No i proszę - obchody Dnia Teatru (rozciągnięte u nas na cały tydzień) - obszedłem z pompą i nawet z pedagogicznym skrzywieniem. Podróż do wnętrza sceny serwowaną przez łódzki Teatr Nowy uznaję przy tym za pomysł kapitalny. Rzadko bowiem się zdarza, by obchodzić teatralne święto pokazując zaplecze placówki nie w ramach zwykłej przechadzki, ale uteatralizowanego spaceru.
Peregrynacje po scenie, foyer, garderobach czy podziemiach, wreszcie pokazanie działania teatralnej maszynerii wkomponowane są tu bowiem we fragmenty Snu nocy letniej.
Projekt zaczyna się od C wysokiego - dywagacji o żeńskiej cnocie zagrożonej samotnymi podróżami za miasto. Kończy zaś monologiem Puka wieszczącego sny piękne i barwniejsze, no i zachęcającego do braw za podjęty przez artystów trud kreacji.
W ciągu godziny z kawałkiem rozkoszować się można scenką quasi-baletową, posłuchać opowieści o teatralnym makijażu (i demakijażu - topioną słoniną!), zasiąść na widowni zaaranżowanej na zapleczu sceny. Można porozmawiać ze znajomymi (moja ekipa, choć mała, była wyborna!), pomilczeć, wsłuchać się w tekst. Cieszyć ciemnością bądź światłami.
Lust but not least wspomnieć trzeba o jeszcze jednym aspekcie projektu - kostiumach, zręcznie i zmyślnie zaprojektowanych przez Zuzannę Markiewicz. Zmyślnie choćby dlatego że pozwalających na dużą plastyczność ruchu, efektownie realizowanego przez zespół tancerek.
Na koniec nie obędzie się bez postulatu - gdyby nieco popracować nad całością i edukacyjne wstawki dla młodzieży zamienić na dowcipne mentorstwo dla dorosłych, powstałaby rzecz do repertuarowego grania. Pewnie wielu starszych byłoby tym oczarowanych!
środa, 28 marca 2012
wtorek, 27 marca 2012
BACH, POLSKA, PACZKOWSKI
Mądre przysłowie mówi: "Nie chwal dnia przed zachodem słońca". Powiedzonko dodaje: poznawaj mężczyznę po tym, jak kończy, a nie jak zaczyna.
No cóż, niemal mi się nie zdarza chwalenie książki przed skończeniem lektury, więc raz na jakiś czas mogę zrobić wyjątek. Dla Stylu polskiego w muzyce Johanna Sebastiana Bacha Szymona Paczkowskiego.
To, com zdołał już przyswoić, okazało się lekturą nad wyraz odświeżającą. Książka napisana jest prostym i jasnym stylem, inkrustrowana cytatami na tyle, na ile to potrzebne, tematyzująca obszar problemowy przygotowany wszakże do podjęcia, ale dotąd wyczerpująco nie zagospodarowany. Już to starczy, by wystawić jej wzorową cenzurkę, tym bardziej, że każda z tych rzecz stanowi raczej (chlubne!) odstępstwo od (niechlubnej) normy współczesnej humanistyki. Jest również dobrze skomponowana.
Paczkowski precyzyjnie wyjaśnia, czym w baroku był styl (dając również wskazówki pozwalające odróżniać od siebie takie terminy jak gout, genus, costume czy Geschmack. Wskazuje na semantyczno-retoryczne funkcje stylizacji (np. zakotwiczenie uwertury francuskiej w ceremoniale dworskim Ludwika XIV jest wymownym powodem, dla którego Bach wykorzystuje fragmenty kompozycji stworzone w tej formie, by zapowiadać nadejście Chrystusa-Króla). Wreszcie ozdrowieńczo konstatuje XIX-wieczny rodowód pojęcia narodu, po to, by swoje analizy stylu polskiego uwolnić od opisywania przez pryzmat patriotyzmu czy nacjonalizmu modo Sienkiewicz.
Niejednego zafrapuje to, ze "styl polski" jest kategorią wygenerowaną na gruncie niemieckim. A pisano o nim tak:
"Podstawowa własność tego stylu zasadza się przede wszystkim na zachowaniu prawidłowego rytmu, następnie zaś na wyraźnym zaznaczaniu odcinków w takcie. ... Zazwyczaj styl ten jest wesoły, ale bywa też w najwyższym stopniu poważny. Można się nim także wygodnie posłużyć do rzeczy satyrycznych. Sprawia wrażenie, jakby sam z siebie się wyśmiewał, w szczególności więc będzie przydatny do satyry prawdziwie poważnej i gorzkiej. Wprawdzie na różne sposoby się go przyozdabia, ale żaden zewnętrzny dodatek nie jest w stanie zmienić jego wewnętrznej istoty" [J. A. Scheibe, cyt. za str. 38].Niejednego zadziwi to, że wzorcem stylu polskiego nie były uczone kompozycje, ale muzyka ludowa (jak pięknie wyszło to u Telemanna, głównego popularyzatora stylu polskiego i jego współtwórcy!) i tańce.
Niejednego zaintryguje fakt, że Niemcy doby baroku upatrywali swoistości swojego stylu w jego eklektyzmie, łączącym najlepsze cechy stylów innych nacji (postmodernizm avant la lettre, rzec by się chciało).
Wszyscy zaś zaciekawieni Bachem znajdą tu coś dla siebie, tym bardziej, że Paczkowski rezygnuje z suchej, ahistorycznej analizy muzykologicznej na rzec umieszczania analizowanych utworów w kontekście obyczajów, epoki i fachowych dyskursów doby baroku.
To nie tylko piękna książka (rzeknę proroczo), ale szlachetny wyraz patriotyzmu. Takiego na XXI wiek!
http://www.youtube.com/watch?v=GMaJJbuS_bQ
niedziela, 25 marca 2012
"PRZECIW MÓZGÓW ROZMIĘKCZENIU", CZYLI SŁOWO NA NIEDZIELĘ
Dzisiejszego ranka po raz kolejny dopadło mnie poczucie teologicznej schizofrenii. Z jednej strony wysłuchałem pakietu informacji na temat świętości i godności życia, o których przypominanie Kościół rzymsko-katolicki pieczołowicie zabiega. Z drugiej zaś co i rusz informowano mnie o tym, że "każde cierpienie ma sens", że Bóg będzie mnie kochał o tyle, o ile wciąż i wciąż będę bił się w piersi wołając mea culpa, że jestem winny, niegodny etc. Wszystko to sprawiło, że - nie po raz pierwszy - zacząłem się zastanawiać nad tym, czy cała ta świętość życia nie polega po prostu na masochistycznym znęcaniu się nad życiem. I czy dyskurs promujący życie nie jest podszyty hipokryzją - bo co to za świętość, jeśli widać ją tylko w czarnych barwach??
