„Przyszłość
jest wyobrażalna wyłącznie w odniesieniu do przeszłości” – twierdził Richard Wagner
(cytuję za kompendium pod redakcją Barry’ego Millingtona). Słowa te doskonale
charakteryzują Holendra tułacza. Operę
romantyczną uznawaną za pierwszy wyraz dojrzałości artystycznej Wagnera, na
której kształt pracowali jednak wcześniejsi kompozytorzy.
Można
bowiem wskazywać na wpływy opery włoskiej, zwłaszcza w partii Eryka. Można
mówić o włoskim liryzmie muzyki i rozwiązaniach formalnych. Niemniej nie należy
przeceniać tego tropu.
Ważniejsze
w moim odczuciu są tu bowiem wpływy, jakie na Wagnera wywarł Heinrich Marschner
(ballada Senty jak żywo przypomina romans Emmy z Wampira), Carl Maria von Weber czy Ludwig van Beethoven. Tropy te
prowadzą w dość prosty sposób do tzw. opera
à sauvetage, swoistego podgatunku operowego, który ukształtował się we
XVIII w. Francji czasów rewolucji, a sam genolologicznie zależny jest od opera comique (nazbyt często i nie
słusznie pojmowanej jako opera o śmiesznych rzeczach). Zależności te są o tyle
ciekawe, że – jak pisze Jarosław Mianowski – idiom romantyczny w całej swej
pełni eksplodował w Niemczech, niemniej nie pojawił się on jako opozycja
względem niemieckiej sztuki klasycznej. Choćby Fidelio, typowo oświeceniowa opera
à sauvetage, zawiera w sobie wiele elementów pre-romantycznych, podjętych i
kontynuowanych przez późniejszych kompozytorów.
Istotne
są również wpływy francuskiej grand opera
(współcześni Wagnerowi wdzieli w Holendrze
elementy przejęte od Giacomo Meyerbeera) i zapatrzenie we francuskie
osiągnięcia w dziedzinie orkiestracji. Wagner zachwycał się nimi, podkreślając
ich urzekającą i efektowaną kolorystyczną jaskrawość.
Pomijając
różne inne powody, „francuskość” Holendra
nie może dziwić także dlatego że planowany był (w wersji jednoaktowej) z
myślą o Operze Paryskiej.
Z
drugiej strony Holender to opera w imponujący
sposób przekształcająca zastaną tradycję. Piotr Kamiński pięknie pisze w tym
kontekście o monologu Holendra, „w którym Wagner wykorzystuje tradycyjną formę
włoskiej ‘sceny’ […] po mistrzowsku zacierając jej kontury, nade wszystko
zapewniając sobie w tych ramach nieskrępowaną swobodę wyrazu. Niełatwo wśród
wzburzonych, granatowych fal wypatrzeć misterne rossiniowskie puzderko, tak
potężny wymiar mają tematy składające się na tę scenę […]. Tutaj również
narodził się rodzaj głosu równie typowy dla wagnerowskiego świata jak wysoki
baryton dla Verdiego: dramatyczny bas-baryton, czy ‘wysoki bas’, któremu Wagner
powierzy później Wotana i Hansa Sachsa”. Wspomniane zacieranie formalnych ram – zdaniem
niektórych badaczy podjęte od Meyerbeera i Ludovika Halévy’ego – są potwierdzeniem tego, że Wagner
poszukiwał takiej konstrukcji dramaturgicznej, która pozostawałaby w służbie
emocji, skutecznie prezentując pasję dramatyczną dzieła.
W
końcu Holender to przede wszystkim dzieło oryginalne, w
którym w niezwykły sposób mieszają się światy, idiomy i iskry geniuszu. Wymaga tedy realizatorów o bogatej wyobraźni.
Takich, którzy nie są specjalistami w wąskiej muzycznej dziedzinie. Kluczem do
jej realizacji nie jest ani specjalizowanie się w muzyce włoskiej, ani
francuskiej, ani jakiejkolwiek innej. Osobowość i pokora wobec partytury
sprawdzają się w roli klucza zdecydowanie lepiej. Piszę o tym, by zaznaczyć, w
ramach jakiej perspektywy patrzę na łódzki spektakl, choć słowa te nie dość, że
mogą wydawać się trywialne, to jeszcze w oczywisty sposób winny opisywać
podejście artystów do wykonywania wszelkich partytur. Jako że w Polsce niewiele
gra się Wagnera i niewiele o Wagnerze pisze, czuję jednak potrzebę
zdystansowania się od perspektywy przyjętej przez recenzentkę Gazety Wyborczej Izabellę Adamczewską.
