Agnieszce
za niezłomność i nie tylko
Przyznaję szczerze, że lektura tekstu Marka Wrońskiego Piratka wśród filozofów mocno mną wstrząsnął.
Jako członek redakcji Internetowego Magazynu Filozoficznego HYBRIS wiedziałem o sprawie, reagowaliśmy bowiem na tekst Magdaleny Otlewskiej zamieszczony i w naszym piśmie. Nie sądziłem jednak, że sprawa dotyczyć będzie nie tylko nierzetelności Jej publikacji i pracy doktorskiej, ale nadto fabrykowania dokumentów. Zaiste, takie postepowanie określić mogę słowem spoza mojego "normalnego" słownika - patologią.
Sprawa Otlewskiej ma jednak znaczenie zdecydowanie szersze.
Po raz kolejny zmusza bowiem do zapytania o (nie)rzetelność naukową, a więc o standardy zawodowe i moralne, jakimi kierujemy się w naszej pracy.
Przemyślenia mam tu raczej gorzkie. I to z kilku powodów.
Po piersze, nierzetelność naukowa ma swoje źródła w zaniedbaniach systemowych.
Jak żywo pamiętam, że jako uczeń szóstej klasy szkoły podstawowej uczyłem się pisania streszczeń. Między innymi Balladyny Juliusza Słowackiego. Pamiętam również, że jedną z umiejętności wynoszonych z podstawówki, była umiejętność odróżniania streszczenia od parafrazy. Okazuje się, że po kolejnych reformach edukacji wiedza, którą przekazywała mi szkoła podstawowa, przekazywana dziś nie jest. Moi - i nie tylko moi - studenci nie wiedzą już dzisiaj czym jest streszczenie, czym parafraza. Nie mają więc poczucia, jakich zabiegów i w ramach jakich standardów mogą dokonywać na tekstach innych autorów (oznacza to często, że nie wiedzą, ze dokonują czynów nierzetelnych).
Jak żywo pamiętam, że jako uczeń szóstej klasy szkoły podstawowej uczyłem się pisania streszczeń. Między innymi Balladyny Juliusza Słowackiego. Pamiętam również, że jedną z umiejętności wynoszonych z podstawówki, była umiejętność odróżniania streszczenia od parafrazy. Okazuje się, że po kolejnych reformach edukacji wiedza, którą przekazywała mi szkoła podstawowa, przekazywana dziś nie jest. Moi - i nie tylko moi - studenci nie wiedzą już dzisiaj czym jest streszczenie, czym parafraza. Nie mają więc poczucia, jakich zabiegów i w ramach jakich standardów mogą dokonywać na tekstach innych autorów (oznacza to często, że nie wiedzą, ze dokonują czynów nierzetelnych).
Po drugie, fatalnym pomysłem było w Polsce wprowadzenie logiki ilościowej w myśleniu o szkolnictwie wyższym. Z jednej strony ilość studentów pociąga za sobą finansowanie uczelni. Z drugiej - w ramach gospodarności - wprowadzono sztywne limity, regulujące otwierania i zamykanie zajęć, co powoduje, że walczy się o utrzymanie liczby słuchaczy. W końcu przerzucenie części finansowania uczelni na kierunki płatne spowodowało chęć przyciągnięcia i zatrzymania słuchaczy niemalże "za wszelką cenę". Przekłada się to na - opisywane już w literaturze naukowej - obniżenie standardów nauczania, w tym na nieprzywiązywanie wagi do nierzetelnych zachowań studentów (miast napiętnowania plagiatu doradza się choćby dodatkowe odpytanie studenta).
Po trzecie, nie posiadamy w Polsce sensownego prawa. Traktowanie na równi plagiatu pracy zaliczeniowej i plagiatu habilitacji jest, w moim odczuciu, czymś niewłaściwym. Co - w konsekwencji - powodować może różne zaniedbania "po drodze".
Po czwarte, nie mamy wciąż ogólnouczelnianych narzędzi sprawdzania rzetelności tekstów. Sam - w czasach, gdy wymagałem końcowych esejów - często werfyfikowałem je dzięki googlom. Nie jest to jednak ani wygodne, ani komfortowe - nie jestem przecież Inkwizytorem, którego czas służy tylko temu, by rzucać podejrzenia i googlować...
Zaniedbania na etapie szkolnictwa niższego i wyższego musi przekładać się na postawy przyszłych badaczy. Nierzetelności służy także wprowadzenie systemu ilościowej oceny pracowników - skoro liczą się punkty, które musimy przynosić wydziałom, ważne jest, żebyśmy publikowali jak najczęściej. Konia z rzędem jednak, kto z humanistów potrafi - na dłuższą metę - przygotować w pełni samodzielny i nowatorski tekst częściej niż 1-2 razy do roku.