Nie umiem zgodzić się na religię, której antropologia jest tak ciemna; w której Bóg zamienia się w mastera wymierzającego (miłośnie!) kary swojemu stworzeniu, a sens mojej egzystencji uzależniony jest od tego, ile i jak cierpię. Cały ten zamęt - od stuleci pokutujący w chrześcijaństwie - wyjaśniać można różnie: politycznie (a la Foucault), społecznie, etycznie, psychologicznie... Mnie zastanowiła dzisiaj pewna manipulacja teologiczna, która gdzieś w granicach XII wieku skierowała chrześcijaństwo na niebezpieczne tory.
Ślady tej machinacji zachowała się w wielkopostnej tradycji zakrywania krzyża fioletową tkaniną. Skoro mamy rozpamiętywać mękę Jezusa, to po co go zakrywać? Ano właśnie, tradycja zakrywania krzyża wzięła się stąd, że na krzyżu zakrywano nie pasyjkę, a figurę Chrystusa tronującego, który zasiadał na krzyżu w koronie na głowie i z berłem w ręku. Chodziło zatem o to, by znak tryumfu na kilka dni przez Wielkim Piątkiem pozwolił skupić się na tym, co do tego tryumfu doprowadziło, ale co było tylko etapem, a nie centrum historii zbawienia. Zakrywano tedy krzyż po to, by na moment zmienić jego znaczenie, by z kosmicznego drzewa życia na moment stał się również symbolem kaźni.
Tym, czego brakuje zachodniemu chrześcijaństwu, jest intuicja eschatologiczna. Wiele wieków temu rozerwaliśmy związek pasji Chrystusa z Jego zmartwychwstaniem. Pasję umieszczając w historii, a eschatologię odsyłając do zaświatów, które kiedyś nadejdą. Tym samym zgubiliśmy optymizm chrystianizmu, jego poczucie odnowienia stworzenia i przebóstwienia świata, swoje życie widząc tylko w perspektywie ekonomicznego rachunku: im bardziej będę stosował się do norm i im więcej będę cierpiał (asceza, usensownienie chorób itd.), tym większe są szanse, że kiedyś znajdę się w lepszym świecie.
Tym, którzy wciąż chcą wierzyć, może warto przypomnieć tradycję, którą w średniowieczu odnowił Symeon Nowy Teolog, zwaną "eschatologią zrealizowaną". Przypominał on, że "początek „wielkich misteriów Bożych” zaczyna się od Tajemnicy Wcielenia. W duchu możemy zmartwychwstawać każdego dnia. Zmartwychwstanie dusz to zarazem spirytualizacja i dywinizacja, a my stajemy się niezniszczalnymi, cali w łasce" [cytat z tekstu Henryka Paprockiego, http://www.wygoda.cerkiew.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=351:misterium-paschalne-w-kociele-prawosawnym&catid=20:prawosawie&Itemid=13]. I wydarza się to już tutaj, za życia.
Warto również przypominać, że Tajemnica Wcielenia nie musi być widziana tylko jako konieczny warunek Pasji. Wielu Ojców Kościoła twierdziło, że nawet gdyby Adam i Ewa nie zgrzeszyli, to Chrystus i tak by się Wcielił po to, by stworzenie mogło stać się boskie. Zresztą wskazuje na to także Symbol Nicejski, który mówi, że Chrystus wcielił się dla nas oraz dla naszego zbawienia (Τoν δι' ἡμᾶς τοὺς ἀνθρώπους καὶ διὰ τὴν ἡμετέραν σωτηρίαν κατελθόντα ἐκ τῶν οὐρανῶν; qui propter nos homines et propter nostram salutem descendit de caelis).
Religia sakralizująca cierpienie i poniżająca człowieka nie dorasta do tego, kim jest człowiek. Nie dorasta też do tego, kim jest Bóg. I nie ma to nic wspólnego z faktem, że przejście przez cierpienie może być twórcze i rozwijające.
Nie umiem zgodzić się na religię, której antropologia jest tak ciemna; w której Bóg zamienia się w mastera wymierzającego (miłośnie!) kary swojemu stworzeniu, a sens mojej egzystencji uzależniony jest od tego, ile i jak cierpię. Cały ten zamęt - od stuleci pokutujący w chrześcijaństwie - wyjaśniać można różnie: politycznie (a la Foucault), społecznie, etycznie, psychologicznie... Mnie zastanowiła dzisiaj pewna manipulacja teologiczna, która gdzieś w granicach XII wieku skierowała chrześcijaństwo na niebezpieczne tory.
Ślady tej machinacji zachowała się w wielkopostnej tradycji zakrywania krzyża fioletową tkaniną. Skoro mamy rozpamiętywać mękę Jezusa, to po co go zakrywać? Ano właśnie, tradycja zakrywania krzyża wzięła się stąd, że na krzyżu zakrywano nie pasyjkę, a figurę Chrystusa tronującego, który zasiadał na krzyżu w koronie na głowie i z berłem w ręku. Chodziło zatem o to, by znak tryumfu na kilka dni przez Wielkim Piątkiem pozwolił skupić się na tym, co do tego tryumfu doprowadziło, ale co było tylko etapem, a nie centrum historii zbawienia. Zakrywano tedy krzyż po to, by na moment zmienić jego znaczenie, by z kosmicznego drzewa życia na moment stał się również symbolem kaźni.
Tym, czego brakuje zachodniemu chrześcijaństwu, jest intuicja eschatologiczna. Wiele wieków temu rozerwaliśmy związek pasji Chrystusa z Jego zmartwychwstaniem. Pasję umieszczając w historii, a eschatologię odsyłając do zaświatów, które kiedyś nadejdą. Tym samym zgubiliśmy optymizm chrystianizmu, jego poczucie odnowienia stworzenia i przebóstwienia świata, swoje życie widząc tylko w perspektywie ekonomicznego rachunku: im bardziej będę stosował się do norm i im więcej będę cierpiał (asceza, usensownienie chorób itd.), tym większe są szanse, że kiedyś znajdę się w lepszym świecie.
Tym, którzy wciąż chcą wierzyć, może warto przypomnieć tradycję, którą w średniowieczu odnowił Symeon Nowy Teolog, zwaną "eschatologią zrealizowaną". Przypominał on, że "początek „wielkich misteriów Bożych” zaczyna się od Tajemnicy Wcielenia. W duchu możemy zmartwychwstawać każdego dnia. Zmartwychwstanie dusz to zarazem spirytualizacja i dywinizacja, a my stajemy się niezniszczalnymi, cali w łasce" [cytat z tekstu Henryka Paprockiego, http://www.wygoda.cerkiew.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=351:misterium-paschalne-w-kociele-prawosawnym&catid=20:prawosawie&Itemid=13]. I wydarza się to już tutaj, za życia.
