Dyskusje na temat Krystyny Pawłowicz i środowiska, którego - wraz ze skrycie działającym Jarosławem Gowinem - jest Ona porte-parole czas skończyć.
Poświęciłem i poświęciliśmy na nie wystarczająco czasu, a wszystkie argumenty intelektualnie relewantne zdaje się zdążyły już paść.
Na zakończenie chcę jeszcze skomentować dwie sprawy.
I zrobić jedno wyznanie.
***
W dzisiejszym numerze Naszego Dziennika pojawiło się oświadczenie Pawłowicz.
Napisała w nim, między innymi, co następuje:
"Zarzuca mi wymyślone przez sygnatariuszy zdarzenia i sytuacje (np. „porównanie człowieka do małpy”), bezpodstawnie i absurdalnie pomawia o antysemityzm, o „sprzeniewierzenie się prawdzie” czy „wielokrotne obrażanie posłanki Anny Grodzkiej”. Celem autorów, którzy w swym Liście jaskrawie mijają się z prawdą i łatwo sprawdzalnymi faktami, jest sterroryzowanie i zastraszenie mnie, jak też innych osób chcących rozmawiać o regulacji prawnej związków homoseksualnych. Celem autorów Listu jest też uniemożliwienie nam korzystania z konstytucyjnej wolności wypowiedzi.
Dodała również, że
"Oświadczam więc, że jeśli wezwania sygnatariuszy Listu do przemocy, będące formą szczucia, spowodują jakąkolwiek krzywdę pracownikom mojego biura i mnie osobiście, będzie to obciążało moralnie każdego z tych sygnatariuszy z osobna.
Byłyby to słowa twarde i słuszne, gdyby stały za nimi jakiekolwiek fakty. Niestety, świadczą jedynie o tym, że Pawłowicz i Jej środowisko cierpi na syndrom oblężonej twierdzy.
Problem polega na tym, że rzeczone insynuacje mają potwierdzenie nie tylko w sejmowych stenogramach, ale również we fragmentach programów publicystycznych czy dostępnych w Internecie nagrań.
Znam ze swojego podwórka przypadek osoby o poglądach zbliżonych do Pawłowicz, która próbuje wszystkim wokół wykazywać działania mające na celu zastraszenie czy szantaż. Reaguje ona tak samo jak posłanka - w świetle faktów, świadczących, że zarzucane innym metody stosuje ona sama, kwituje niepamięcią bądź posądzaniem o napaść ideologiczną.
W odróżnieniu od Pawłowicz nie jestem prawnikiem, nie będę więc przypominał Jej i Jej środowisku, że konstytucyjna wolność słowa nie jest placetem dla obrażania i naruszania godności innych osób.
Jako chrześcijanin ze smutkiem przypomnę za to Jej i Jej środowisku, że mowa nasza ma być tak tak, nie nie, bo wszystko co nadto, od złego pochodzi. Utrzymywanie, że nie zrobiło się tego, co się zrobiło (i co zostało utrwalone!) nie jest chyba zgodne z tym ewangelicznym zaleceniem. Jest raczej mową na opak, czyli kłamstwem, a - jak uczy Katechizm Kościoła Katolickiego - "wykroczenia przeciw prawdzie - przez słowa lub czyny - wyrażają odmowę zobowiązania się do prawości moralnej; są poważną niewiernością Bogu (...)" [2464].
Złamaniem ewangelicznych porad jest również osądzanie i naruszanie godności innych ludzi.
Odnośnie pierwszej kwestii wystarczy przywołać słynne słowa Jezusa nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni.
Odnośnie drugiej ponownie przytoczę Katechizm: "Znaczna liczba mężczyzn i kobiet przejawia głęboko osadzone skłonności homoseksualne. Osoby takie nie wybierają swej skłonności homoseksualnej; dla większości z nich stanowi ona trudne doświadczenie. Powinno się traktować je z szacunkiem, współczuciem i delikatnością. Powinno się unikać wobec nich jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji" (co nie oznacza chyba, że istnieje dyskryminacja słuszna) [2358].