Sytuacja nie jest więc różowa; nie może być, skoro - jak skrótowo starałem się pokazać - nierzetelności służy sam system edukacji.
Problemem jest również postawa środowiska. Wciąż panuje u nas faworyzowanie osób z wyższym tytułem naukowym. Plagiatorzy-adiunkci na ogół zwalniani są z pracy, w odróżnieniu od plagiatorów-profesorów.
W sytuacji odkrycia plagiatów profesorowie mają także przewagę. W sytuacji, gdy sprawa dotyczy profesora i pracownika niższego stopniem podstawową reakcją jest bowiem uznanie, że to profesorowi ukradziono tekst.
Otwartym pozostaje pytanie, jak z tym walczyć?
Po pierwsze, systemowo. Bez zmian w edukcji (w tym wprowadzenia na studiach zajęć z rzetelności naukowej, prawa autorskiego i metodyki pracy z tekstem) i bez restrukturyzacji "ilościowego" podejścia do nauki, będziemy bowiem bezradni.
Po drugie, strukturalnie - trzeba bowiem wypracować takie zmiany w prawie, które będą adekwante do aktualnej sytuacji. Trzeba również dostarczyć narzędzi do sprawdzania rzetelności prac na poziomie uczelni wyższych.
Po trzecie, środowiskowo. Z punktem tym wiąże się jednak najwięcej problemów.
Otwarte pozostaje bowiem pytanie o to, jak piętnować nierzetelność i plagiatorów?
Wydaje mi się, że trzeba się kierować trzema zasadami.
Po piersze, bez względu na konsekwencje, trzeba mieć świadomość istnienia procedur i instytucji powołanych do ferowania wyroków. Oznacza to, że pokazywaniu spraw nie może towarzyszyć pryncypialne osądzanie sprawców, zanim nie zapadną stosowne orzeczenia czy wyroki. Precyzyjnie należy także pokazywać proceduralne zaniedbania stron zaangażowanych w rozwiązanie problemu i unikać ich światopoglądowego oceniania (a już zwłaszcza oceny wynikającej z własnego przekonania o winie oskarżonego o nierzetelność naukowca).
Osądzanie na własną rękę wydaje mi się postępowaniem nie tylko mało etycznym, ale poza tym sprzecznym z zasadą "domniemania niewinności", stanowić więc może naruszenie istotnych dóbr. Jest to zachowanie tym bardziej niebezpieczne, że może służyć rozgrywaniu prywatnych wojenek, choćby po to, by zastopować przyznanie komuś wyższego tytułu czy stopnia (łato zrobić to np. oskarżając kogoś o autoplagiat - pomijając fakt, że nie jest to kategoria prawna, to jeszcze standardy dotyczące korzystania z własnych tekstów zmieniły się istotnie zaledwie kilka lat temu).
Po drugie, należy pamiętać, że kara ma służyć nie tylko napiętnowaniu, ale także resocjalizacji. Jest to jej znaczenie strukturalne, niezależne więc od naszych chęci, emocji, czy postawy skazanego. Stygmatyzacja, choćby tylko na poziomie językowym wykluczająca aspekt resocjalizacyjny, wydaje mi się tedy podejściem niewłaściwym.
Po trzecie, należy być otwartym na dyskusję. Wszelkie zaangażowane strony mają bowiem prawo wypowiedzieć się w danej kwestii. A czytelnik ma prawo wyrobić sobie opinię o danej sprawie po poznaniu argumentów wszystkich stron. Nie w pełni pozwala na to choćby Forum Akademickie, pozbawiając czytelników internetowego wydania pisma możliwości zapoznania się z odpowiedziami na artykuły prof. Wrońskiego.
Zdaję sobie sprawę, że wierzę w racjonalny dialog oparty na szczerości, otwartości, ważeniu argumentów i (hermeneutycznie pojmowanym) rozumieniu. Jednym słowem = na parrhesii.
Zdaję też sobie sprawę, że w Polsce może to być wiara naiwna.
Mam świadomość, że wierzę w PRAWO. Wydaje mi się jednak, że przestrzeń demokracji musi być regulowana prawem, a nie moralnością, o ile przestrzeń ta nie ma zamienić się w dyktat "moralnych bardziej", w politykę wiedzących lepiej i pełniej.
Mam też świadomosć, że w Polsce może to być wiara naiwna, choćby dlatego że "domniemanie niewinności" może być dobrym pretekstem do szkalujących kampanii pozwanych przeciwko pozywającym.
Problem staje się coraz bardziej gorący.
Zachęcając do dyskusji polecam rozpocząć od lektury istotnej broszury, przygotowanej dla MNiSW.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.