O swoim afirmatywnym podejściu do poliamorii czytelników mojego bloga nie muszę przekonywać. Pisałem już o tym kilkakrotnie, przyznając się również do tego, że moje poglądy uległy radykalnej zmianie, choć dziś powiedziałbym, że nie przeszedłem drogi od zadeklarowanej monogamii do poliamroczyności, ale od monoamoryczności do poliamoryczności. Albowiem moim zdaniem bycie poliamroycznym w niczym nie wyklucza się z monogamią. Ale o tym za chwilę.
W swoich poglądach czuję się jednak outsiderem. I to w podwójnym sensie.
Po pierwsze, czuję się outsiderem w stosunku do tych wszystkich, dla których jedynym modelem związku jest monogamia, poliamoryczność zaś traktowana jest jako seksoholizm czy dziwaczna (bo oparta na świadomej akceptacji) rozwiązłość.
Po drugie, czuję się (tu już mniej, nieco) outsiderem także w stosunku do osób zajmujących się afirmatywnym pisaniem o poliamorii.
***
Zgadzam się z Grzegorzem Andrzejczykiem-Bruno, że jest coś niezwykle smutnego w tym, że w kontekście związków międzyludzkich wciąż tak mało mówi się o uczuciach czy po prostu o miłości, sprowadzając te rozmowy zazwyczaj do kwestii seksu. Takie postawienie sprawy powoduje, że monogamia rozumiana jest zarazem jako wyłączność seksualna i wyłączność uczuciowa, którą chciałbym na rzecz tego wpisu określić jako monoamoryczność. Nic więc dziwnego, że w takiej perspektywie osoby deklarujące swoją miłosną otwartość siłą rzeczy traktowane są jako rozwiązłe - nie da się tu bowiem pomyśleć miłości w oderwaniu od alkowy, eliminując automatycznie ze związku wszelkie zaangażowanie intelektualno-uczuciwo-emocjonalne zwrócone w stronę kogoś innego, niż partner (doskonale oddaje to stereotypowe przekonanie, że kobieta nie może mieć przyjaciela-mężczyzny, a także i to, że "wejście" w związek doprowadza często do rozluźnienia i spłycenia wcześniejszych relacji).
Moje outsiderstwo polega tu na tym, że jestem w stanie pomyśleć związek monogamiczny, który będzie jednocześnie poliamoryczny. Jak i uznać za cenny taki związek poliamoryczny, który oparty będzie również na seksualnym zaangażowaniu wszystkich partnerów. A w końcu dać prawo do budowania spełnionego związku monoamorycznego czy poliamorycznego tym wszystkim, którzy chcą zachować seksualną ascezę.
***
Nieco trudniej będzie wytłumaczyć moje outsiderstwo w drugim przypadku.
Mówiąc najogólniej, dotyczy ono języka (czy też perspektywy), którym chcę mówić o poliamoryczności.
Jest czymś niezwykle symptomatycznym, że najczęściej o poliamoryczności mówi się w seksuologii, psychologii i psychoterapii. Cierpliwie tłumacząc kwestie uczuć (w tym przede wszystkim zazdrości), porównując poliamoryczność do orientacji seksualnej czy rozważając kwestię na ile poliamoryczność jest normalna, a na ile stanowi odstępstwo od normy.
Wszelkie te wysiłki są piękne i cenne, przypominają mi jednak wczesne fazy "dyskursu mniejszościowego", w których starano się pokazać, że osoby LGBT są tak samo normalne jak osoby heteroseksualne. W tym celu - jak celnie pokazał Jacek Kochanowski - zmajstrowano noramtywne pojęcie tożsamości osób homoseksualnych, nie dokonując przewartościowania tradycyjnego (modernistycznego) modelu patrzenia na człowieka, ale wpisujac się - na zasadzie suplementu - w jego logikę.
