sobota, 2 marca 2013

MRÓWCZA POLIAMORIA. KU ANT'OWSKIEJ ONTOLOGII OTWARTOŚCI

Publicystyka, zwłaszcza ta odwołująca się do argumentów lub ilustracji określanych epitetem "naukowe" ma w sobie coś pozytywnie denerwującego.

Denerwujące jest to, że redaktorzy konstruują swoje teksty tak, by nadać im charakter jednorodny, smażą je jednak z takich elementów, które na pierwszy rzut oka jednorodne nie są.
Dobrym przykładem może być tutaj tekst Krystyny Lubelskiej Kochać w czasach popkultury. Jego bohaterami są zarazem celebryci, testosteron, oksytocyna, socjalizacja,  neurologiczna predestynacja do poliamorii, obyczaje i wiele, wiele innych elementów. A wszystko napisane zostało tak, jakby pomysł na naukę nie oddzielał wyjaśnień naturalistycznych od kulturalistycznych. I tak, jakby przejście od neuronów do Niewolnicy Izaury było czymś najzupełniej w świecie "naturalnym".

Jestem jednak przekonany, że zdenerwowanie, które może budzić taka układanka, jest pożyteczne. Wskazuje bowiem na to, że do naszych tekstów - i tych "pop", i tych naukowych - należy podchodzić ostrożnie, gdyż - być może - z zasady nie są one i nie mogą być jednorodne. Są raczej - jak chce Bruno Latour i zwolennicy ANT - siecią różnorodnych elementów:
"Teksty w nauce - pisał Law - są z natury konstytutywnie heterogeniczne, a naukowcy operują nie tylko w "wewnętrznym" naukowym świecie, lecz jednocześnie także w "zewnętrznym". Dzieje się tak dlatego że siła rozumowania, niezależnie od tego, czy naukowego, czy też nie, wspiera się na ilości i mocy elementów, które można zapożyczyć, by ową siłę mu dały*. 
Jeśli tak, to winniśmy cechować się podwójną umiejętnością - umiejętnością wyodrębniania heterogenicznych elementów i zasadnego, rzetelnego ich wiązania. A także umiejętnością dostrzegania takich powiązań i takich elementów w czytanych tekstach.
Umiejętność ta, zwłaszcza w polskim sposobie akademickiego pisania na temat nauki, jest jeszcze rzadkością. [Jako że pisał już o tym Andrzej (a także zorientowani na ANT "toruńczycy"), nie będę się w tej kwestii powtarzał]. Tym bardziej cenić trzeba zdenerwowanie wywoływane przez publicystów - bijącą po oczach heterogenicznoścą swoich tekstów budzą nas bowiem ze swoistego letargu, tworząc konieczność stosownej filozoficznej interwencji.  

***
Muszę się przyznać, że wspomniany wyżej tekst Lubelskiej budzi we mnie chęć interweniowania dlatego że czuję się wobec niego kompletnie bezradny.
Autorka namotała w nim sieć rozległą, mam jednak poczucie, że nieco dziurawą. Niektóre elementy wspierają się nawzajem (bądź mają się wspierać) tylko po to, by osłabiać inne. Zaciemniając tym samym sens całości.

Z jednej strony Lubelska zbiera argumenty świadczące o tym, że umiejętność kochania jest dla człowieka źródłowym doświadczeniem otwartości. Świadczy o tym choćby przywołanie tezy, że 
"ludzie są neurologicznie predestynowani [cokolwiek to, na Boga, znaczy!] do tego, by przeżywać miłość w tym samym czasie nie tylko do jednego partnera. 
Teza ta, o ile dobrze rozumiem zamysł Autorki, ma stanowić "biologiczne uzasadnienie" dla opisywanej później wirtualizacji związków, wchodzenia w liczne romanse etc., które to zjawiska wydają się konsekwencją naszego "naturalnego uposażenia".

