnie. Tak samo chętnie jest słuchana i nagradzana, czego dowodem Złota Maska przyznana w Łodzi Joannie Woś (za Violettę i Annę Bolenę).

Aż chciałoby się pytać - a nie jest to pytanie adresowane do Woś, żeby nie było nieporozumień - czy rzeczywiście wszystkie te przedstawienia mają rację bytu? 
Czy obsadzani w nich soliści potrafią sprostać swoim zadaniom?
Czy aby klucz reżyserski - a więc preferujacy stosowne gabaryty, umiejętności akrobatyczne etc. - nie powoduje, że eliminuje się z tej roli artystów predysponowanych do nich głosowo?

***
Pamiętam sprzed lat, gdy programy Teatru Wielkiego w Łodzi były jeszcze "cienkimi prostokątami", tekst Ewy i Janusza Łętowskich.
Jego tytuł brzmiał - o ile mnie pamięć nie myli, bo nie mogę go wykopać z czeluści swojego archiwum - Violetty w naszej pamięci.
Łętowscy zdawali w nim sprawę z przedstawień i rejestracji, które widzieli, komentując je - jak to oni - kompetentnie i szczerze, bez podlizywania się komukolwiek.
Pisali o fenomenie aktorskim Marii Callas, która - mimo że nie była koniecznie Violettą o najpiękniejszym głosie - bezkonkurencyjnie budowała dramat tej postaci. Pisali o Montserrat Caballe, która w latach 60. ubiegłego wieku śpiewała Violettę "jak zesłany z nieba anioł", rekompensując tym swoją posturę i kostyczne aktorstwo. Wspominali też Joan Sutherland wytykając jej nieokreślony w barwie głos, wysokie Es brzmiące jak uderzenie młotkiem i wygląd królewny pośród siedmiu krasnoludków. Wspominali także Mirellę Freni, chwaląc jej zaangażowanie i urodę śpiewu, który nie spotkał się z uznaniem Włochów po tym, jak Callas przyzwyczaiła ich od obsadzania Violetty sopranami dramatycznymi z koloraturą. W zestawieniu pojawiała się w końcu Teresa Stratas, bohaterka filmowej wersji Franca Zeffirellego. Kapitalna aktorsko i grająca głosem, w którym narastało cierpienie i choroba. Ale na dłuższą metę męcząca (myślę, że po operacji i zasadniczym spadku formy wokalnej właśnie w kierunku wytyczonym przez Stratas idzie Natalie Dessay, co - oglądane - nawet sprawiło mi teatralną satysfakcję).  
Jestem ciekaw, co napisaliby dzisiaj? Konfrontując biedne Traviaty czasów obecnych z "niedostatkami" Sutherland, nie najpiękniejszym tembrem genialnej Callas  i anielskością Caballe. Pewnie załamaliby ręce...

***
Na Traviatę nabrać się łatwo. Wierząc w jej zasadniczą frywolność.
I budując jej sukces na koloraturowych fajerwerkach pierwszego aktu.
Zgrabnie zrobione Libiamio, krystalicznie czyste Es w Follie...Follie!, wyraziste artykulacyjnie staccata niemalże gwarantują sukces.
A przecież Violetta nie jest partią na jasną, lekką koloraturę i nie idzie w niej w pierwszym rzędzie o dzwoneczki i kryształki trzykreślnych dźwięków. To postać o skomplikowanej psychologii i kolejach życiowych, wymagająca od obsadzonej w niej śpiewaczki rozmaitych umiejętności - właśnie sprawności w realizowaniu ozdobników, ale także lirycznej żarliwości oraz dużego wolumenu i gęstego, ciemnego brzmienia. 
Cóż, złożoność głosu musi odpowiadać złożoności postaci. 
Przyznaję, nie przepadam w tej roli za lekkimi koloraturowymi głosami. Tak samo, jak w partii Georges'a Germonta cenię barytony nasycone i dojrzałe, z sentymentem wspominając - by ograniczyć się do artystów rodzimych - Włodzimierza Skalskiego (który przypominał mi Sherilla Milnesa), Zenona Kowalskiego czy Andrzeja Dobbera (jestem jego wiernym funem, lubię bowiem ten typ myślenia o śpiewie, który zaczyna się od słowa, od sensu niesionego przez tekst!).

***
Nawiązując do tekstu Łętowskich chciałbym dołożyć do Ich kolekcji jeszcze trzy Traviaty, które na trwałe zapisały mi się w pamięci, a o których Oni nie wspominali.