Warto również przypominać, że Tajemnica Wcielenia nie musi być widziana tylko jako konieczny warunek Pasji. Wielu Ojców Kościoła twierdziło, że nawet gdyby Adam i Ewa nie zgrzeszyli, to Chrystus i tak by się Wcielił po to, by stworzenie mogło stać się boskie. Zresztą wskazuje na to także Symbol Nicejski, który mówi, że Chrystus wcielił się dla nas oraz dla naszego zbawienia (Τoν δι' ἡμᾶς τοὺς ἀνθρώπους καὶ διὰ τὴν ἡμετέραν σωτηρίαν κατελθόντα ἐκ τῶν οὐρανῶν; qui propter nos homines et propter nostram salutem descendit de caelis).
Religia sakralizująca cierpienie i poniżająca człowieka nie dorasta do tego, kim jest człowiek. Nie dorasta też do tego, kim jest Bóg. I nie ma to nic wspólnego z faktem, że przejście przez cierpienie może być twórcze i rozwijające.
czwartek, 22 marca 2012
CALLAS FOTREPIANU, BARON PRLu
Pamięć bywa czymś zagadkowym. Nie wystarczy bowiem posiadać talent, nie wystarczy mieć charyzmę, nie starczy nawet pozostawić po sobie trwały i twórczy ślad, by mieć pewność, że non omnis moriar.
Aliści Rosalyn Tureck - do której co i rusz wracam w swoich wpisach - pozostawiła po sobie dużo cennych nagrań. Nagrań, które nie drzemią jeno na winylach, ale co i rusz wznawiane są przez jakąś z wytwórni płytowych. Mimo to (prawie) nie emituje jej radio, brak jej w telewizyjnych audycjach muzycznych, a pamięć zbiorowa niemal ją wyparła by zrobić poczesne (i niezasłużone, moim zdaniem, w takiej skali) miejsce dla Glenna Goulda. Porównuję ostatnio dwa jej nagrania Wariacji Goldbergowskich - jedno z 1957 r., a drugie z 1998 r. Ile w nich spokoju, krystalicznie czysto rozegranej polifonii, ile taneczności (zwłaszcza w późniejszej realizacji), jak wspaniale kształtowana dramaturgia - subtelną zmianą koloru, lekkim wahnięciem dynamiki. Właśnie ta umiejętność "malowania", kształtowania na odmienne sposoby jednego, krótkiego dźwięku czyni z Tureck pianistkę doskonałą. Czyni z niej Callas fortepianu.
Atoli nie o niej myślałem przede wszystkim pisząc o zagadkowości pamięci. Myślałem przede wszystkim o Jerzym Waldorffie. Owszem, wznowiono ostatnio jego powieść, jakiś czas temu ukazała się wyborna biografia Waldorffa pióra Mariusza Urbanka, a jednak... Nawet na youtube nie da się usłyszeć jego głosu. O pretensjonalnej, nosowej emisji i przedziwnej frazie. W telewizji brak jego pogadanek o muzyce, w których celował irytującą nieraz złośliwością, kapitalną anegdotą (vide: "Zmienić takt 3/4 na 4/4 to tak, jak przypiąć bażantowi krowi ogon"). W prasie brak recenzji tak wyrazistych i przemyślnie skonstruowanych. A w życiu muzyczno-kulturalnym w ogóle brak charyzmatycznego przewodnika, który głuchemu (z zaniedbań, a nie z przyrodzenia) społeczeństwu naszej pięknej Ojczyzny otwierał uszy, zaciekawiał i prowadził przez meandry świata dźwięków (piszę to pamiętając o Piotrze Orawskim, którego wielce cenię i wielce lubię, ale zdania zmienić nie potrafię). Brakuje wreszcie człowieka, który umiał bronić tego, co dla pamięci najważniejsze - cmentarzy. Mając nadzieję, że za chwil parę dopisze tu słów kilka ktoś, kto umie zrobić to o niebo lepiej ode mnie, sam zakończę cytatą. Z Waldorffa rzecz jasna: "Wasz łomżyński cmentarz jest jednym z najstarszych w Polsce. Groby polskie to są kotwice narodu, utwierdzają nas w przekonaniu, że mamy prawo do niepodległości, mamy prawo być jednym z pierwszych narodów Europy. Wy macie bardzo cenne nagrobki i dobrze, że o nie dbacie. Dziękuję wam za to z całego serca".
Aliści Rosalyn Tureck - do której co i rusz wracam w swoich wpisach - pozostawiła po sobie dużo cennych nagrań. Nagrań, które nie drzemią jeno na winylach, ale co i rusz wznawiane są przez jakąś z wytwórni płytowych. Mimo to (prawie) nie emituje jej radio, brak jej w telewizyjnych audycjach muzycznych, a pamięć zbiorowa niemal ją wyparła by zrobić poczesne (i niezasłużone, moim zdaniem, w takiej skali) miejsce dla Glenna Goulda. Porównuję ostatnio dwa jej nagrania Wariacji Goldbergowskich - jedno z 1957 r., a drugie z 1998 r. Ile w nich spokoju, krystalicznie czysto rozegranej polifonii, ile taneczności (zwłaszcza w późniejszej realizacji), jak wspaniale kształtowana dramaturgia - subtelną zmianą koloru, lekkim wahnięciem dynamiki. Właśnie ta umiejętność "malowania", kształtowania na odmienne sposoby jednego, krótkiego dźwięku czyni z Tureck pianistkę doskonałą. Czyni z niej Callas fortepianu.
Atoli nie o niej myślałem przede wszystkim pisząc o zagadkowości pamięci. Myślałem przede wszystkim o Jerzym Waldorffie. Owszem, wznowiono ostatnio jego powieść, jakiś czas temu ukazała się wyborna biografia Waldorffa pióra Mariusza Urbanka, a jednak... Nawet na youtube nie da się usłyszeć jego głosu. O pretensjonalnej, nosowej emisji i przedziwnej frazie. W telewizji brak jego pogadanek o muzyce, w których celował irytującą nieraz złośliwością, kapitalną anegdotą (vide: "Zmienić takt 3/4 na 4/4 to tak, jak przypiąć bażantowi krowi ogon"). W prasie brak recenzji tak wyrazistych i przemyślnie skonstruowanych. A w życiu muzyczno-kulturalnym w ogóle brak charyzmatycznego przewodnika, który głuchemu (z zaniedbań, a nie z przyrodzenia) społeczeństwu naszej pięknej Ojczyzny otwierał uszy, zaciekawiał i prowadził przez meandry świata dźwięków (piszę to pamiętając o Piotrze Orawskim, którego wielce cenię i wielce lubię, ale zdania zmienić nie potrafię). Brakuje wreszcie człowieka, który umiał bronić tego, co dla pamięci najważniejsze - cmentarzy. Mając nadzieję, że za chwil parę dopisze tu słów kilka ktoś, kto umie zrobić to o niebo lepiej ode mnie, sam zakończę cytatą. Z Waldorffa rzecz jasna: "Wasz łomżyński cmentarz jest jednym z najstarszych w Polsce. Groby polskie to są kotwice narodu, utwierdzają nas w przekonaniu, że mamy prawo do niepodległości, mamy prawo być jednym z pierwszych narodów Europy. Wy macie bardzo cenne nagrobki i dobrze, że o nie dbacie. Dziękuję wam za to z całego serca".