Z drugiej strony przytacza się tu opinie, np. psychiatryczne, wskazujące, że miłość jest nie tyle czymś otwierającym, ile zamykającym: zawęża się tu i świat zakochanych (jego centrum zajmuje osoba, którą się kocha), i ich władze umysłowe (!).

Z trzeciej strony, bo i taka jest w tym tekście, ubolewa się nad tym, że dziś prawdziwej miłości jest już niewiele. Ta bowiem z punktu widzenia popkultury jest monotonna i nieciekawa, wymaga pełnej akceptacji drugiej osoby oraz wysiłku budowania, nie ma więc w sobie niezobowiązującej atrakcyjności romansu czy flirtu.


Połączenie tych wszystkich elementów wydaje mi się nieprzekonujące. Tym, co najbardziej ucierpiało w tekście Lubelskiej jest idea, że miłość stanowi wyraz otwartości człowieka. Otwartość została bowiem w końcu zredukowana do neurologicznie predystynowanego  flirtu czy wirtualnego romansowego pseudozaangażowania, na co zdecydowanie nie zasługuje.

***
Perspektywa, w ramach której staram się myśleć o świecie, projektowana i rozwijana przez Barbarę Tuchańską i James'a E. McGuire'a, zasadnicze inspiracje czerpie z trzech źródeł: hermeneutyki filozoficznej, ANT i "postmodernizmu" (w moim przypadku chodzić będzie o Michela Foucaulta i Michela Serres'a). 

Widziany z tej perspektywy świat jest uspołeczniony i uhistoryczniony. Tworzą go aktywne podmioty-sprawcy (agensi), którymi są zarówno ludzie jak i nie-ludzie, wchodzący ze sobą w dynamiczne relacje, interakcje, kształtujące ich (podmiotów) tożsamość. Przy czym, zdając sprawozdanie z tego nie-antropocentrycznego charakteru naszego wspólnego świata, zachowuje się tutaj hermeneutyczne przekonanie o tym, że człowieka wyróżnia spośród świata to, że jest bytem (samo-się)-rozumiejącym.

Widziany z tej perspektywy człowiek zawsze już jest-w-świecie i jest na świat otwarty. Zawsze istnieje w konkretnej sytuacji, nasyconej znaczeniami, obecnością innych bytów, wartościami, powinnościami. Zawsze jest w tę sytuację zaangażowany, współtworząc te znaczenia, redefiniując powinności, działając aksjologicznie.
"Tym samym - jak chce Andrzej Kapusta - wszelka utrat[a] odczuwania innych ludzi, utrat[a] możliwości kontaktu z innymi, izolacj[a] i samotność
stanowi patologię egzystencjalną. 

Źródłową otwartość człowieka na świat Martin Heidegger nazywa "nastrojem". 
Określenie to jest o tyle istotne, że wskazuje, iż nasza więź ze światem-w-którym-jesteśmy zależy w pierwszym rzędzie nie od żywionych przez nas przekonań, ale od przeżywanych przez nas uczuć i emocji
To właśnie uczucia i emocje (nastroje) - jak pokazuje Kapusta w oparciu o dyskurs współczesnej psychiatrii - są tłem, dzięki któremu możemy postrzegać realność rzeczy, a także rozumieć to, czym one są. 
Otwarte-bycie-w-świecie jest doświadczaniem tego świata w całej jego różnorodności, jest akceptacją zmienności i bogactwa doświadczenia, umiejętnością budowania nowych relacji, podtrzymywania (będącego zawsze modyfikacją) lub zrywania już istniejących. Sztywność czy niezmienność - jak podkreślał choćby Antoni Kępiński - są oznakami choroby, wycofania ze świata, zamknięcia.

***
Jestem głęboko przeświadczony, że kryzys polskiej wspólnotowości ma swój początek w takim zbiorowym usztywnieniu i zamknięciu. Dlatego też - odnosząc się do określeń używanych przez Kapustę - traktuję naszą wspólnotę jako chorą na urojenia (urojenie to na najbardziej ogólnym poziome niekorygowalne błędne rozumienie świata i innych zasadzające się na zakłóceniach "afektywnego i cielesnego uwikłania w świat").
Terapeutów zaś upatruję pośród humanistów, z filozofami na czele. 

Tłumaczy to zapewne moje fiksacyjne przywiązanie do otwartości, opartej przede wszystkim na budowaniu i pielęgnowaniu relacji, na inkluzywności, a nie na zrywaniu, dekomponowaniu i niszczeniu. Myślę również, że takie postawienie sprawy wyjaśnia też moje przywiązanie do idei poliamorii.

W kwestii miłości jestem "betonowym metafizykiem" (resp. fundamentalnym ontologiem).
Mianowicie miłość nie jest dla mnie emocją, ale ciążeniem ku pięknu. I w tym najszerszym sensie postrzegana być może "na wszystkich poziomach rzeczywistości".
Jako ciążenie ku pięknu jest więc miłość nastrojem otwierającym człowieka (i nie tylko człowieka) na świat i sytuację, w której przyszło mu żyć. Jest motorem wyzwalającym działania z zasady konstruktywne i odpowiedzialne (o odpowiedzialność w etyce sytuacyjnej miałem okazję już pisać). 
O tym, że tak rozumiana miłość jest wielo-miłością, świadczy fakt, że żyjemy w świecie, w którym piękno nie jest skoncentrowane w jednej rzeczy, ale jest tym, co pociąga nas w wielu ludziach i w wielu rzeczach.
(Na poziomie codzienności ciążenie to może przybierać różne formy, realizując się także, a więc nie tylko, w związkach złożonych z więcej niż dwóch osób. Które, o ile budowane są odpowiedzialnie, nie powinny budzić niechęci ani głupich, seksistowskich skojarzeń). 

Jeśli zgodzić się, że zamknięcie, sztywność, izolacja są dla człowieka symptomami choroby, sprzyjanie wielo-miłości wydaje się zadaniem terapeutycznym i koniecznym. Tym samym zatem terapeutyczny charakter ma krytyka tych wszystkich form społecznej praxis, której celem jest nieuprawiona alienacja, separowanie, zamykanie. 
Przy takim rozumieniu sprawy sprzeciw wobec patriarchalnej monogamii nie jest protestem przeciw szczerym i świadomym związkom dwójki ludzi. Tak samo jak optowanie za związkami partnerskimi nie jest formą dezawuowania małżeństwa, ale pokazania, że nie jest to jedyna forma budowania relacji. 

***
Chciałbym, żebyśmy jako wspólnota powrócili do budowania wspólnego świata. 
Coraz bardziej brakuje mi poczucia, że łączą nas jeszcze jakieś wspólne cele, że chcemy sobie sprzyjać, że angażowanie we wspólną przestrzeń ma jakikolwiek sens.
Wszędzie panoszy się destrukcja, niezdrowy egocentryzm, budząca lęk przemoc, które mogą tylko demotywować (ciekawe, kiedy uświadomią to sobie pracodawcy, rządzący, współpracownicy etc.) i budzić chęć ucieczki (chyba znów zaczynamy emigrować wewnętrznie).

Dlatego ucieszyłem się, czytając w tekście Lubelskiej o miłości jako otwartości, nawet w sensie "predestynacji neurologicznej".
Zasmuciłem się jednak widząc, jak bardzo spłyciła tę ideę.

Stąd przypis w postaci wpisu. 
Który jest próbą pokazania, że serio traktowana poliamoria jest nie jest tylko fenomenem neurologii czy dyskursu kulturowego, ale ważnym składnikiem ontologicznej opowieści o człowieku. 



*Cytuję za: K. Abriszewski, Poznanie, zbiorowość, polityka, Kraków 2008.
* A. Kapusta, Szaleństwo i Metoda, Lublin 2010.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...