Przekonania apokaliptyczne są mi zasadniczo obce, pewnie dlatego odczuwając w kwestiach operowych zasadniczy dyskomfrot, daleki jestem od wróżenia końca opery i od mówienia, że nie ma dziś prawdziwie wybitnych głosów.
Owszem, są. I nie na tym polega problem. Leży on raczej w tym, że zbyt często
"nie mają szansy osiągnięcia dojrzałości, bo dziś rzadko kto znajduje pracę w dobrym zespole teatralnym, w którym młody śpiewak przechodzi z ról lżejszych do trudniejszych, a system stagione eksploatuje głosy w pojedynczych rolach bez określonych perspektyw. Dopóki młody śpiewak ma jeszcze siły i pewne górne dźwięki - pozwala mu się śpiewać, często ponad możliwości techniczne, a potem, gdy już jest wypalony - mówi się do widzenia i bierze następnego.
Odnosząc się już wprost do głosów sopranowych typu dramatycznego Hanna Lisowska dodawała:
"Wszystkie soprany dramatyczne (Callas była wyjątkiem, ale też zapłaciła za to okropną cenę) osiągają szczyty kariery po czterdziestce i tak powinno być.
Funkcjonowanie w dobrym teatrze operowym poza głosem kształci także inną kluczową umiejętność - "opanowanie sztuki scenicznej". Rolę przecież kształtuje się nie tylko głosem, ale także ciałem, inteligentnym zrozumieniem partii, muzykalnością. rzadko kto zaś jest od razu wspaniały Learem, nie terminując wcześniej w skromniejszych partiach.
(Nawiasem mówiąc, sytuacja opisana przez Lisowską ma jeszcze jedną, być może najciekawszą odmianę - połączenie etatu z logiką stagione. Widać to dobrze po części rodzimych teatrów, które od lat nie oferują jakiejkolwiek polityki repertuarowej, ale nieustannie raczą słuchaczy tymi samymi samograjami. Zmiany w zespole są w tym przypadku kwestią zatrudniania młodych artystów do obsadzania ról, w których doświadczeni członkowie zespołu nie mają szans odnaleźć się z racji wieku. Starsi zatem nie mają tam dla siebie miejsca, młodsi nie mogą terminować. A gros repertuaru leży w ciemnicy czekając na lepsze czasy, które być może nie nastąpią).
(Nawiasem mówiąc, sytuacja opisana przez Lisowską ma jeszcze jedną, być może najciekawszą odmianę - połączenie etatu z logiką stagione. Widać to dobrze po części rodzimych teatrów, które od lat nie oferują jakiejkolwiek polityki repertuarowej, ale nieustannie raczą słuchaczy tymi samymi samograjami. Zmiany w zespole są w tym przypadku kwestią zatrudniania młodych artystów do obsadzania ról, w których doświadczeni członkowie zespołu nie mają szans odnaleźć się z racji wieku. Starsi zatem nie mają tam dla siebie miejsca, młodsi nie mogą terminować. A gros repertuaru leży w ciemnicy czekając na lepsze czasy, które być może nie nastąpią).
Siła słów Lisowskiej dotarła dziś do mnie w dwójnasób.
Wpierw dzięki konfrontacji z nagraniem legendarnego tournee La Scali w Moskiwe (1964r.).
Włoski teatr, słusznie stający wtedy w szranki o palmę pierwszeństwa, przywiózł do Moskwy między innymi takich śpiewaków, jak Mirella Freni, Renata Scotto, Fiorenza Cossotto, Giulietta Simionato, Birgit Nilsson, Bruno Prevedi czy Carlo Bergonzi.
Część z nich - jak Nilsson czy Simionato - miała już status pełnoprawnych gwiazd, a na koncie bogate doświadczenie sceniczne.
Część - jak Cossotto, Freni czy Scotto - startowały do kariery.
Połączenie ich razem obliczone zaś było nie tylko na wspaniały efekt artystyczny, ale także stanowiło też wyraz troskliwej "pedagogii": nic tak nie motywuje młodych talentów, jak współpraca z czołówką uznanych kolegów, od których można się uczyć choćby przez samo podpatrywanie.
Dobrze, że występy te zostały utrwalone. Mogą dziś bowiem cieszyć uszy nie tylko głosami wielkiej urody i sprawności technicznej, ale także kreacjami: arie zmieniają się tu w studium roli, co możliwe było tylko dzięki scenicznemu obyciu śpiewaków, bez pośpiechu przesiadających się z roli na rolę (prym wiedzie tu Nilsson: jest nie tylko wstrząsającą Turandot w ducecie z Prevedim, ale także mistrzowską Lady Macbeth; piękne to były czasy, gdy właśnie w tej roli słuchac można było Nilsson i Leonie Rysanek!).
Następnie dzięki nagranym na taśmy Wieczorom Operowym Marii Hoffmann, które emitowało dawno temu Radio Łódź.
Sięgnąłem po te nagrania w momencie, gdy Teatr przenosi się powoli do remontowanego budynku. A więc w momencie kolejnego symbolicznego początku. Ma to swoje uzasadnienie - Wieczory te pojawiły się na antenie z okazji 31. rocznicy otwarcia TW. I ja byłem ich pomysłodawcą (co Redaktor Hoffmann podkreślała na antenie), dopominałem się bowiem o to, by rozgłośnia regionalna nie tylko promowała nagrania operowe dostępne w świecie, ale by przede wszystkim przypominała o tym, co wartościowego wydarzało się w rodzimej operze.
Trzyczęściową audycję wypełniła Redaktor Hoffmann nagraniami wielkiej urody.
Potwierdzającymi fakt, że nasz TW był kiedyś jednym z tych mądrych i dobrych zespołów, w których talenty mogły liczyć nie na eksploatację, ale na rozwój.
Ucząć się zaiste od najlepszych.
Wywołującymi jednak również smutek - smutek, że w odróżnieniu od uznanych teatrów nie dbało się u nas i nie dba o publikowanie nagrań co wartościowszych głosów. Uderzyło mnie to zwłaszcza w przypadku Zenona Kowalskiego, którego jubileusz przeszedł w warunkach mało chwalebnych, a który w tamtej dobie (1998 r.) prezentowany był w radio w wyimku z utrwalonej ze sceny Parii (sekundowali mu Lisowska i Krzysztof Bednarek), jako że - jak z bólem skonstatowała to Redaktor Hoffmann - nie miał szans na nagranie płyty.
Gdyby jednak przyszło komuś do głowy zerknąć do archiwów i coś z nich pokazać światu, mieliby pod ręką najlepsze być może nagranie arii Halki dokonane przez Zofię Śliwińską.
Mieliby wspaniałą Aidę Haliny Romanowskiej, gorący wieczór z powracającą z METu Teresą Kubiak w roli Toski. W kolecji znaleźć można urokliwe nagranie arii Olympii zrobione przez Marię Szczucką (darować jej można drobne nieścisłości intonacyjne), elegancką interptetację Cortigiani zrobioną przez Rafała Songana, kapitalne O don fatale śpiewane przez Jolantę Bibel, E strano wpierw w interpretacji Romy Owsińskiej, później we fragmencie, w konkursowej realizacji Doroty Wójcik itd., itd.
Najcenniejsza dla mnie jest jednak sceną obłędu Łucji kreowana przez niazapomnianą (choć już zapomnianą) Krystynę Rorbach - jeden z nielicznych, autentycznych soprano drammatico d'agilita.
Pięknie wspomina się to, co minione. Zwłaszcza, gdy na co dzień ma się do czynienia raczej z sytuacją opisaną przez Hannę Lisowską.
Ale i dziś byłoby co utrwalać - w pierwszym rzędzie Joannę Woś i Bernadettę Grabias.
Wierząc, że przyjdzie czas i na to, by zespół nie tylko odmładzać, ale przede wszystkim budować.
A także na to, by kultywować teatralną pamięć. Coraz bardziej mam bowiem wrażenie, że z Wielkim jest jak z polityką, każda ekipa dyrektorska zachowuje się tak, jakby losy Teatru rozpoczynały się od niej...
A także na to, by kultywować teatralną pamięć. Coraz bardziej mam bowiem wrażenie, że z Wielkim jest jak z polityką, każda ekipa dyrektorska zachowuje się tak, jakby losy Teatru rozpoczynały się od niej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.