W notce na tylnej stonie okładki możemy przeczytać, że
"Ewa Podleś. Contralto assoluto to pozycja wydawnicza przedstawiająca w nadzwyczaj przystępny sposób życie artystyczne i prywatne jednej z największych polskich śpiewaczek [...]. Książka Brigitte Cormier jest szczególną biografią, ukazującą świat operowo-koncertowy od środka oczami wybitnych muzyków: Ewy Podleś i jej męża, Jerzego Marchwińskiego.
Można rzec, że jest w tych słowach coś na rzeczy.
Wyimki z rozmów, a zwłaszcza skrupulatna praca korektorska (w radiowej dwójce Podleś opowiadała o tym, że musiała często interweniować prostując przekręcane lub wymyślane przez Cormier informację) na pewno sprawiają, że w jakiejś mierze świat książki jest światem widzianym oczyma Podleś i Marchwińskiego.
Prowadzona przez Cormier narracja jest też nadzwyczaj przystępna. Tyle tylko, że jest to przystępność rodem z tabloidu czy gazety codziennej, a nie przystępność dobrze napisanej biografii*.
***
Do biografii mam słabość nadzwyczajną. Czytam ich zatem całkiem sporo.
Gdybym miał - na użytek tego posta - zmajstrować jakieś narzędzie, które pozwoliłoby mi dokonywać ich ocen, wyznaczyłbym dwa ekstrema.
Przy jednym, in plus, wpisałbym choćby prace Michała Urbanka.
Przy drugim, in minus, choćby biografię Violetty Villas.
Książce Cormier - w moim prywatnym obrachunku - bliżej do tego drugiego ekstremum.
Zebrany przez nią materiał jest po prostu kolekcją dat, wydarzeń, wyimków recenzji czy wspomnień. Nie ma tu żadnej próby takiego zmierzenia się z materiałem, ażby obejrzeć fenomen Podleś z różnych stron, zrekonstruować portret egzystencjalny, psychologiczny, artystyczny.
Samo w sobie nie musi być to wadą.
Staje się nią, gdy ciekawość Autorki nie tyle jest ciekawością poszukiwacza, ile ciekawością zbieracza pikantnych anegdot. W kalejdoskopie migawek uwagę przykuwa to przypis o radzieckim szpiegostwie, to opowieść o tym, dlaczego Sławomir Pietras zdjął ze sceny Semiramidę [inna rzecz, że to opowieść gorzka, a znając preferencje Pietrasa oburzająca: miał on zdjąć operę Rossiniego, dlatego że nie życzył sobie w teatrze transseksualistki, jak określił Podleś!], to...
Staje się nią także wtedy, gdy opowieść snuta jest stylem tak naiwnym, jak styl Cormier.
Jej wywody, że predylekcja Podleś do dramatycznych ról może brać się z tego, że jako dziecko przejmująco grała w Madame Butterfly można określić jako psychoanalizę dla ubogich. Podobnie irytować mogą stereotypowe w wymowie motta umieszczane na początku rozdziałów [książka zaczyna się tak: "Naród polski od zawsze zmuszony był walczyć w obronie swej ziemi i języka, o odzyskanie niepodległości. Jednakże pomimo swej burzliwej historii i sporów społecznych, pozostał zjednoczony dzięki ideałom wolności i uczciwości, opartym na solidarności". Nie zdecyduję się na komenatrz!].
Tym bardziej staje się wadą, gdy pęd za angdotami połączy się z naiwnością. Opowieść o tym, że Matka Ewy Podleś wyszła za mąż z rozsądku, żeby osiągnąć stabilizację i śpiewać; opowieść o tym, że Ojciec Podleś był uczciwy, bo nie uciekał się do korupcji, ale przyjmował prezenty i jadał kolacje z bardziej nobliwymi podatnikami, których otaczał opieką; a w końcu opowieść o separacji Rodziców Podleś, która sugeruje, że być może ktoś inny jest ojcem naszej śpiewaczki są po prostu niesamczne. A Podleś na nie nie zasłużyła!
O tym, jak wrażliwie i nie dla sensacji czy pikanterii, a dla prawdy o człowieku, można pisać o drażliwych kwestiach pokazał Urbanek w książce o Waldorffie.
O tym, jak pokazać artystę w splocie jego czasów, kulturalnych prądów, wyborów aksjologicznych, pokazał ostatnio Andrzej Chłopecki w książce o Witoldzie Lutosławskim [a propos Lutosławskiego - w monografii Charlesa B. Rae widać, że da się kompetentnie acz na małej ilości miejsca napisać coś o historii Polaków, Cormier także tutaj nie wychodzi poza patetyczny banał].
Dorzuciwszy do tego, że drażnią także szczegóły korektorskie [choćby zapis "mimo, że", tak jakby w PWM stosowano nie słownikowe, a szkole przekonanie, że każde "że" wymaga przecinka] powoduje, że książki tej nie da się przywitać pozytywnie. Tym bardziej w przypisanej jej cenie.
***
Jeśli miałbym zachęcić Państwa do tego, by wziąć ją jednak do ręki, to wskazałbym dwa powody.
Po pierwsze, warto potraktować ją jako materiał do biografii. Wyimki recenzji, zdjęcia, uporządkowanie najważniejszych informacji o śpiewaczce - to zawsze może się przydać.
Po drugie, książkę kończy ciekawy tekst samej Podleś na temat tego, czym jest kontralt.
A rozpoczyna filozoficznie inspirowany "wstępniak" Macieja Jabłońskiego.
Podleś pisze o kontralcie jako głosie "hermafrodytycznym".
