O Josephie Ratzingerze napisano (i napisze się) zarazem wiele dobrego i wiele złego.
To, co napisano - a z racji oczywistych machina słowotwórstwa ostatnio działa w tej kwestii nader skutecznie - pokazało także, że osoby będące po obu stronach barykady potrafią być jednakowo głuche, grzęznąc a to w apodyktycznej afirmacji, a to w mało wyrafinowanej ironii i prymitywnym żarcie.
Dla mnie moment Ratizngera nierozłącznie związany będzie z doświadczeniem duchowej głębi i intelektualnej subtelności. Co oznacza w konsekwencji, że mogę chylić przed nim czoła tak, jak chyli się je przed jednym z najgroźniejszych adwersarzy.
Z powodów, powiedzmy umownie, psychologiczno-socjologicznych mam dla Ratzingera dużo szacunku.
Po pierwsze, za odwagę w złożeniu urzędu. Najzwyczajniej ujął mnie pokornym gestem przyznania się do własnej słabości. Pokazał tym światu nie tylko, że funkcja biskupa Rzymu jest funkcją służebną, ale także, że jeśli cierpienie nawet ma sens (bo nad tym można by długo dyskutować), to sens ten nie leży w spektakularnej celebracji własnej niemocy.
Po drugie, za odwagę w przyjęciu tego urzędu w 2005 r. Musiał przecież wiedzieć, w jakiej kondycji jest Kościół, a tym samym zgodzić się na wylanie spraw, które w trakcie poprzedniego pontyfikatu najzwyczajniej zamiatano pod dywan (nie przebił się do naszej świadomości fakt, że JPII sprawniej otwierał przekaz Kościoła na zewnętrze, niż kierował tym, co działo się w środku).
Ale nie dlatego mój stosunek do Ratzingera jest tak pełen rewerencji. Ta dotyczy bowiem spuścizny teologicznej, jaką po sobie zostawi.
Bodaj pierwszą książką Ratzingera, jaką miałem okazję czytać, było Wprowadzenie w chrześcijaństwo. To praca będąca pokłosiem teologicznych przewartościowań związanych z Vaticanum II. Pomogła mi ona zobaczyć w innym od tradycyjnego (neoscholastycznego) świetle sensy skrywane w artykułach Credo.
Najwięcej zawdzięczam książkom Ratzingera na temat liturgii. Przede wszystkim dlatego że pisane były szczerze - za olbrzymią erudycją widać było fundament własnego doświadczenia. Tutaj też anty-nowoczesna postawa Ratzingera spotykała się z moją aprobatą: Ratiznger pokazywał bowiem, jak współczesność (tutaj współczesność kościelna) zabija w człowieku wymiar symboliczny. Bez symbolu zaś i bez otwarcia na symbol człowiek pozostaje głuchy i stopniowo umiera (jestem o tym przekonany tak samo mocno, jak Ratzinger i Paul Ricoeur).
Pięknie wspominam także lekturę Jezusa z Nazaretu. Książka ta nie spotkała się u nas z merytorycznym odbiorem. Rzetelnie chciał ją przedyskutować bodaj tylko Tadeusz Bartoś. A szkoda. Głos Bartosia był bowiem niesamowicie krytyczny, a przecież nie istnieją książki tylko złe bądź tylko dobre.
Nie kwestionując braków, jakie Bartoś znalazł w pracy Ratzingera, wskażę na to, co szczególnie mnie ujęło.
Mianowicie, kończąc rozważania na temat zmartwychwstania, Ratzinger napisał, że
zmartwychwstanie "ze swej natury wykracza [...] poza sferę ludzkiego doświadczenia", że wykracza poza historię. Nie jest też faktem historycznym, skoro ma być przejściem do niezależnego od historii "stanu definitywnego, odmiennego", choć pojawiającego się pośród starego świata.
Ratzinger z całą stanowczością podkreśla, że zmartwychwstanie jest procesem apofatycznym, nie poddającym się opisowi. Dlatego opisu tego nie ma w Ewangeliach, a "trzeci dzień" jest dniem odkrycia pustego grobu, a nie ustaleniem momentu zmartwychwstania.
