Jestem pilnym czytelnikiem Urlicha Becka, Bruno Latoura i Michela Serres'a. Ich rozpoznanie współczesnych wspólnot jako wspólnot podwyższonego ryzyka wydaje mi się nadzwyczaj trafne.
Bez popadania w egzaltowaną apokaliptyczność, bez odsądzania od czci i wiary status quo wszyscy trzej wskazują czułe miejsca współczesnego świata: wymykające się kontroli człowieka technologiczne i naukowe artefakty, zagrożenia ze strony natury, rozproszenie form przemocy, nierozwiązywalne konflikty idei, wyczerpywanie się pozytywnych projektów, które były źródłem witalności kultur.
Jestem pilnym czytelnikiem Urlicha Becka, Bruno Latoura i Michela Serres'a, bowiem nie tylko rozpoznają oni źródła i miejsca zagrożeń, ale starają się budować pozytywne sposoby zaradzania im. Pokazują, jak odpowiedzialną rolę mają dziś do odegrania politycy: interesy, z którymi muszą się liczyć, są interesami ludzi, nie-ludzi i artefaktów. Negocjacje, przed jakimi stają, wymagają wiedzy eksperckiej. A zadanie, przed którym stoją, do dobro reprezentowanej wspólnoty, które da się realizować tylko poprzez politykę dalekich celów opartą o tak samo dalekosiężną etykę.
Sądzę, że wszystko to da się wyrazić inaczej: wystarczy powiedzieć, że jak nigdy wcześniej potrzebujemy dziś obywatelskości.
Symptomatycznie słowo obywatel nie znalazło miejsca w słowniku Aleksandra Brucknera. Tak jakby nie miało zadomowionego miejsca w polszczyźnie.
Warto więc może przypomnieć, że obywatel jest słowem pochodzenia czeskiego, wywodzi się zaś z czasownika obyvati, znaczącego tyle, co mieszkać.
A zatem obywatele to ci, którzy zamieszkują razem, a jak wiadomo, co najmniej od czasów Tomasza Hobbesa, by móc razem mieszkać, trzeba ze sobą współdziałać. Obywatelskość zatem to budowanie platform, przerzucanie mostów, tworzenie praw, które jak najbardziej włączają, a jak najmniej wykluczają, poszukiwanie angażujących wszystkich celów. Najzwyczajniej w świecie - budowanie, a nie niszczenie, łączenie, a nie wykluczanie.
***
Obyście żyli w ciekawych czasach - złowrogo życzą Chińczycy tym, względem których są nieżyczliwi.
Nie mogę oprzeć się narastającemu wrażeniu, że właśnie w takich ciekawych, a nawet arcyciekawych czasach żyję.
Polska jest terenem jakiegoś horrendalnego eksperymentu, któremu patronuje - zupełnie niechcący - Ludwig Wittgenstein.
Do opisu tego, co dzieje się na rodzimym podwórku, najlepiej pasuje mi bowiem pojęcie "gier językowych", a nawet nie tyle "gier", ile "gierek", część z nich wyzuta jest bowiem całkowicie z jakiejkolwiek aksjologii służąc doraźnym interesom partyjnym.
Gry językowe rozumiem jako formy praktyki społecznej. Są "pojedyncze i zespołowe, rozrywkowe i na śmierć i życie"; wszystkie jednak ujawniają stojące za nimi formy życia, stawiają granice świata tam, gdzie sięgają granicę języka danej gry, znaczenia zaś słów tego języka to tyle, co sposób, w jaki te słowa są używane.
Taką grą językową, a de facto gierką, jest dyskurs Platformy Obywatelskiej. Dyskurs przewrotny, używający bowiem ogólnie znanych słów w sposób, w jakich nikt inny nie byłby w stanie używać.
Widać to już po samej nazwie, w której wyeksponowano tak ważne słowa, jak obywatelskość i platforma.
Bycie dla obywateli, budowanie porozumień, sprzyjanie włączaniu, a nie wykluczaniu, budowanie świata, który wspólnie zamieszkujemy.
A przecież gros z nas czuje, że jest zupełnie inaczej. A rozmiar tego poczucia jest zaiste imponujący: brak obywatelskości mogą czuć mniejszości, których postulaty dotyczące związków odesłano do lamusa. Ale taki sam brak czuć mogą osoby przywiązane do wartości tradycyjnych, z niepokojem widzący machinacje i niedomówienia stojące za wyjaśnianiem katastrofy w Smoleńsku. Brak obywatelskości mogą czuć tacy, jak ja, którzy - mimo monitów - nie zasłużyli na odpowiedź ze strony Ministra Zdrowia. Brak obywatelskości mogą wreszcie czuć Ci, którzy w ramach inicjatywy obywatelskiej dążą do referendów czy składają projekty ustaw - konsekwentne NIE rządzącej partii pozwala pytać nie tylko o jej obywatelskość, ale i demokratyczność.
Kolejnym słowem, które w gierce rządzących używane jest zupełnie inaczej (jest więc częścią odmiennego świata) może być uniwersytet. Mówimy o podnoszeniu jakości naszej nauki i udziału naukowców w obiegu światowym, mówimy o podwyżkach, mówimy o sprzyjaniu zatrudnieniu przez kierunki zamawiane i łożymy na nie coraz większe pieniądze, mówimy w końcu o równouprawnieniu i nowym podziale kompetencji uczelni.
A przecież mamy jeden z najniższych budżetów przeznaczonych na rozwój nauki, podwyżki - których nie było od więcej niż pięciu lat - potrafią wynosić 26 złotych (!)*, wskaźniki parametryzacji ustanawiane są ex post i modelowane na naukach przyrodniczych i medycznych (ale głosy humanistów, że zabija się ich dyscyplinę przechodzą lekceważące bez echa), kierunki zamawiane - jak pokazały badania - generują większe bezrobocie od tradycyjnych kierunków, w końcu za równouprawnieniem szkół prywatnych i uniwersytetów dostrzegamy konflikt interesów, wynikający z uwikłania Ministry w zależności z białostocką szkołą wyższą.
Świat ludzi PO to świat sytości i światła, skutecznie rozwiązywanych problemów, wyjścia ku rodakom, sprzyjaniu ich rozwojowi.
To świat szkół przygotowanych dla sześciolatków pomimo alarmujących doniesień SANEPIDU.
To świat wyrównujący szanse, co oznacza odebranie zasiłków osobom opiekującym się stale obłożnie chorymi czy kwestionowanie badań dotyczących niedożywienia polskich dzieci.
To świat sprzyjający zatrudnieniu, w którym spadek bezrobocia daje mierzyć się wielkością 0,5%
To świat radosnej pracy do późnej starości, w którym nie ma pracy ani dla młodych, ani dla starszych, z cichą eutanazją bezrobotnych czterdziestoparolatków.
To świat telewizji z misją, z której znika wszystko, co edukacyjne i rozwojowe tylko dlatego że nie przynosi dochody.
Mam wrażenie, że świat PO zamknięty jest w szklanej kuli, do której nie przedziera sie nic z zewnątrz.
Jak w przypadku Prezydent Łodzi i łódzkich inwestycji - przebudowa Piotrkowskiej trwa, a wciąż staje przed nami pytanie, czy mamy na tę przebudowę pomysł.
Jak w przypadku Ruchu Muzycznego, w którym dokonuje się zmian w sposób wybitnie nieelegancki ze szczytnymi słowami na ustach.
***
Gra językowa ujawnia formę życia.
Ta gra, a de facto gierka, ujawnia życie nastawione na własne kariery i finansowe apanaże rządzących.
Przesłonięte retoryką obywatelskości i sukcesów, budowania platform.
Retoryką, na którą ciągle można się nabrać, wierząc, że rozumiemy te słowa tak samo.
To gra poza wszelką moralnością, nie tylko dalekich, ale i bliskich celów.
To gra, w której polityka służy tylko celom samych polityków.
A w tle tocząca się walka.
Opisywane przez Bielik-Robson skłócenie Polaków przez środowisko Wyborczej.
Opisywane przez Bartosia podzielenie wspólnoty przez polityczne zaangażowanie Kościoła.
A zagrożeń, ryzyka, coraz więcej.
I nie rozwiążemy ich bez obywatelskiego budowania platform. Bez moralnej etyki dalekich celów, moralnej, co znaczy przede wszystkim odpowiedzialnej.
_____
*Tak niskie kwoty wynikają z faktu, że część pracowników pobierała wynagrodzenia niższe niż przewidywały to minima w tzw. widełkach, pensje te zostały więc podniesione na początku roku, co potraktowano jako podwyżkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.