Konieczność przejścia w "dyskursie mniejszościowym" od perspektyw normatywnych do nienormatywnych powinna być przestrogą dla osób piszących i mówiących o poliamorii. Powinna też budzić podejrzenia co do ujmowania poliamoryczności per analogiam do oreintacji seksualnej czy mówienia o "naturalnej" poliamoryczności człowieka (w referowanej przez Andrzejczyka debacie widać jeszcze jedno niebezpieczeństwo odwoływania się do "natury", nieostrożnie przechodzi się tu bowiem od bilogicznego, gatunkowego rozumienia natury (odległego chyba jednak od aktualnych koncepcji nauk o życiu), do jego rozumienia kulturowego).
W jakiej mierze niepokój powinna budzić także ilość miejsca, jakie poliamoryści poświęcają samej seksualności (symptomatycznym przykładem niech będą tu Puszczalscy z zasadami). A także ujmowanie relacji międzyludzkich w kategoriach umów czy negocjacji.
Wszystko to - mimo słusznych intencji - wpycha bowiem dyskurs na temat poliamorii w kategorie, poza które dyskurs ten chce wyjść. Wpisuje go także w perspektywę, w której może być co najwyżej suplementem.
Moim zdaniem jedyną szansą dla poliamorii jest mówienie o niej w innej perspektywie, w której problemy normalności, orientacji seksualnej czy natury się nie pojawiają, albo pojawiają się jak marginalnie.
***
Szukanie innego języka i odmiennej perspektywy nie jest łatwe.
Nie twierdzę więc ani, że moje propozycje przetrwają próbę czasu, ani nawet, że powinny spotkać się z przychylnym przyjęciem. Niemniej w moim odczuciu są to próby wartościowe i zasługujące na kontynuację.
W swoim podejściu staram się łączyć koncepcje obecne w filozofii starożytnej z ideami wykuwanymi w ramach filozofii relacji. Połączenie to może być zaskakujące, ale tylko na pierwszy rzut oka. Wystarczy bowiem znać prace Michela Foucaulta by wiedzieć, w jakim stopniu idee klasyczne zasilały jego własną wersję myślenia relacyjnego.
Podejście to ma pewien istotny plus: wyrasta z hermeneutycznego szacunku dla tradycji pokazując, jak fundamentalne dla "początków" naszej kultury przesądzenia mogą pełnić twórczą (a kawet konstytutywną) rolę w jej aktualnej transformacji.
***
Do tego, co napisałem do tej pory, chcę dorzucić jeszcze jedną myśl, inspirowaną wykładami Foucaulta na temat "troski o siebie".
W największym skrócie myśl ta może brzmieć następująco:
poliamoryczność jest zarazem warunkiem, jak i konsekwencją każdej autentycznej troski o siebie.
Troska o siebie z kolei jest warunkiem udanego budowania życia wspólnego.
Omawiając na początku swoich wykładów Platońskie Apologię i Alkibiadesa Foucault nie tylko odsłania fundamentalną rolę technik "troski o siebie", ale pokazuje również, że "troska o siebie" nie może być zastąpiona przez wychowanie. Pedagogia bowiem nie trwa przez całe życie i zawsze jest fragmentaryczna.
"Trzeba zajmować się samym sobą - mówi Foucault - [...] w każdych okolicznościach [...]. Trzeba zajmować się sobą przez całe życie, szczególnie zaś w decydującym wieku dojrzałym.
Troska o siebie - zwłaszcza, co podkreśla Foucault, w tradycji (neo)platońskiej - spełnia się w "poznaniu samego siebie" (gnothi seauton), czemu służą techniki troski angażujące róne wymiary życia człowieka.
Poznanie siebie jest rozpoznaniem prawdy w sensie egzystencjalnym, który dopiero otwiera dostęp do poznania prawdy "po prostu", w tym do poznania koniecznych dla istnienia wspólnoty sprawiedliwości (dikaiosyne) i roztropności/mądrości (sophrosyne).
Akceptując (neo)platońskie pojmowanie sensu "troski o siebie" uważam, że trzeba je jednak nieco zmodyfikować. A to dlatego że - jak pokazuje Foucault - Siebie, o które mamy się troszczyć, pojmowane jest tutaj jako dusza. W moim odczuciu traktowane być winno jako tworząca człowieka psychofizyczna jedność. Tym samym w ramach technik "troski o siebie" umieściłbym te, które dotyczą "duszy" (techniki skupienia, medytacji, wyciszenia), jak i te, które dotyczą ciała (jego kondycja fizyczna, asceza rozumiana jako zrównoważenie okresów erotycznego spełnienia i wstrzemięźliwości, dietetyka).