środa, 21 marca 2012
RATUJMY WOK!
Nie wiem, na czym to polega, ale miłościwie nam panujące władze - od ogólnokrajowych po samorządy, mają rzadką umiejętność niszczenia naszej kultury. Z jednej strony sypią pieniędzmi na premie, tablety, z drugiej tną budżety instytucji kulturalnych do tego stopnia, że grozi im zapaść. Jeśli jeszcze czuję się patriotą, to dlatego że czuję dumę z naszych Artystów. I z instytucji takich, jak WOK.
Na pewno trzeba działać i wyrazić swoje niezadowolenie! A petycja nie zaszkodzi:
http://www.petycjeonline.pl/petycja/petycja-ws-warszawskiej-opery-kameralnej/801
https://www.facebook.com/events/345249475521431/345257818853930/
wtorek, 20 marca 2012
DAROCHOWIE RULEZ!
Josef Pieper (ach Ci filozofowie) w eseju Ueber die Musik przypominał pogląd stary jak świat - że muzyka naśladuje poruszenia duszy, nie mówiąc nic o rzeczach, ale "o wielkim szczęściu i nieszczęściu". Wyrażając to, czego język nie sięga, co język wyprzedza i co go przerasta, mówi tedy - dopowiada Berthold Wald - "o tym, czego pragnie serce". Może tak być tylko dlatego że muzyka i życie człowieka są tym samym - nienasyconym pragnieniem, wiecznym wędrowaniem.
Jakże prawdziwe wydały mi się te słowa dzisiejszego wieczora. Wypełnionego dźwiękami fortepianu (Maria Daroch) i wiolonczeli (Tomasz Daroch). Nie wiem, czy to raczej kwestia pokrewieństwa fizycznego (muzycy to rodzeństwo), czy może jednak duchowego sprawiły, że snuta przez nich opowieść poruszała: spokojem, migotliwością barw, żelazną "logiką".
Tej ostatniej na pierwszy rzut oka brakowało. Koncert bowiem był przysłowiowym grochem z kapustą: Beethoven, Schubert, Debussy, Lutosławski, Tansman. Ale Ci, którzy umieją słuchać, mogli śledzić to, co od Beethovena przeszło do Schuberta, od Schuberta do Debussy'ego i tak dalej. Ci, którzy umieją słuchać i pamiętać, wiedzą, ze Grave Lutosławskiego otwiera fraza złożona z czterech wznoszących się dźwięków: d-a-g-a, będących cytatą z Pelleasa i Melizandy Debussy'ego (motyw lasu). Takich związków, aluzji i przywołań spinających klamrą cały koncert dałoby się znaleźć jeszcze trochę.
W tej różnorodnej-i-jednorodnej przestrzeni artyści zbudowali narrację żywą, ale nie przerysowaną. Żywiołowi i romantycznemu rozpasaniu wiolonczelisty sekundował bowiem spokój pianistki, która z łódzkiego Steinwaya potrafiła wydobyć piękny, ciemny i jakby pokryty patyną dźwięk.
Oczywiście, najbardziej zachwyciła mnie druga część koncertu, ta współczesna. Także dlatego że miała swoją - mocno nieoczywistą - dramaturgię. W końcu Grave - centralna kompozycja tej odsłony koncertu - to utwór funeralny. Lutosławski poświęcił go pamięci Stefana Jarocińskiego, autora wybornych studiów nad Debussym i nad Lutosławskim (także w kontekście wzajemnych filiacji obu kompozytorów), kodując w nim - jak chce Charles Bodman Rae - nawiązania do spuścizny Jarocińskiego (klasa interwałów, której punktem wyjścia jest Pelleasowska cytata połączona z wiązaniami półtonu z trytonem, ewokującego nastrój żałoby). Dobrym wprowadzeniem w ten nastrój były napięcia charakterystyczne dla Sonaty Debussy'ego (dzięki temu zestawieniu można też było śledzić podobieństwa między kompozytorem francuskim i polskim w budowaniu harmonicznych warstw i myślenie o barwie dźwięku). Za to zupełnie nieoczekiwanym zwieńczeniem była taneczna, rozpasana momentami, Fantazja Tansmana. Darochowie potrafili jednak wydobyć z niej rys zapamiętania i drapieżności, wieńcząc zamyślenie Grave jarmarczną barwnością i optymizmem danse macabre.
Owszem, na to i owo (np. flażolety wiolonczeli) można by narzekać. Ale wrócę do Piepera: prawdziwa muzyka nie polega na bezbłędności, ale na szczerości w opowiadaniu o tym, co człowieka przekracza. Opowieść Darochów była tak szczera, że wciągająca i zatracająca. Tym bardziej, że muzycy potrafili oddać pierwsze skrzypce temu, co grali, stając się niewidzialnymi po to, "by pozwolić przeniknąć przekazowi". Zupełnie jak aniołowie...
poniedziałek, 19 marca 2012
GÓRECKI ROYALSÓW
Jestem osobą przywiązaną do rytuałów - nie tych oficjalnych, które w większości już dawno się zbankrutowały, ale tych osobistych i codziennych, w których z należytą dozą pietyzmu afirmować można bliskich ludzi czy ważne rzeczy. Na przykład muzykę. Zazwyczaj dość precyzyjnie pamiętam mój pierwszy kontakt z utworami, które następnie towarzyszą mi przez życie. Mogę zatem obchodzić rocznice odmierzające czas od pierwszego odsłuchania. O dziwo nie pamiętam jednak, kiedy po raz pierwszy usłyszałem I i II Kwartet smyczkowy Góreckiego. Było to jakoś w połowie lat 90., Zduńska Wola, jako nośnik - niepozorna kaseta Kwartetu Śląskiego, którą mam do tej pory w swojej kolekcji.
Od pierwszego momentu czułem, że nigdy tej muzyki nie porzucę. Była jędrna, momentami obsesyjna, wspaniale repetytywna, garściami czerpiąca z tradycji (cytaty z Już się zmierzcha w I Kwartecie, cytaty z "górlaszczyzny") i niezwykle prosta (w swoich niebywałym pokomplikowaniu, o którym najlepiej wiedzą sami muzycy). Jak życie. Była również mistyczna, co walnie podkreślała reżyseria dźwięku i miejsce nagrania (pogłos osiągalny tylko w kościołach, które nie straciły genius loci). Mając taki punkt odniesienia lata później przeżyłem straszliwy zawód słuchając III Kwartetu w nagraniu Kronosów - rozmemłanie, zupełny brak precyzji w grze i pomysłu interpretacyjnego muzyków nie przysłużył się się temu dziełu, które wydało mi się wtórne, wręcz autoplagiatorskie, i nudne. Do momentu...
