Wczorajszy wieczór w Filharmonii Łódzkiej był dla mnie zdecydowanie wyjątkowy.
Albowiem po raz pierwszy miałem okazje wysłuchać na żywo Pasji według św. Łukasza Krzysztofa Pendereckiego.
Gdybym miał po tym koncercie odpowiedzieć na pytanie, czy muzyczna forma opowieści o męce Jezusa ma jakikolwiek sens, odpowiedziałbym, że nie ma.
Na szczęście gatunek nie wyczerpał się na kompozycji Pendereckiego, a wiarę w jego aktualność przywrócił mi także krajan - Paweł Mykietyn.
Jak stwierdził Lech Dzierżanowski, Pasja Pendereckiego była jednym z przełomowych dzieł dla muzyki drugiej połowy XX wieku. Paradoksalnie jestem w stanie się z nim zgodzić. Wszelako coś, co było przełomowe, wcale nie musi pozostawać aktualne, Pasja zaś - w moim odczuciu - mocno się zestarzała.
***
Po pierwsze, zestarzała się muzycznie.
To, co dawniej mogło uchodzić za awangardowe, zdążyło się już opatrzeć. Sonorystyczne zabawy z dźwiękiem, przestrzenne traktowanie chórów, nawiązania do chorału - nie dość, że wszystko to było i jest w przytłaczającej liczbie kompozycji w ogóle, to jest także w każdej innej kompozycji samego Pendereckiego. Słuchając Pasji miałem wczoraj wrażenie, że kto zna jeden utwór kompozytora, zna już wszystkie. Także te późniejsze, neoromantyczno-bombastyczne, zapowiadane masą dźwiękową kończącą utwór.
Inna sprawa, że samo wykonanie nie przysłużyło się do poczucia, że Pasja może zaoferować coś ciekawego czy "świeżego". Z jednej strony muzyce Pendereckiego nie służyła akustyka filharmonicznej sali. To partytura, której realizacja wymaga przestrzeni i powietrza. Oferuje je kościół św. Mateusza, z pożądanym w tym przypadku, dość długim pogłosem. O pogłosie w naszej filharmonii można jedynie pomarzyć; wszystko rozgrywa się w płaskich planach, ekspresyjne i kolorystyczne pomysły Pendereckiego sprowadzając - wybaczcie porównanie - do kuriozalnych akustycznych zapowiedzi torsji. Z drugiej strony, muzykom brakowało swobody. Czuć było, że zespoły rzadko grają muzykę uchodzącą za współczesną. Nieśmiałość, strach, przyklejenie do pałeczki dyrygenta i nut, w przypadku chóru dziecięcego również nie najpiękniejsze głosy i brak zrozumienia dla łacińskiej treści (część dziewczynek ziewała; Consummatum est zaś przeszło niemal niezauważone) nie dały efektu, jaki daje zaangażowana praca zespołowa. W przypadku takiego utworu jak Pasja interpretacja musi wyjść od słowa, zrozumianego i odczutego przez wykonawców, świadomych retorycznego potencjału wszystkich (także orkiestrowych) partii.
Jak swobodnie mogłoby to wyglądać pokazał Piotr Nowacki, doskonale z dziełem obeznany. Na słowa uznania zasłużyli Krzysztof Gosztyła i Iwona Hossa.
Dużo optymizmu dał mi również Tomasz, ze swobodą trzymający "pod pachą" skrzypce, nawiązujący kontakt wzrokowy nie tylko z dyrygentem i odcinający się od zalęknionych lic pozostałych muzyków urokliwymi okularami.
***
Po drugie, i ważniejsze, Pasja zestarzała się ideowo.
W Kwarcie zilustrowano ją kadrem z filmu Mela Gibsona. Wymowny i słuszny to gest.
Utwór Pendereckiego bowiem mękę Jezusa pokazuje w podobny sposób - jako doświadczenie brutalne, do tego stopnia, że przemoc przekreśla tu jakiekolwiek miejsce dla nadziei.
Kompozycja Pendereckiego jest podobnie "sadystyczna" - męka ma tu wymiar czysto ludzi i czysto polityczny, przemoc jest zupełnie naga, świat zaś jest światem ciemności. Niech potwierdzeniem będzie to, w jaki sposób Penderecki opracowuje ostatnią zwrotkę Stabat Mater - mimo że powtarzana jest niemiłosierną ilość razy nie niesie ze sobą cienia otuchy, nie odbija się w niej nawet płomyk eschatologicznego światła.
