poniedziałek, 16 grudnia 2013

EX NAVICULA NAVIS, CZYLI ŁÓDŹ STORY

Jeśli nie mają Państwo pomysłu na to, jak zagospodarować nadchodzący karnawał - polecam wizytę w Sali Koncertowej Akademii Muzycznej w końcówce stycznia bądź w ostatnich dniach lutego. 
Jeśli nie mają Państwo pomysłu na to, jak zagospodarować czas między Świętami a Sylwestrem, polecam pisanie petycji do (lokalnych) władz, by to, co będzie się działo w przestrzeni Akademii wsparły swoim mecenatem.

Łódź bowiem, jak przystało na perłopław, z wpisanego w nią na co dzień bólu czasami rodzi perły, niekiedy nawet czarne perły. Tak jest w przypadku musicalu operowego Łódź Story, którym miałem okazję dzisiaj się cieszyć.

***
Głównym bohaterem jest tu niewątpliwie Łódź, pokazywana przez pryzmat takich miejsc, jak pałace Poznańskiego (łącznie z tym ostatnim, nagrobnym), Księży Młyn, Scheiblerowskie lofty, Piotrkowska czy Manufaktura. Na ich kanwie toczy się barwna opowieść o miłości, nieśmiałości, egzystencjalnym zagubieniu, niedojrzałości i dorastaniu. Co ciekawe, jednym z głównych bohaterów spektaklu jest Filozof, de facto student architektury o refleksyjnej naturze, który w drugiej części przedstawienia śpiewa pieśń o Heraklicie i przemijaniu wszystkiego (panta rhei). 
Libretto - autorstwa Moniki Partyk - jest nieprzegadane, zwarte i atrakcyjne treściowo, choć porównanie ukochanej do ciasteczka moczonego w herbacie i branego do ust, w których staje się cudem nieco mnie zaniepokoiło. Wszystkie jego niuanse i smaki wydobywa muzyka Włodzimierza Korcza, niesłychanie bogata w melodie, zmienne rytmy (ileż tu tańców!), falujące nastroje i barwy. Korcz stworzył partyturę nawiązujących do najlepszych tradycji musicalu - ani za bardzo rozrywkową, ani za bardzo poważną. Wypowiada się indywidualnym językiem, w którym znać lekcję odebraną z awangard. Nie boi się jednak intertekstualności, co i rusz przykuwając uwagę zręczną aluzją bądź intrygującym cytatem. Poza dosłownym nawiązaniem do Prząśniczki czy Tuwimowskich piosenek Ewy Demarczyk muzyka kojarzy się i z Szymanowskim (echa potężnego erotycznego napięcia przeniesionego jakby z pieśni Roksany do wokaliz Flory, ucieleśniającej kobiecą postać z łódzkich witraży), i błąka się w niej początkowy fragment Oczu tej małej, pojawiają się cytaty z muzyki do Ziemi Obiecanej... Są i inne nawiązania, które warto wyszukiwać na własną rękę. 

***
Niezwykle cieszy mnie to, że Łódź Story cieszy nie tylko pomysłami zapisanymi w słowach i nutach, ale ich sceniczną realizacją. Beata Redo-Dobber zbudowała spójną, dynamiczną opowieść rozgrywającą się w dwóch zasadniczych planach: na scenie, eksponującej namiętności bohaterów i poszczególne wątki intrygi, oraz na ekranie, na którym wyświetlane są fragmenty Ziemi Obiecanej Andrzeja Wajdy, łódzkie pejzaże (jakże cieszy nasze podwórko-studnia czy płynąca podziemiami rzeka!), zabytki, animacje. Tworzą one istotny dramaturgicznie kontekst, budują nastrój, kapitalnie przenikają z żywym światem sceny.
Jeśli miałbym cokolwiek sugerować, to - przy dostępie do teatralnej sceny i do większych środków - dodanie rozmachu scenom z ducha rewiowym. Choćby tej dotyczącej Manufaktury, z której można zrobić pysznie przerysowany obraz campowej Łodzi.  Wstrząsająco wypadała scena o Łodzi Fabrycznej - Łodzi febrycznej, nakreślona prostymi środkami - grą zespołem i rozciągniętymi bandażami.