Płytę Royalsów kupiłem zaraz po jej ukazaniu się na rynku. I osłupiałem. Odsłuch zacząłem po kolei - I i II Kwartet zachwyciły mnie migotliwością barw, świadomością, że jądrem muzyki jest cisza (tak, to jak Royalsi rozumieją pauzy zasługuje na odnotowanie, a nawet opisanie), ekspresją, zapierającą dech precyzją wykonania i technicznym mistrzostwem. Zachwyciły, ale pozwoliły myślom krążyć wokół innych jeszcze spraw. Tego ostatniego nie byłem już w stanie zrobić słuchając III Kwartetu. Wciągnął mnie bez reszty, motorycznością poszczególnych segmentów, swymi pięknymi, długimi płaszczyznami, swym prawie niezauważalnym pulsem (ruch wieczność, by rzec patetycznie), śpiewnością i smutkiem kantylen. Zgłupiałem...z uczuciem, ze słucham innego utworu. Włączyłem Kronosów i wróciły dawne odczucia, szybko zamazane i przemienione grą Royal String Quartet. Dzięki Ich nagraniu odkryłem dla siebie nie tylko III Kwartet, odkryłem również inną mistyczność wszystkich trzech kompozycji. Nie jest to mistyka religijna, z ducha chrześcijańska czy "teistyczna", którą ewokują Ślązacy. To o wiele bardziej pierwotna mistyka natury, siła słońca, melancholia pokrytego mrokiem lasu.
Jak dobrze mieć w kraju zespół wrażliwy na takie sfery świata! Jak dobrze mieć zespół, który z tą wrażliwością na nowo odczytał Góreckiego! Jak dobrze móc dzięki nim wpleść w codzienność kolejny ślad rytuału!
piątek, 16 marca 2012
WYZNANIA PANTEISTY
Jasnej Marii
Nigdy nie byłem dobrym indywidualistą. Zawsze czułem się tylko kroplą w morzu świata. Zawsze pragnąłem być wodą, ziemią, powietrzem, grą światła na bordowiejących owocach czereśni. Muzyka zawsze była dla mnie pełna barw. Podobnie zapachy - przyprawy komponuję po części z tego, co zapamiętało moje powonienie, po części z tego, w jakich kolorach widzą je moje oczy. Cały mój świat jest światem zmysłów. Zapachu jabłek z dzieciństwa, które jesienią leżakowały na szafie. Smakiem morw białych i czarnych. Pogłębiającą się barwą renklod.
Moje Ja zawsze obierałem jak przekleństwo; barierę oddzielającą mnie od pełni świata.
Paradoksalnie ta tęsknota za całością to Ja umacniała i umacnia.
Paradoksalnie to Ja trwa, bo żyję w zapomnieniu o nim, wychodząc czy może raczej starając się wychodzić ku tym, których spotykam na swej drodze a odchodząc od siebie (cóż, w moim przypadku chwila skupienia na sobie może mieć tylko jedną konsekwencję: poprzez proch być: wodą, powietrzem, ogniem...).
***
Cały mój świat jest światem zmysłów, a więc i języka. Uczyłem się od Marii słuchać jego ciszy; uczyłem się i jego mocy, która potrafi ocalać i chronić. Uczyłem się jego pamięci, która przechowuje także to, co zmysłowe.
Jedna z nielicznych we mnie nut konserwatyzmu czy nostalgii za tym, co było, dotyczy właśnie języka. Na moich oczach polszczyzna traci swój inherentny związek ze zmysłami; staje się płaska; nie ewokuje już muzyki czy zapachów; nie uobecnia nagrzanego słońcem powietrza; nie powoduje, że na brzegu warg czuje się okapujący sokiem miąższ owocu albo rozgrzany oddechem pocałunek. Jak u Kozioł w Postojach pamięci. Do takiej polszczyzny tęsknię, w której
Tak Mario (o Tobie nie boję się pisać, są jeszcze Ci, o których pisać się lękam i chronię ich moim niepisaniem), mam 400 lat. Jestem tylko cieniem. Przyłożyłaś rękę do tego, bym stawał się milczeniem i spokojem. Pamięcią drzew..."Pełnia księżyca nałożyła się na pełnię słońca. Milczenie ptaków przywołało głosy jej krwi nie rozpoznane jeszcze, ledwie poczęte. I głosy te podniosły się w niej i nad nią, czyniąc zamęt sprzeczaniem się o prawo pierwszeństwa. W milczeniu nocy księżycowej, w pierwszej jej nocy, odprawiało się to tajemne misterium krzyżowania się głosów krwi, które całymi latami i przez wieki składały się na niepowtarzalny cud tego właśnie poczęcia, jak gdyby po to tylko istniał dotychczas świat, by mogła z niego zrodzić się ona".
środa, 14 marca 2012
O NIERELIGIJNEJ NATURZE CHRZEŚCIJAŃSTWA - WYPISY
"Pomyślmy o Wolterze: przez wielu Wolter jest uważany za wroga religii. Ale dla mnie Wolter był dobrym chrześcijaninem właśnie dlatego że domagał się wolności przeciwko autorytaryzmowi. [...] Stojąc bezwarunkowo po stronie wolności przeciw autorytaryzmowi, stanął po stronie chrześcijaństwa. Tym samym prawdziwe chrześcijaństwo być może musi być niereligijne. W chrześcijaństwie bowiem istnieje fundamentalne zobowiązanie do wolności. To opowiedzenie się za wolnością [...] obejmuje też sobą wolność od (idei) prawdy. Gdyż tam, gdzie rzeczywiście istnieje obiektywna prawda, zawsze znajdzie się ktoś, kto posiadł ją w stopniu większym ode mnie, tym samym jest uprawniony do nałożenia na mnie obowiązków wynikających z prawa".
***
"Jeśli chrześcijaństwo nie uwolniło nas od obiektywnej prawdy, to jak możemy utrzymać naszą wiarę w Pismo bądź jak możemy uchronić Pismo przed logiczną niespójnością jeśli nie zupełnym absurdem? [...] Mówiąc krótko, aby w naszych czasach wierzyć w Ewangelie trzeba zrozumieć, że język nie tylko opisuje obiektywną rzeczywistość. Istnieje również inny język, który mówi o innych rzeczach. [...].
Podobnie jest z językiem Ewangelii - mogę go zrozumieć tylko wtedy, gdy nie będę go traktował ani jako [...] języka opisującego zewnętrzny świat, ani jako języka, który należy interpretować realistycznie. Zamiast tego, [rozumiem go wtedy, gdy traktuję go jako język] mówiący o moim przeznaczeniu. Gdy w Walentynki mówisz 'Kocham Cię', to wyznanie to nie opisuje żadnego obiektywnego fenomenu. Być może będziesz chciał wskazać na szybsze tętno jako obiektywny dowód swojego uczucia, ale być może będziesz chciał wskazać na zupełnie inny dowód. Po raz kolejny znajdujemy się w dyskursie [potrzebującym] interpretacji".
***
Tylko "odzyskanie dyskursu miłosierdzia pozwala rozjaśnić dogmatyczne obciążenia oraz nowego ducha ekumenizmu wypełniające kościół. Jest ro również przesłanie hermeneutyki. [...] Nadszedł czas, by chrześcijaństwo zrealizowało swoje niereligijne przeznaczenie, które jest nim samym".