***
Komentując na FB mój post Katarzyna napisała:
"Nie jestem uczestnikiem bloga, więc nie mogę skomentować bezpośrednio. Pokłosiem dyskusji między stronami pro-hetero i pro-homo jest to, że się zawęża pojęcie miłości do stricte erotycznego kontekstu. W celu obrony własnego stanowiska intensyfikuje się podziały i wysnuwa interpretacje czarno-białe - z jednej i drugiej strony. Radykalna pro-LGBT'owska argumentacja wkurza mnie swoją jednostronnością (co przybliża to stanowisko do stanowiska tzw. radiomaryjnych katoli). Miłość osób tej samej płci musi być homoerotyzmem, co więcej - pierwiastek erotyczny musi być w niej zawarty. Nie może kobieta kochać innej kobiety i być jednocześnie heteroseksualistką. Takie odcienie miłości, jak miłość przyjacielska, miłość ucznia do nauczyciela (i vice versa), miłość dwóch osób złączonych jednym celem bądź ideą przestają istnieć. Jest już tylko seksualizm, homo bądź hetero. Jakże ten opis nie oddaje ludzkiej emocjonalności!
Do odpowiedzi, której Jej udzieliłem dodałbym, że nikt ze środowisk LGBT nie redukuje miłości do seksualności. Nawet, gdy mówi o erotyzmie (to chrześcijaństwo dokonało zawężenia w rozumieniu erosa; sam, gdy piszę o erastai [kochankach] czy o erosie myślę zawsze o Platońskim, szerokim znaczeniu tych terminów).
Wystarczy zobaczyć, o co walczą osoby LGBT - o możliwość prowadzenia wspólnego gospodarstwa, o dostęp do informacji medycznej i prawa kierowania leczeniem, o możliwość dziedziczenia, pełnego udziału w rytuale pochówki etc. Nie mówi się nic o pożyciu, przestrzegając konstytucyjnego zapisu o ochronie życia prywatnego (art. 47).
Także Konstytucja nie mówi nic na temat pożycia, jako warunku koniecznego do tego, by związek uznać za legalny.
Odmiennie jest właśnie w katolicyzmie, gdzie warunkiem integralności małżeństwa jest prokreacja i gdzie non consummatum czy bezpłodność może być argumentem na rzecz unieważnienia sakramentu.
***
Nie jest wcale tak, że uważam, że bycie katolikiem czy bycie prawicowcem jest złe.
Jednym z najpiękniejszych doświadczeń mojego życia była przyjaźń z Panią Teresą.
Prawicowcem, wyrastającym z tradycji AK. I prawą osobą, rzekłbym świętą.
To ona właśnie - mimo dzielącej nas różnicy wieku (gdy ją poznałem) była po 70tce - uświadomiła mi, że miłość nie dzieli się na hetero- czy homo-. Miłość dzieli się na prawdziwą i taką, która nigdy nie była miłością.
Często dyskutowało się z nią wiedząc, że poglądy są niewspółmierne.
Często wspólnie czytało poezję.
Ale zawsze szanowało się to, co piękne w człowieku, było otwarte na jego odmienność. I zawsze szukało się wspólnych wartości i celów.
Pani Teresa pokazała mi, na czym polega piękno współpracy. Pomimo różnic, a może nawet dzięki nim.
Dziś właśnie tego nie potrafimy. Nie myślimy o tym, co państwo może zrobić dla wszystkich obywateli, tak samo, jak nie myślimy o tym, co możemy zrobić dla siebie.
Nieważne różnice zamieniamy w różnice-nie-do-przyjęcia.
W efekcie żyjąc w państwie, które coraz bardziej pogrąża się - w gąszczu zawłaszczających przepisów, przemilczanych raportów odsłaniających nieprawidłowości w działaniu komisji kościelnej, symbolicznej walki o Smoleńsk.
A wystarczy, byśmy szanowali, że wspólnota składa się z wielu mikrowspólnot. Nie do wszystkich musimy należeć. Ale w tym, co ważne dla wszystkich możemy współdziałać.
W przestrzeni prawa, która pozwala żyć nam wszystkim!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.