Należałem do tych, których film Gibsona wstrząsnął negatywnie. W Ewangeliach bowiem nie znajduję opowieści o przemocy, ale o zbawieniu. Wydarzenie Wielkiego Piątku zaś nie jest dla mnie powodem do eskalowania przemocy, ale powodem do mówienia o miłości - bliska memu sercu jest jedna z najstarszych chrześcijańskich tradycji, podług której Wielkanoc obchodzono właśnie w Piątek, Śmierć i Zmartwychwstanie traktując jako awers i rewers tej samej chwili.
Owszem, można opowiadać o Chrystusowej pasji językiem nie-ewangelicznym, zatrzymującym człowieka na czysto ludzkim poziomie przemocy i zła. Pytanie tylko, czy można to robić posługując się tekstem Ewangelii? I jest to pytanie bardziej do Pendereckiego niż Gibsona, ten bowiem nie korzystał z opowieści ewangelicznej wprost.
***
Zdaję sobie jednak sprawę, że ze swoimi wątpliwościami należę do mniejszości.
Skoro Pasję Gibsona oglądało się u nas klęcząc w kinie (!), skoro wiary uczy się u nas w języku kontrreformacyjnego kościoła walczącego tak, jakby nic nowego w teologii się nie wydarzyło, skoro aktywność polskich biskupów przeradza się w organizowanie krucjaty przeciw światu, to brutalna wizja Pendereckiego przynależy do dominującego u nas teologicznego i światopoglądowego horyzontu. Potwierdzeniem tych słów może być pośrednio teza wykładu, który poprzedził koncert.
Prelegent bez cienia wątpliwości mówił o wyroku wydanym przez Piłata jako o archetypicznej zbrodni przeciw ludzkości, snując analogie między Piłatem a NSDAP czy władzami ZSRR, a scenę sądu umieszczając w przestrzeni prawnej otwartej dopiero przez procesy norymberskie. Zadziwiający anachronizm!
***
Słuchając Pasji w głowie kołatało mi jedno zdanie:
"Bo jak śmierć potężna jest miłość, a zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol.
O tak potężnej miłości chcą opowiadać Ewangelie, także wtedy, gdy mówią o męce Jezusa.
Chcą również opowiadać o takiej zazdrości.
O co jednak miłość może być zazdrosna?
Chyba o to, że bardziej wierzy się śmierci niż miłości, lekceważąc jej wielką i ożywczą moc.
Żeby jednak ją dostrzec, trzeba odejść od perspektywy Pendereckiego i Gibsona.
Trzeba odejść od przykucia do doczesności, do czasu nadającego światu wymiar historyczny i ludzki.
Trzeba mówić o czasie eschatologicznym, który nie tyle się wydarzy (taka koncepcja historii jako drogi do eschatologicznego kresu zamieniła kościoły w instytucje polityczne, kierujące działaniami wspólnot dla osiągnięcia odwleczonego celu), ile wydarza. W każdej chwili. Otwierając - poprzez miłość - ziemski czas na doświadczenie tego, co nie jest już ani ziemskie, ani historyczne.
"Królestwo Boże jest pośród Was" - mówił Chrystus. Nie ma sensu na nie czekać, nie ma sensu bawić się w polukrowaną religijnie politykę. Trzeba umieć je dostrzec i budować tu i teraz, bo być może inny czas nie będzie nam dany.
To prześwitywanie wieczności (miłości) przez ziemskość czuć w Pasjach Jana Sebastiana Bacha.
Czuć także w Pasji Mykietyna. Która rozpoczyna się Męką, jako granicą tego, co historyczne, jako wydarzeniem apofatycznym i - mówiąc prawosławnie - metahistorycznym, jako momentem zero, a więc nie takim, do którego wszystko prowadzi, ale w perspektywie którego należy oglądać wszystko przed (kompozycja Mykietyna dzieje się właśnie "na opak", narracja cofa się, co z jednej strony pozwala na zachowanie dramatyzmu i tragizmu, z drugiej nie przeradza się w przywiązanie do nagiej przemocy) i wszystko po.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.