Gianni Vattimo
[Bardzo robocze tłumaczenie i wyróżnienia moje - MMB].
niedziela, 11 marca 2012
MOJE KOBIETY, MOJE CHUDE TALIZMANY
Moje kobiety mają głosy ciemne jak ziemia...
Czarne i żyzne jak torf. W szaleństwie języka gromadząc i "humifikując" klejnoty tradycji.
Brązowe jak iły. Kuszące szorstką a delikatną aurą "pyłu kwarcowego".
Czarno-siwe jak proch ziemi, z którym rozwiewa się to, co tragiczne, by odrodzić się niczym Feniks. Ku złemu i ku dobremu.
Moje kobiety trawi nieugaszona tęsknota...
za żył otwarciem, by chlusnęło życie, przez kraj - i mimo - W ziemię, by karmić ziarna i perz wierszem.
za drzewem krzyżowym, a więc za każdym drzewem.
I kłosem - ciałem Pańskiej Wieczerzy:
Aż modlitwy przeczystej słowem
Ból męczeńskich ran się uśmierzy.
za pustką, skoro >nie dotknę nieba ramionami<
z nadzieję, że >wspomną mnie kiedyś ci co przyjdą po mnie<
gdy do ucha przyłożą muszlę wyrzuconą z głębin
by łowić z niej szmer pieśni mojej
i zaniemówienia.
Moje kobiety uczą mnie, że nie jestem ni ziemią, ni wodą.
Moje kobiety uczą mnie, że jestem liściem.
A był liść z jego liniami
Linią życia
Linią losu
Linią serca
Była gałąź na końcu liścia
Rozwidlona linia znak życia
Znak losu
Znak serca
Było drzewo na końcu gałęzi
Drzewo godne życia
Godne losu
Godne serca
Serce wyryte, przebite, przeszyte,
Drzewo, którego nie widział nikt.
Były korzenie na końcu drzewa
Korzenie winorośle życia
Winorośle losu
Winorośle serca
A na końcu korzeni była ziemia
Ziemia po prostu
Ziemia cała
Ziemia samotna poprzez niebiosa
Ziemia.
http://www.youtube.com/watch?v=3OLt02Ve2Bg&feature=results_main&playnext=1&list=PL5D07A47F539CA6AB
piątek, 9 marca 2012
O SKRYTEJ NAMIĘTNOŚCI
Moja namiętność do matematyki pewnie niejednego zadziwi. Ale cóż, mogę o niej nie mówić, ale mam ją w głębi duszy. Do-kształconą ostatecznie w liceum - z matematyczką o symptomatycznych inicjałach [SS] i w klasie o profilu matematyczno-fizycznym. Co prawda, nigdy nie wierzyłem w matematyczność świata czy uniwersalność języka matematyki. Za to pociągały mnie w tym języku jego prostota i piękno, kreatywna moc, ale też dar uspokojenia. I choć od dawna nie rozwiązuję zadań ze stereometrii, sporadycznie sięgam do trygonometrii, z rozrzewnieniem wspominam już tylko badanie przebiegu zmienności funkcji, to kreatywna i wnosząca (s)pokój moc matematyki towarzyszy mi nieustannie. W muzyce. U Bacha - gdzie obok wszystkiego matematyczność staje się również doznaniem quasi-mistycznym. Jak tu, w chaconne, granej jak nigdy wcześniej i nigdy później (widać, nie rdzewieją stare miłości) przez Lucy van Dael:
http://www.youtube.com/watch?v=1AvKThvHMHw
Chapeaux bas, Messieurs, c' est la mathématique!
http://www.youtube.com/watch?v=1AvKThvHMHw
Chapeaux bas, Messieurs, c' est la mathématique!
czwartek, 8 marca 2012
ODRA ŻEGNA WISEŁKĘ
Piórami Jacka Łukasiewicza i Urszuli Kozioł. A także samej Wisławy Szymborskiej, w symbolicznym wyborze liścików i kartek pisanych do Kozioł.
"Jej wiersze - pisze Łukasiewicz - mają przed sobą długie trwanie. Niekoniecznie może zawsze w centrum, w >głównym nurcie<, może trochę z boku. Ale, wiemy to już dobrze - nic ich nie wymaże z kart historii literatury, ze złotej polskiej antologii poetyckiej. Będą też należały do tych jej stron, które są uniwersalne, dostępne dla innych. Nie naznaczone niezrozumiałością naszych dziejów, nie wymagają jakiś specjalnych kodów, by były czytelne. Niosą stoicką pogodę, uczą radosnego zdziwienia niezwykłością świata, tego, iż powtarza się on i odnawia.Zdziwienie, że należąc do przyrody, związani z innymi jej rejonami milionem nici, jesteśmy tacy inni. [...] Łączy się jej nazwisko z limerykami i innymi żartobliwymi wierszykami [...]. Te zabawy nie mogą jednak przesłaniać powagi. Jest bowiem w jej poezji patos. Patos ludzkiego życia, patos miłości i śmierci, o czym nie mówi się wprost, ale omownie - poprzez kota w pustym mieszkaniu. Patos nasz powszedni, który pozostaje cieniem naszej codzienności, tym bardziej wymowny, im bardziej okiełznany. Była mistrzynią okiełznań. Kto takim patosem gardzi, odrzuca poezję Szymborskiej".
"Kiedyś - wspomina Kozioł -, kiedy z Władysławem Lechem Terleckim natknęła się w Zakopanem na koszmarkowaty butik, którego właścicielka nosiła takie samo nazwisko jak ja, napisała wraz z nim pełną zgorszenia kartkę, rugając mnie za ten rzekomo mój biznes. Uwielbiała takie numery".
"Kochana Urszulko!
- pisała Szybmorska - Odkryliśmy z wielkim zdumieniem, że w Zakopanem na Krupówkach otwarłaś sobie butik (boutique) z ciuchami. Smutno nam tylko, że ciuchy sprzedajesz okropne, jakieś spódnice z farbowanych pieluszek. Ale obrót masz chyba duży, co nas cieszy. Tylko dlaczego nie pilnujesz interesu. Te panie, które to wszystko sprzedają, mogą Cię puścić z torbami.
Wisława
Sklepik znajduje się w dobrym punkcie na Krupówkach (zważ na kłody ortograficzne!), na wprost >Poraja<. Jeśli nie podniesiesz jakości towaru, zawiadomimy Państwową Inspekcję Handlową.
W tym miejscu Wisława pyta, czy nie mogłabyś nam służyć pożyczką miast stypendium?
Lech".
Ciekawe, czy w niebie, z Ellą u boku, świętują dzisiaj Dzień Kobiet?