Pierwszą jest Magda Ianculescu, kolejna z artystek rumuńskich, którą cenię i o której chcę przypomnieć (śmieję się nawet, że powinienem zostać honorowym ambasadorem opery rumuńskiej w Polsce, nie wiem bowiem, czy mam konkurencję w wymienianiu ad hoc śpiewaków rumuńskich, których kreacje często nie mają sobie równych, a o których mało się dziś pamięta). 
Ianculescu pozostała w pamięci jako artystka o nadzwyczaj bogatej osobowości. Równie wiarygodna jako Violetta, Łucja czy Rozyna obdarzona była głosem o wysoce indywidualnym i wyrównanym w całej skali kolorycie, szerokiej skali i dużej mocy. Klasyfikowano ją, podobnie jak Callas, jako soprano drammatico d'agilita, choć sam wolałbym określić Callas jako soprano sfogato. 
Przy tym władała tym głosem z prawdziwą maestrią - przepiękne legato, urokliwy rejestr piersiowy, wspaniale upozowana góra. Jej dźwięk był wzorcowo zaokrąglony i pięnie, miękko atakowany, każąc zapominać o meandrach przejść między rejestrami i niebezpieczeństwach intonacyjnych.
Mimo wspomnianych porównań, miała głos jaśniejszy niż Callas, co przydało jej Violetcie młodzieńczego uroku, nie pozbawiając jednocześnie dramatyzmu.
Była też Ianculescu piękną kobietą, co - sądząc z nagrań, które znam - dodawało tylko uroku kreowanym przez Nią heroinom.

Drugą jest Pilar Lorengar, na której nagraniu się wychowałem.
Tak o jej kreacji pisze Maciej Deuar:
"Kreacja Lorengar zniewala liryzmem i dramatyzmem zarazem. Jej Violetta brzmi na pozór banalnie dziewczęco (to okazuje się wielkim atutem interpretacji), jednak już wkrótce odkrywamy jakąś trudną do sprecyzowania intensywność śpiewu Hiszpanki: cudowną, błyskotliwą muzykalność, bezbłędną pod względem wyrazu teatralnego konstrukcję frazy… Jeśli dodamy do tego krystaliczną dykcję – słowa przekazywane są tu „semantycznie” i zarazem służą względom artykulacyjnym – to otrzymamy rzadką w nagraniach syntezę muzyki, tekstu i żywiołu teatralnego. Głos Lorengar dosłownie lśni podczas przyjęcia (1 odsłona) niczym luksusowe wyposażenie paryskiego salonu Violetty Valéry. Tego blasku nie traci do końca, z tym, że jest on coraz bardziej „sztuczny”, a „rumieńce” coraz bardziej chorobliwe… Duet z Giorgio Germontem (to bodaj najwspanialsza myśl muzyczna Verdiego) śpiewa z przejmującym liryzmem (odbarwiony, chwytający za serce jak u Callas dźwięk w Ah! Dite alla giovine) by po chwili uderzyć we wstrząsająco dramatyczną frazę w Morro! Wspaniałe jest to, że w interpretacji Pilar Lorengar nie ma cienia przeinterpretowania, a cały ładunek dramatyzmu zawiera żywioł wokalno-muzyczny. Nie ma w tym wykonaniu ilustracyjności – słucha się go „literacko” i zarazem czysto muzycznie. Wszystko płynie niczym wzruszająca pieśń…
W nagraniu tym cieszyć można się rewelacyjnym Alfredem Jaume Aragalla, a także słonecznym i miękkim tembrem barytonu Dietricha Fischer-Dieskaua jako starego Germonta. 

Trzecią z Traviat, którą chcę przypomnieć, jest Bidu Sayao.
Mało u nas znana gwiazda MET (jej portret wisi tam na honorowym miejscu), Brazylijka wychowana przez Jana Reszke. 
Z całej omawianej trójki głos Sayao był najbardziej liryczny, o pięknej, ciepłej i ciemnej, jakby bordowej barwie i szlachetnym, metalicznym połysku. Kapitalna technika pozwalała Sayao na swobodne poruszanie się w górze skali i nienaganne realizowanie koloratur, piękne jest także jej legato.  Iście belcantową perfekcję jej śpiewu potwierdziła dobitnie Rosa Ponselle, utrzymując, ze Sayao jest "największym sopranem lirycznym spośród nas wszystkich".
W zachowanym, live'owym nagraniu Traviaty partneruje jej Leonard Warren jako Georges, tworząc jedną z najpiękniejszych kreacji w tej roli (czy był zresztą piękniejszy baritone verdiano?). Wielu może podobać się także ćwiczony m. in. na Mozarcie Charles Kullman jako Alfred. Mało sympatycznym zaskoczeniem będzie natomiast dyrygent. Przy jego manieryzmach, zamiłowaniu do konwylsyjnego rozchwiania temp, Lorin Maazel krytykowany przez Deuara wydaje się mistrzem o nadzwyczajnym smaku.  

_____________
Zdjęcia za:
digplanet.com
http://www.tertuliadelfoyer.com/foro/viewtopic.php?p=1498
http://www.classicalautographs.com/autographs/opera/bidu_sayao.html
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...