Pamięci Andrzeja
Dziś mija pierwsza rocznica śmierci Andrzeja
Malinowskiego. Przez długi czas znałem go ze sceny, jako solistę łódzkiego
Teatru Wielkiego. Później nasze drogi przecięły się na gruncie prywatnym i
wolnomularskim.
Pamiętam Andrzeja jako człowieka pogodnego, nie
skarżącego się na ból i choroby, życzliwego, ciepło wypowiadającego się o
innych, krytykującego w taki sposób, że krytyka nie przeradzała się w atak. To,
co prywatne, chcę jednak takim pozostawiać. W ramach wspominek przypomnę za to
fragmenty tekstu, który opublikowany był w nieistniejącym już portalu
opera.info.pl, którego baza nie jest obecnie dostępna.
CUDZE CHWALICIE
Dziękuję
Iwonie i Andrzejowi Malinowskim za ‘Holendra”,
A Panu
Profesorowi Włodzimierzowi Zalewskiemu za zdjęcia oraz informację na temat
wykonawczyni partii Mary
[...]
To inscenizacja ze wszech miar godna przypomnienia,
zarówno ze względów stricte
muzycznych, jak i z powodów teatralnych*.
Reżyserem tamtego spektaklu był Waldemar
Zawodziński, dając wyraz dużej wrażliwości plastycznej i muzycznej. Stworzona
przez Niego opowieść nie przesłania sensów Wagnerowskiej partytury, wydobywając
z niej ciemne, neurotyczne tembry, których nie zakłóca nawet końcowa apoteoza.
Oszczędna, symboliczna i plastycznie urzekająca scenografia, wyraźny, ale nie
przerysowany sceniczny gest, oddanie wyobraźni reżyserskiej na usługi dzieła –
wszystko to niewątpliwe atuty łódzkiego Holendra.
Szkoda, że szlachetna umiejętność „słuchania okiem” (jak nazwał ją sam
Zawodziński) gdzieś się po drodze zagubiła. Jego aktualne inscenizacje operowe
zbyt często budzą bowiem we mnie poczucie rozczarowania…
Spektakl jest także kapitalny muzycznie.
Fascynującą postać Holendra stworzył Włodzimierz
Zalewski. Nie brak tu silnych emocji, egzystencjalnego zagubienia, swoistej
wyniosłości. Ale wszystko podane zostało w sposób powściągliwy, wolny od
histerii, a dzięki temu o wiele bardziej tragiczny. Intrygujący, bo niejednoznaczny, jest Daland
Andrzeja Malinowskiego. Holender budzi w nim zarazem hipnotyczną fascynację,
jak i strach czy egzystencjalną niechęć. Chciwość miesza się z pogardą.
Wyraźnie czuć między nimi konflikt o rywalizację o władzę czy wyższości. Konflikt,
który jest motorem napędowym całego metafizycznego dramatu.
Wszystko to nie tylko widać na scenie, ale także
słychać. Głosy Zalewskiego i Malinowskiego zostały dobrane idealnie! Pyszny
bas-baryton Zalewskiego o barwie włoskiego orzecha i mroczny, czarny bas
Malinowskiego dopełniają się w kontrastach, nigdy nie tracą miękkości i mienią
się odcieniami. (Nawiasem mówiąc, podobnie kapitalne zestawienie udało się Otto
Klemeprerowi, w nagraniu którego występują Theo Adam i Martti Talvela).
Poruszająca jest Senta Hanny Lisowskiej. To nie
młoda, nieświadoma życia dziewczyna, ale dojrzała kobieta, której życie skazane
jest na melancholię i tęsknotę za tym, by złożyć się w miłosnej ofierze. Jej
śpiew pełen jest ciepła i rozmarzenia, czemu sprzyja bogaty, metaliczny głos
barwy przytłumionej, ciemnoczerwonej krwi.
Udatnie wypada także Andrzej Jurkiewicz jako Eryk.
Jego tenor ma wyraźne, barytonowe, miedziane zabarwienie, idealnie współgrając
ze śpiewem Lisowskiej.
Świetna jest także Alicja Pawlak, odtwórczyni
skromnej partii Mary. Czaruje głosem nośnym i silnym, o zmysłowej barwie, która
kojarzy mi się z dymnym kwarcem.
Kamera utrwaliła szczęśnie najlepsze lata chóru
łódzkiej opery, który długo nie miał sobie równych.
Na pochwały zasługuje także orkiestra –
precyzyjna, barwna, bardzo dobrze prowadzona przez Antoniego Wicherka.
Chwaląc cudze, powinniśmy pamiętać, ze warto
również chwalić swoje.
Przyznaję, że wykreowany w Łodzi świat Senty i
Holendra zasłużył na pochwały. Zasłużył także na utrwalenie – wydawanie
spektakli na kasetach, a teraz na DVD czy CD to ciągła niedomoga naszych
teatrów. A przecież autentyczne wartości tworzące naszą kulturę nie powinny przemijać
wraz z nietrwałą ludzką pamięcią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.