Wywód ten nie jest w chrześcijaństwie niczym nowym. Znać tu echa Rudolfa Bultmanna, który przedstawiał zmartwychwstanie jak mit. Ale znać też nauczanie Kościoła Wschodu, który nie ma ikony zmartwychwstania Jezusa i który traktuje ten proces ściśle apofatycznie.
Jest to jednak wywód idący w poprzek wielosetletniego nauczania Rzymu. Sformułowane przez Papieża, który w tej książce chce występować tylko jako teolog. Jak ciekawie wygląda ta tęsknota Benedykta XVI za byciem zwykłym profesorem teologii w świetle decyzji o abdykacji, którą podjął.
Jakom rzekł, Ratzinger jest moim przeciwnikiem. Nie zgadzam się z Nim bowiem w wielu kwestiach, czego fundamentem jest nasza odmienna ocena oświecenia i programu (post)modernistycznego.
Jego niechęć do współczesnej kultury nie wyrasta jednak z nieuzasadnionych uprzedzeń, a z bólu, który w sobie nosi.
Ból ten (który chcę włączyć w horyzont Heideggerowski) jest zreflektowany i uargumentowany.
Mimo niewspółmierności naszych optyk warto te argumenty poznać.
Problemem bowiem nie są różnice, ale sposób, w jaki się różnimy (z Ratzingerem da się dyskutować tak, jak nie da się z "elitą" polskiego duchowieństwa).
Cieszę się, że abdykował. Pozwala to bowiem odzyskać teologa i wieść z nim debatę. Bo mimo Jego szczerych chęci, z feudalnym władcą dyskutować się nie da. I w całej tej sprawie ten aspekt na nowo możliwej dyskusji cieszy mnie chyba najbardziej!
Ja również szanuję Ratzingera. Mam wrażenie (oczywiście to jest tylko przypuszczenie), że za tą jego decyzją stoi nie tylko świadomość własnej słabości, ale również jakieś przeczucie, że katolickie imperium nie ma wiele wspólnego ze sprawiedliwością. Nie wytrzymał sytuacji, w której żył - więc odsunął się, odszedł, żeby móc pozostać wiernym sobie, własnej refleksji i swojej wierze. Trudno sobie wyobrazić lepszą decyzję. Należę do zdecydowanych wrogów kościoła (zarzucam mu permanentne nadużycia, związane przede wszystkim z jego aspiracjami do uniwersalizmu, wynikające prosto i bez przeszkódz założenia uniwersalności, podczas kiedy katolicyzm to tylko jedno z wielu wyznań - bez prawa stanowienia o wszystkich istotach ludzkich), ale Ratzingera poważam.
OdpowiedzUsuńJego gest jest symboliczny jako gest papieski, to gest, który Ratzinger wykonał jako przedstawiciel instytucji. Nie jest to tylko, moim zdaniem, gest osoby prywatnej, którą dzięki niemu na powrót się stał. Wymowa tego gestu jest jednoznaczna: dalej nie da się w ten sposób. Nie da się w taki sposób, jak robi to kościół, narzucać norm i wywierać politycznej presji dla ich egzekwowania. System jest wadliwy. Autorytarny sposób systematyzowania wartości nie sprawdził się.
Nie interpretuje się gestu Ratzingera w taki sposób, jak tutaj ryzykuję, ponieważ kościół nie może utracić spójności - to można zrobić tylko z zewnątrz.
Gest Ratzingera zasługuje na szacunek ze względu na swój wymiar historyczny; jest świadectwem zrozumienia sytuacji kościoła – zrozumienia w takim właśnie sensie, jaki włącza do swojego wywodu Arenas, zrozumienia w sensie heideggerowskim. Ratzinger zmiarkował, że drogi kościóła i, ogólnie mówiąc, ludzkości, rozchodzą się. Fakt, że zrozumiał to i dał temu wyraz jeszcze jako głowa kościoła, ma swoje niebagatelne historyczne znaczenie.