"Jej wiersze - pisze Łukasiewicz - mają przed sobą długie trwanie. Niekoniecznie może zawsze w centrum, w >głównym nurcie<, może trochę z boku. Ale, wiemy to już dobrze - nic ich nie wymaże z kart historii literatury, ze złotej polskiej antologii poetyckiej. Będą też należały do tych jej stron, które są uniwersalne, dostępne dla innych. Nie naznaczone niezrozumiałością naszych dziejów, nie wymagają jakiś specjalnych kodów, by były czytelne. Niosą stoicką pogodę, uczą radosnego zdziwienia niezwykłością świata, tego, iż powtarza się on i odnawia.Zdziwienie, że należąc do przyrody, związani z innymi jej rejonami milionem nici, jesteśmy tacy inni. [...] Łączy się jej nazwisko z limerykami i innymi żartobliwymi wierszykami [...]. Te zabawy nie mogą jednak przesłaniać powagi. Jest bowiem w jej poezji patos. Patos ludzkiego życia, patos miłości i śmierci, o czym nie mówi się wprost, ale omownie - poprzez kota w pustym mieszkaniu. Patos nasz powszedni, który pozostaje cieniem naszej codzienności, tym bardziej wymowny, im bardziej okiełznany. Była mistrzynią okiełznań. Kto takim patosem gardzi, odrzuca poezję Szymborskiej".
"Kiedyś - wspomina Kozioł -, kiedy z Władysławem Lechem Terleckim natknęła się w Zakopanem na koszmarkowaty butik, którego właścicielka nosiła takie samo nazwisko jak ja, napisała wraz z nim pełną zgorszenia kartkę, rugając mnie za ten rzekomo mój biznes. Uwielbiała takie numery".
"Kochana Urszulko!
- pisała Szybmorska - Odkryliśmy z wielkim zdumieniem, że w Zakopanem na Krupówkach otwarłaś sobie butik (boutique) z ciuchami. Smutno nam tylko, że ciuchy sprzedajesz okropne, jakieś spódnice z farbowanych pieluszek. Ale obrót masz chyba duży, co nas cieszy. Tylko dlaczego nie pilnujesz interesu. Te panie, które to wszystko sprzedają, mogą Cię puścić z torbami.
Wisława
Sklepik znajduje się w dobrym punkcie na Krupówkach (zważ na kłody ortograficzne!), na wprost >Poraja<. Jeśli nie podniesiesz jakości towaru, zawiadomimy Państwową Inspekcję Handlową.
W tym miejscu Wisława pyta, czy nie mogłabyś nam służyć pożyczką miast stypendium?
Lech".
Ciekawe, czy w niebie, z Ellą u boku, świętują dzisiaj Dzień Kobiet?
niedziela, 4 marca 2012
LE PETIT PRINCE ET MOI
Mały Książę - jedna z moich ukochanych lektur. Mądra, na miarę swej niewielkiej objętości. Nabrzmiała sensem, który pojawia się tylko wtedy, gdy zdanie po zdaniu potrafimy zatrzymać w ciszy i pozwolić mu wybrzmieć.
Myślę czasem, że właśnie cisza jest prajęzykiem szukanym przez kabalistów. Cisza wspólnego zrozumienia i zapatrzenia, w której JEST wypełnia wszystko tak szczelnie, że nie ma już miejsca na poróżnienie i dyssens. Bo język, czy raczej języki, choć tak piękne i pozwalające na tak wielką dozę kreatywności, zawsze niosą w sobie agon perspektyw, odmiennych ocen, nienakładających się na siebie sensów. Wprawdzie dysharmonia bywa piękniejsza od harmonii, a przynajmniej bardziej od niej wymowna, trzeba jednak wielkiej mądrości i wielkiej wyobraźni, aby wybrać właśnie tę dysharmonię, która nie niszczy, lecz buduje.
Nigdy nie czułem się Małym Księciem i nigdy nie czułem się Różą. Jestem zbyt zbędnym i ulotnym elementem tego świata. Zawsze czułem się Lisem, który dla swego życia potrzebował tylko chwili oswojenia. Iskry bliskości. Wciąż jestem Lisem, nawet bardziej niż kiedyś, bom bardziej świadomy swej imponderabilności i bardziej pragnący powietrza, gdzie nie leży się ciasno. Ale wiem, że nie tylko ja potrzebuję oswojenia. Oswojenia potrzebują też bliscy, odkrywając, że miarą bliskości bywa u mnie miara ciszy.
sobota, 3 marca 2012
O ETHOSIE, NARZEKANIU NA STUDENTÓW I PYTANIACH O NASZĄ PRAKSIS
Jedną z rzeczy, która najsilniej utrwaliła się we mnie dzięki zajęciom z etyki, jest głębokie przekonanie o związku etyki z charakterem oraz z zamieszkiwanym miejscem i praktykowanym tam obyczajem czy raczej obyczajami (także i w tym sensie, że miejsce zamieszkuje wspólnota złożona z mniejszych wspólnot). Wszystko to winno znajdować odzwierciedlenie w ethosie. Winno, gdyby nie okoliczność, że pojęcie ethosu, podobnie jak pojęcie honoru, nie jest dziś szczególnie popularne. Powód? To, o czym się nie mówi, wymazuje się ze zbiorowej świadomości. A przestając istnieć, pozwala chociażby na bardziej swobodną operacjonalizację działań politycznych . Widoczną choćby w tym, że podbijaniu słupków ekonomicznych, rankingowych i wszystkich pozostałych nie musi już towarzyszyć (i zazwyczaj tego nie robi) pytanie o kompleksowy wymiar podejmowanych przez polityków działań.
Pewnie dlatego w szkole jest tak dobrze, choć z drugiej strony jest tak źle. Zależy na co patrzeć: czy na wyniki statystyk, czy na postawę młodych ludzi tłamszonych dopasowywaniem się do z góry założonych kluczy i kodów, a przez to pozbawianych zrozumienia dla warunków owocnej dyskusji, emocjonalnie i intelektualnie pozamykanych w świecie gotowych i lepiej bądź gorzej zreprodukowanych klisz.
Ze smutkiem stwierdzam, że coraz częściej obśmiewane jest takie podejście do zajęć z filozofii, na których daje się możliwość wypowiedzi wszystkim uczestnikom, chce oglądać dany problem z różnych stron. Często odbierane jest to jako wodolejstwo, punktowanie mówienia dla mówienia, akceptowanie każdego bezsensu jako czegoś wartościowego. Nie dostrzega się, że często nie ma jednej narracji, która trafnie wyczerpywałaby poruszany temat. Nie widzi się, że czym innym jest ocena poglądu, a czym innym szacunek dla mówiącego. Zupełnie niezrozumiała jest już także sokratejska postawa, która za pomocą pytań nawet z mniej udanych wypowiedzi stara się wyciągnąć coś wartościowego czy istotnego. Co gorsza, prześlepia się i to, że jakość dyskusji jest taka, jaka jest jakość poglądów dyskutujących. Którzy - choć wyraziści w ocenie zajęć i prowadzących - mają już duże problemy z podsumowaniem i oceną tego, co zostało powiedziane.