W kontekście jedności psychofizycznej umieśiłbym również silnie obecną w tradycji platońskiej technikę "erotyki chłopców", odrywając ją jednak od płci i wieku.
Zagadnienie "techniki erosa" jako "techniki troski o siebie" już w punkcie wyjścia jest zagadnieniem poliamorycznym. Miłość (eros) pojmuje się tu bowiem zupełnie inaczej niż w naszej kulturze:
- jest ona taką relacją do ukochanej osoby, której celem nie jest osobista korzyść, ale bezinteresowna troska o to, by ukochany "troszczył się o siebie samego".
Jest to możliwe dlatego że Grecy wiązali dojrzałą miłość z "samowystarczalnością" kochających się osób. Joanna Sowa po mistrzowsku pokazała, że dla Platona, a jeszcze bardziej dla Arystotelesa autentyczna miłość możliwa jest tylko między tymi ludźmi, którzy jej nie potrzebują, mogą bowiem być szczęśliwi sami ze sobą.
Coś, co my odbieramy jako egoizm kultury starogreckiej, jest w niej warunkiem relacji bezinteresownej, w której nie dokonuje się instrumentalizacji czy urzeczowienia osoby, którą się kocha.
Patrząc z tej perspektywy związek jest dla mnie relacją osób bezinteresownie troszczących się o "troskę o siebie" ukochanej/ukochanego. Jest więc taką relacją, która sprzyja odkrywaniu prawdy o sobie, egzystencjalnej szczerości, w której każda ze stron stara się być wzorem "troski o siebie" dla pozostałych.
Jeśli zgodzić się, że egzystencjalna prawda jest inna dla każdej poszczególnej egzystencji, miłość nie służy ujednoliceniu, dostrajaniu do obowiązujących norm, ale wyzwoleniu różnic i ukochaniu siebie nawzajem w egzystencjalnej odmienności, której elementem może być miłosne otwarcie na to, co leży "poza" związkiem.
Innymi słowy, dowartościowanie podmiotowej odmienności partnerki/partnera i sprzyjanie jej/jego trosce o siebie wyklucza zamknięcie związku. Każdy z nas może przecież inaczej reagować na piękno obecne w innych ludziach, w artefaktach kultury czy w przyrodzie. Może także - dla pełni siebie - potrzebować odmiennego kontaktu fizycznego, innego sposobu zbliżenia z kimś jeszcze, nie na zasadzie przekreślenia istniejącej relacji miłosnej, ale jej dopełnienia.
***
Otwarcie na piękno jest dla mnie warunkiem sine qua non bycia dojrzałym (i dojrzewającym) człowiekiem. Pewnie dlatego przywiązany jestem do greckiego pomysłu na kalokagathię.
Miłość (relacja miłosna) - tak jak ją określiłem wyżej - jest właśnie dla mnie troską o to, by ukochany troszczył się o tę otwartość.
Piękno pociąga nas w róznorodny sposób, dzięki czemu przeżywamy całe spectrum uczuć i emocji.
Pociąga nas w tradycyjnie rozumianych partnerach, w przyjaciołach, w kochankach, w osobach, z którymi dzielimy wspólne pasjie etc.
Wszystko te przykłady są przykładami miłości, tej bowiem nie da zamknąć się w określonej definicji (jak chce perspektywa patriarchalnej monogamii).
Skoro potrzebujemy ich do życia i rozwoju, znaczy to, że jedna, zamknięta forma miłości, nam nie wystarcza, dla "troski o siebie" potrzebna jest więc zgoda na wielomiłość.
Tym samym jednak, zgoda na poliamorię nie jest zgodą na nieodpowiedzialny promiskuityzm. Jest zgodą na to, by osoby, które kochamy, mogły dojrzewać w egzystencjalnej szczerości. I byśmy w takiej szczerości mogli dojrzewać także my.
Torując sobie drogę - jeśli wierzyć Platonowi - do poznania prawdy (sprawiedliwości i mądrości) "po prostu".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.