***
Reżyserka, której asystowali Agnieszka Białek, Agnieszka M. Tokarska oraz Jakub Prokopczyk nie mieli łatwego zadania. Musieli bowiem zapoznać ze sceną studentów łódzkiej Akademii i to nie tylko tych zaawansowanych, ale także pierwszoroczniaków. Zważywszy na tę okoliczność efekt jest imponujący. Młodzież i roztańczona, i melancholijna, z pasją podchodząca do powierzonych im zadań, emanująca pozytywną energią. Owszem, niekiedy nierowo nie kończąca gesteów, niekiedy jakby zagubiona, niekiedy stawiająca najwyższe nuty z drżeniem niepewności. Także z perspektywą dalszej pracy wokalnej nad ciszej branym oddechem, nad swobodną, nieprzewężoną emisją góry, nad retuszem brudków.  Także z perspektywą pełnego rozwoju głosu, co w przypadku basów jest kwestią niebagatelną. Ale taki jest urok stawiania pierwszych kroków na scenie. Mnie te pierwsze kroki dały dziś wiele radości i sprawiły wiele satysfakcji. Doceniam także wysiłek wszystkich, spośród których chciałbym wyróżnić Łukasza Ratajczaka (Witek, partia tenorowa) i dwie spośród Flór - Paulinę Bolek o pięknie nasyconym głosie i Natalię Piechowiak, o szalenie zmysłowym, aksamitnym i ciemnym tembrze. Na uznanie zasługuje także Malwina Borkowicz, która musiała udźwignąć wymagającą emocjonalnie partię szalonej. Wprawdzie jej charakterystyczny, wysoko upozowany i ostry głos nie przekonał mnie w pierwszej części spektaklu, w drugiej ujęła mnie wykonaniem songu narkomanki. Widać opadł stres i wszystko poszło "z górki". 
Uroczo-zawadiackim (trochę marzycielsko-nieporadnym, jak to filozof) Filozofem był Michał Czarnecki, jako Karol Poznański pokazał się Michał Sobiech. Partnerowały im Joanna Pawlas jako Ewa oraz Aleksandra Pokrywczyńska jako Magda.

***
Na najwyższe pochwały zasłużyła sobie orkiestra. Żywiołowa, oszałamiająco barwna, pięknie prowadząca kantylenę, zazwyczaj precyzyjna. Z kanału emanowała dziś energia tak silna i tak pozytywna jak od zespołu Gustavo Dudamela. Jak sądzę, dziękować za to należy Michałowi Kocimskiemu. To dyrygent szalenie zdolny, potrafiący porwać i dopingować zespół (ujmujące byłu drobne gesty dłonią, którymi dawał znak, że jest zadowolony, że fragment poszedł, jak trzeba!). To wsparcie cały zespół nagrodził rzęsistymiu brawami na koniec spektaklu.
O tym, jak dobrym kapelmistrzem jest Kocimski można było przekonać się nie tylko słuchając, ale i patrząc. Nie kryję, że momentami miast na scenę, patrzyłem na Niego. Dyrygował całym sobą, nie tylko precyzyjnie i klarownie podając komunikaty rękoma, emocje, kształt frazy, zamknięcia, sposób wyciszania pokazując także torsem, barkami, ruchami głowy, nie tracąc przy tym elegancji, nie popadając w karykaturę.

***
Choć nie lubię sal z nagłośnieniem, odnalazłem się dzisiaj bez większych bolączek. Balans brzmienia między zespołami byl dobry. Ładnie układały się światła. Ten spektakl zaczarował Łódź, przydał jej nastrój, ubarwił. I tchnął jakimś promiejskim optymizmem. W końcu - jak śpiewają bohaterowie myśląc (nie tylko) o łódzkich rzekach - to, co ukryte nie oznacza tego, co umarłe. Jak nasza, łódzka, energia! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...