Tyle tylko, że narzekanie na studentów nie ma sensu. Ich obyczaj wynika przecież z tego, jakie miejsce zamieszkują. To jakość takich wspólnot jak szkoła czy akademia wyrabia w nich takie a nie inne zachowania czy oczekiwania. I to właśnie na tym poziomie - pod przykrywką szumnych haseł - przetrąca się kręgosłup dawnym ethosom nie proponując w zamian nic, co byłoby przemyślane i perspektywiczne. Doraźność zaś i koniunktura, strukturujące większość decyzji naszych decydentów, to najgorszy rodzaj doradców w kwestiach, które sięgają tak głęboko. Ale nie tylko system jest winny. Winni jesteśmy też my, dając ludziom, których uczymy i wychowujemy, przykład lawirowania między ethosem-w-teorii a ethosem-w-praktyce. Zapytajmy się jako środowisko: Ile dyżurów opuściliśmy? Ile razy znikaliśmy z uczelnianych korytarzy w trakcie sesji? Ile razy nie chciało się nam rozmawiać? Ile razy miast słuchać, od razu chcieliśmy forsować swoje zdanie? Jak bardzo przywiązaliśmy się do swoich schematów, choćby w układaniu dziejów filozofii , odradzając inne lektury? Jak często wierzyliśmy, że poznaliśmy już prawdę i to ona wyzwoli wszystkich pozostałych?
Może czas zastanowić się nad tym, jakie miejsce budujemy, jaką wspólnotą jesteśmy, jaki ethos wykształcamy pośród młodszych? Może czas zapytać o to, kim tak naprawdę jesteśmy i czego chcemy?
Pewnie dlatego w szkole jest tak dobrze, choć z drugiej strony jest tak źle. Zależy na co patrzeć: czy na wyniki statystyk, czy na postawę młodych ludzi tłamszonych dopasowywaniem się do z góry założonych kluczy i kodów, a przez to pozbawianych zrozumienia dla warunków owocnej dyskusji, emocjonalnie i intelektualnie pozamykanych w świecie gotowych i lepiej bądź gorzej zreprodukowanych klisz.
Ze smutkiem stwierdzam, że coraz częściej obśmiewane jest takie podejście do zajęć z filozofii, na których daje się możliwość wypowiedzi wszystkim uczestnikom, chce oglądać dany problem z różnych stron. Często odbierane jest to jako wodolejstwo, punktowanie mówienia dla mówienia, akceptowanie każdego bezsensu jako czegoś wartościowego. Nie dostrzega się, że często nie ma jednej narracji, która trafnie wyczerpywałaby poruszany temat. Nie widzi się, że czym innym jest ocena poglądu, a czym innym szacunek dla mówiącego. Zupełnie niezrozumiała jest już także sokratejska postawa, która za pomocą pytań nawet z mniej udanych wypowiedzi stara się wyciągnąć coś wartościowego czy istotnego. Co gorsza, prześlepia się i to, że jakość dyskusji jest taka, jaka jest jakość poglądów dyskutujących. Którzy - choć wyraziści w ocenie zajęć i prowadzących - mają już duże problemy z podsumowaniem i oceną tego, co zostało powiedziane.
Tyle tylko, że narzekanie na studentów nie ma sensu. Ich obyczaj wynika przecież z tego, jakie miejsce zamieszkują. To jakość takich wspólnot jak szkoła czy akademia wyrabia w nich takie a nie inne zachowania czy oczekiwania. I to właśnie na tym poziomie - pod przykrywką szumnych haseł - przetrąca się kręgosłup dawnym ethosom nie proponując w zamian nic, co byłoby przemyślane i perspektywiczne. Doraźność zaś i koniunktura, strukturujące większość decyzji naszych decydentów, to najgorszy rodzaj doradców w kwestiach, które sięgają tak głęboko. Ale nie tylko system jest winny. Winni jesteśmy też my, dając ludziom, których uczymy i wychowujemy, przykład lawirowania między ethosem-w-teorii a ethosem-w-praktyce. Zapytajmy się jako środowisko: Ile dyżurów opuściliśmy? Ile razy znikaliśmy z uczelnianych korytarzy w trakcie sesji? Ile razy nie chciało się nam rozmawiać? Ile razy miast słuchać, od razu chcieliśmy forsować swoje zdanie? Jak bardzo przywiązaliśmy się do swoich schematów, choćby w układaniu dziejów filozofii , odradzając inne lektury? Jak często wierzyliśmy, że poznaliśmy już prawdę i to ona wyzwoli wszystkich pozostałych?
Może czas zastanowić się nad tym, jakie miejsce budujemy, jaką wspólnotą jesteśmy, jaki ethos wykształcamy pośród młodszych? Może czas zapytać o to, kim tak naprawdę jesteśmy i czego chcemy?
piątek, 2 marca 2012
O ARCHITEKTURZE HERMENEUTYCZNA CYTATA
Hermeneuci to jednak mądrzy ludzie. Przynajmniej niekiedy. Z dedykacją dla Jaśnie Oświeconych władz i decydentów. I z podziękowaniem dla tych, którzy pozwalają mi te słowa zrozumieć jak najpełniej!
Architektura kształtuje przestrzeń. Przestrzeń zawiera wszystko, co istnieje w przestrzeni. Dlatego architektura obejmuje wszelkie inne formy prezentacji: wszelkie dzieła sztuk plastycznych, wszelki ornament - dopiero ona ponadto daje miejsce prezentacjom poezji, muzyki, aktorstwa i tańca. Obejmując całokształt sztuk, eksponuje wszędzie własny punkt widzenia. [...] Nawet dramat i muzyka, które najłatwiej przenosić i które można wystawiać wszędzie, nie dopasowują się do każdej przestrzeni, lecz znajdują odpowiednie miejsce w teatrze, sali koncertowej lub kościele. Także tu nie chodzi o jakieś późniejsze, wtórne znajdowanie miejsca dla gotowego w sobie wytworu, lecz o to, by nasłuchiwać kształtującej przestrzeń potencji samego dzieła, które musi się dopasować do danych okoliczności w takim samym stopniu, w jakim stawia własne warunki. (Wystarczy wspomnieć problem akustyki, stanowiącej kwestię nie tylko techniczną, ale i architektoniczną).
Z rozważań tych wynika, że zbiorcza pozycja architektury wobec innych sztuk zawiera dwustronne zapośredniczenie. Jako sztuka wprost kształtująca przestrzeń architektura zarówno ją kształtuje, jak wyzwala" [H.-G. Gadamer, Prawda i metoda].
Subskrybuj:
Posty (Atom)
PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”
Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...
-
Nie będę krył, że należę do tej części melomanów, których cieszy "historycznie poinformowany" nurt wykonywania muzyki dawnej. Nam...
-
Podróż zimowa z poezją Stanisława Barańczaka to opowieść pozbawiona nawet iskier nadziei. Jest trzeźwa, ostra i smutna ocena naszej wsp...