W tym sensie, że obdarzona nim śpiewaczka śpiewa jak gdyby dwoma głosami: pierwszym jest rejestr piersiowy, o męskim, barytonowym brzmieniu; drugim jest rejestr głowowy, o brzmieniu kobiecym, sopranowym.
"Efektem sumy tych dwu rejestrów jest naturalna trzyoktawowa skala - pisze Podleś.
A także - jak pisze dalej - "naturalna predyspozycja do biegłości, która po odpowiednim, profesjonalnym treningu, staje się oszałamiającą koloraturą.
***
Szczególnie mocno należy podkreślić, że zróżnicowanie barwy rejestrów [wspomniana dwu-głosowość] jest cechą naturalną kontraltu. Ów brak wymieszania rejestrów w klasycznej wokalistyce widziany jest bowiem jako mankament. Pisała o tym na blogu - a propos Podleś - Dorota Szwarcman:
"Ewa Podleś ma pewne cechy głosu, które można by nazwać mankamentami, gdyby nie to, że doskonale umie je wykorzystywać dla potrzeb dramatycznych. A więc odmienność barw w rejestrach i wyraźne przejście z jednego do drugiego. Gdyby te barwy nie były tak piękne, pewnie mogłoby to razić, ale są piękne, a jednocześnie mają potencjał dramatyczny właśnie, zwłaszcza dolny rejestr (w dół do małego e!). Tak było zawsze i do tego się przyzwyczailiśmy, a nawet pokochaliśmy, bo to przecież głos jedyny w swoim rodzaju. Co uległo zmianie, to skłonność do dawnej niesamowitej akrobatyki, teraz już w wycofaniu - i stąd też odstąpienie od pewnego typu repertuaru, który był kiedyś jej specjalnością.
O tym, że kontralt jest głosem predestynowanym do śpiewu dramatycznego, wyrastającego ze słowa, z retoryki, z 'fabularyzacji afektu' i vocal actingu przekonuje Jabłoński. Brak wymieszania rejestrów, ich kontrastowe odróżnianie się jest wadą tylko w przypadku takiej wokalistyki, dla której jedynym kryterium wartościowania są walory wokalne [o czym pisze Jerzy Marchwiński]. Gros oper pisanych jest właśnie dla takiego popisu, ale duża część wyrasta z dramaturgii słowa i sceny, z konfliktu afektów, z takich istności, które wymagają gry głosem i nie dają się zrealizować tylko poprzez "walory wokalne".
***
To cenne uwagi i ważna lekcja.
Można się bowiem zastanawiać, na ile pedagodzy śpiewu rozumieją to, czym jest kontralt? Czy potrafią go prowadzić nie zamieniając w alt po prostu, nie wymuszając ujednolicania niejednolitych rejestrów? Czy umieją wskazać zakres ról, w których taki głos może się realizować?
Bo nie we wszystkich może. Cenię Podleś w baroku, w Rossinim, w pieśniach, zwłaszcza rosyjskich (ale już niekoniecznie w Szopenie), w roli Offenbachowskiej Opinii Publicznej. Także w Mahlerze czy jako Ulrykę. Nijak nie mogę jednak przekonać się do Jej Erdy czy Azuceny - tu tak silne zróżnicowanie rejestrów jest dla mnie nie atutem, a mankamentem.
Dzięki temi widac dobrze, że trudno jest mówić o wadach i zaletach głosu w sposób niezrelatywizowany, pozbawiony kontekstu. U Podleś szczególnie lubię jej niski, barytonowy rejestr. Lubię "górną górę", srebrzystą i lekko drżącą. W dużej części partii uwodzi mnie również nieco matową [co niektórzy recenzenci wytykali Jej jako wadę] średnicę. Ale cenię Ją jako całość - dramatycznie zbudowaną, "całościową" postać.
***
Głos nie musi być nieskazitelny, by był niezapomniany.
Refleksje Podleś, Jabłońskiego, Marchwińskiego czy Szwarcman spowodowały, że pomyślałem w końcu o Oldze Maroszek.
To artystka, z którą mam problem. Fascynuje mnie jej wyjątkowo ciemny, piękny, lejący się rejestr piersiowy. Drażni zupełnie inny w kolorycie, nieco ziemisty i kwaśny rejestr głowowy. Artystka prowadzona była jako "typowy alt" - widać to i w próbach ujednolicania brzmienia i w tym, że nie wyniosła w wystarczającym stopniu umiejętności myślenia o muzyce poprzez retorykę, dramaturgię, a więc i kształtowania repertuaru.
A może gdyby pomyśleć o Niej jako kontralcie, ze zróżnicowania rejestrów zrobić atut. Poprowadzić w kierunku "wyrażania afektu", retoryki, wynikania muzyki ze słów. Może - przy jej predylekcji do koloratury - odkrylibyśmy następczynię Podleś??
Może warto to zrobić? Skoro nawet ambiwalentne odczucia nie pozwalają mi o Niej zapomnieć?
*Na osobną uwagę zasługuje sposób, w jaki Cormier pisze o muzyce. Cytuję tutaj próbkę dotyczącą Idylli Zygfryda Richarda Wagnera:
"Uroczy utwór skomponowany przez Wagnera, oparty na melodii starej niemieckiej kołysanki. Usłyszeć w nim można cztery lejtmotywy z trzeciego aktu Zygfryda: Pokój, Sen, Zygfryd jako sakrb świata i Decyzja by kochać".
Bardziej przystępnie o tym poemacie symfonicznym [jedynym w dorobku Wagnera] zaiste napisać się nie dało. Pytanie jak mogło to przełknąć poważne wydawnictwo muzyczne, jakim jest PWM?
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń