niedziela, 30 czerwca 2013

MARIA, ANNA, ELISABETTA - BRITTENOWSKIE ZWIEŃCZENIE TRYPTYKU DONIZETTIEGO


Kompozycje okolicznościowe na ogół kończą żywot wraz z okolicznościami, którym miały towarzyszyć.
Tak było chociażby z Rossiniowską Podróżą do Reims, której wysmakowany humor i nadzwyczajnej urody muzykę musieliśmy odkryć na nowo.
Podobnie ma się rzecz z Glorianą - to opera Benjamina Brittena, powstała z okazji koronacji Elżbiety II. Gra się ją na ogół na Wyspach Brytyjskich, a i tak sporadycznie. Poza Albionem zaś niemalże nie da się jej uświadczyć. 
Powiązanie z królewskimi uroczystościami i mało entuzjastyczne przyjęcie w trakcie prapremiery (oficjalnie ze względu na wiejącą ze sceny nudę, faktycznie chyba ze względu na śmiałe, realistyczne sportretowanie romansu Elżbiety I i Essexa) skutecznie zepchnęło ją w mroki zbiorowej niepamięci.
A szkoda. O czym przekonać mogli się melomani w dniu wczorajszym, gdy Gloriana pojawiła się ponownie na deskach Covent Garden i na antenie radiowej Dwójki.
Przygotowano ją z okazji dwóch rocznic - setnego jubileuszu urodzin Brittena (o którym pisałem jako pretekst obierając jego suity wiolonczelowe) i sześćdziesiątej rocznicy koronacji, a więc i prapremiery.

Reakcje krytyki są mieszane.
Różnie oceniono inscenizację, do czego - z racji radiowego odsłuchu - nie mogę się ustosunkować.
Mogę zgodzić się za to z utyskiwaniami co do strony wokalnej. Całkowicie zawiodła bowiem Susan Bullock jako Gloriana. Jej głos - brzydki, skrzekliwy w barwie - drażnił niemiłosiernym rozwibrowaniem. Co odnotowuję z żalem, bo stworzyła całkiem wiarygodną postać, dobrze wywiązując się z fragmentów mówionych.
Zupełną rację przyznaję zaś Michaelowi Churchowi, krytykowi The Independent, który napisał, że być może Gloriana nie należy do najlepszych utworów operowych, ale z całą pewnością należy do najbardziej intrygujących.

Muzyka Brittena jest wspaniale archaizowana i - mimo symfonicznego rozmachu - robi wrażenie nadzwyczaj kameralne. Wiele tu pięknych chorałów, realizowanych przez blachę, będących majstersztykiem dialogów instrumentów dętych, melodycznego rozmachu.
Arcypiękna jest scena balu. Fenomenalne, podsycające atmosferę psychozy i emocjonalnego klinczu wykorzystanie kotłów.

Wspaniale poprowadzona jest też postać Elżbiety - pisana na wielki, dramatyczny głos, zdolny podołać kalejdoskopowej feerii targanych nią emocji. Bo mamy tu do czynienia z żądzą, królewską wyniosłością, ale także pogubieniem, samotnością, świadomością umierania i tym, co najnormalniej w świecie ludzkie. To Elżbieta zarazem odpychająca i budząca sympatię, odstręczająca i budząca potrzebę przygarnięcia i pociechy. 
Wstrząsająca jest choćby scena sądu, w której jak na dłoni widać niedopasowanie pełnionych przez Elżbietę ról publicznych i prywatnych potrzeb. Okazuje się ona sojuszniczką wykluczonych, bo system, którego jest zwierzchnikiem, wyklucza także ją samą. 
Majstersztykiem jest finałowa scena, w której Elżbieta powoli odchodzi z tego świata. Epizody śpiewu przeplatają się tu z epizodami recytowanymi i intymnymi fragmentami orkiestrowymi (wspaniały dialog rożka, fletu na "zamglonym" tle smyczków!), wszystko niezwykle spokojne i wyciszone, zamierające, przechodzące w ciszę tak, że można nie zauważyć, iż opera się skończyła.

Równie intrygująca jest postać Essexa, w której znaleźć można cechy wszystkich ważnych męskich protagonistów oper Brittena. Owszem, jest tu witalność i sztubacka niemal energia, ale sąsiadują one z neurotyczną melancholijnością, naznaczeniem przez fatum, o którym nie da się opowiedzieć, ale które wyczuwa się w muzyce Brittena niemal natychmiast. W transmisji z ROH nieźle spisał się w tej roli Toby Spence.
W obsadzie niezwykle podobała mi się także Patricia Bardon jako Franciszka Devereux, siostra Essexa.

Pod kątem emocji, najbliżej jest Glorianie do W kleszczach lęku - Britten konsekwentnie rysuje tu narastające napięcie, które rozwiązuje dopiero śmierć. Gloriana jest jednak bardziej "postmodernistyczna" w konstrukcji. Zasadniczy tok akcji przerywają tu, dla przykładu, uroczystości dworskie, rytuały, tańce, maski... 
Epizody te mogą przeszkadzać, sztucznie rozdymać akcję i rozrzedzać napięcie.
Moim zdaniem są raczej wyzwaniem dla inteligentnego reżysera, sama konstrukcja zaś nawiązuje do luźnej formy Purcellowskich semi-oper, jak Fairy Queen. Byłaby więc Gloriana wielowątkowym ukłonem względem brytyjskiej tradycji.

Cieszę się, że ROH przypomniała akurat to dzieło Brittena.
Na fali wczorajszy spektakl zestawiłem z posiadanym nagraniem, także z Londynu. 
Zjawiskową Elżbietą jest na nim Sylvia Fish, eleganckim i stuprocentowo Brittenowskim Essexem - Peter Pears.
Emocje, jakie obie realizacje we mnie wywołały, dreszcz napięcia, przechodzący po krzyżu i zwyczajnie estetyczna satysfakcja potwierdziły moje przekonania, że żywot okolicznościowych oper nie powinien być krótki.
Gloriana w pełni zasługuje na renesans.
Przyznam się, że jedno mi się przy tej okazji zamarzyło:
dałbym wiele, by zobaczyć w teatrze cały brytyjski tryptyk Donizettiego zwieńczony operą Brittena. 
Zestawienie to pozwoliłoby zobaczyć to, co u Donizettiego aktualne, a w Brittenie dojrzeć osobę mocno szanującą tradycję.
I cieszyć się, że pomniki włoskiego belcanta znalazły tak wspaniale, dwudziestowieczne zwieńczenie!



____________
Zdjęcia za: 
roh.org.uk
http://www.telegraph.co.uk/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...