Napisała ona: „Dyrygent Eraldo Salmieri sprawnie niuansował nastroje, dbał o
tempo i rozmach. "Holender" to najbardziej "włoska" opera
Wagnera (co też ma znaczenie w przypadku dyrygenta specjalizującego się w tym
repertuarze)”. Pogląd Adamnczewskiej wydaje mi się kontrowersyjny. Jeśli
miałbym szukać „najbardziej włoskiej” opery Wagnera, byłby nią Zakaz miłości z Rossiniowską koloraturą
i kantyleną a la Bellini. Ale nawet w tym przypadku bardziej istotne są wpływy
francuskie. Poza tym nie wiem, na czym polega specjalizacja w muzyce włoskiej
po prostu – jednak czym innym jest obeznanie ze belcantem Rossiniowskim, czym innym idiom Pucciniego czy Beria.
Bez
względu na wpływy, inspiracje i specjalizacje opiszę niżej swoje wrażenia ze
spektaklu. Trzeciego i ostatniego spośród tych, które prezentowane są w
bieżącym sezonie.
Zacznę
od bezapelacyjnego aplauzu. Zasłużyła na niego Wioletta Chodowicz kreująca rolę Senty. To głos nadzwyczajnej
urody, przywodzącej mi na myśl prześwietlony słońcem bursztyn. Szlachetny,
pełny, mieniący się barwami. I nadzwyczaj gęsty, co – w moim odczuciu – może być
pewną pułapką. Chodowicz jest bowiem dla mnie sopranem lirycznym. Senta należy
do innego fachu. Ale inteligencja Chodowicz, zrozumienie postaci i sama uroda
głosu złożyły się na piękny występ.
Słowa
aplauzu kieruję także pod adresem Dominika
Sutowicza, który ujął mnie jako Sternik.
Spory
problem mam z Jukką Rasilainenem,
który konsekwentnie budował postać Holendra. To głos wyraźnie już
wyeksploatowany, artysta śpiewał nieczysto. Choć tu i ówdzie dawała o sobie
znać piękna barwa, jak dla mnie jednak, zbyt jasna.
Artystom
tym należy się szacunek tym większy, że przyszło im zmagać się z nieciekawą
inscenizacją. Muszę przyznać, że nie sądziłem, że Holender może znudzić. Ten wynudził mnie okropnie. Reżyseria jest statyczna,
brak w niej wyraźnej narracji budującej napięcie. Wszystko jest do bólu
dosłowne, nawet fale wylewają się na słuchaczy z ekranu z projekcjami. Same
projekcje nie są zresztą najwyższych lotów – bawić mogą nagle przyspieszające
chmury (choć pewnie szło o zgranie je z ruchem muzyki) czy sposób pokazania
wyładowań atmosferycznych. Przy całym tym bolesnym „realizmie” portret Holendra
z domu Dalanda prezentuje raczej X-mana, a nawałnica miotająca ludźmi w III
akcie nie poruszy nawet jednego żagla. Mamy tu też Holendra-marzannę, kukłę
podrzucaną sobie przez marynarzy. Wykreowanie w tej przestrzeni żywej postaci
to sukces. I mówię to bez cienia złośliwości.
Mocno
napracowały się zespoły. Zwłaszcza orkiestra. I było to słychać, acz sporo
mankamentów dałoby się wytknąć. Zamiast tego kieruję jednak słowa sympatii i
uznania. Muzycy zmierzyli się bowiem z koncepcją pozbawioną nerwu, podobnie do
reżyserii – nudną. Przy okazji Trubadura zauważyłem, że Eraldo Salmieri najlepiej sprawdza się
w muzyce głośnej, obficie korzystającej z instrumentów dętych, „wojennej” czy –
w przypadku Holendra – burzowej. Brakło
mi dziś umiejętności kontrastowania, budowania nastrojów lirycznych, kolorystycznej
„jaskrawości”, która tak ujmowała Wagnera we francuskiej orkiestracji. Zrozumienia
humoru Wagnera, wyrażonego w połamanym pulsie chóru marynarzy. Wszystko było
serio i tak samo. Podobny brak kontrastu widać było w obsadzie wokalnej. Tęskniłem
za Włodzimierzem Zalewskim jako
Holendrem i Andrzejem Malinowskim
jako Dalandem, których zróżnicowane głosy współgrały idealnie z powierzonymi im
rolami. Tęskniłem także za Alicją Pawlak
jako Mary – choć niewielka to rola, wymaga jednak głosu idealnie wyrównanego i
dźwięcznego. Pawlak władała do tego instrumentem nadzwyczajnej urody i ciemnej
barwy. Występowali oni w łódzkim Holendrze
w latach 90tych ubiegłego wieku, mając za przestrzeń niezwykłej urody inscenizację
Waldemara Zawodzińskiego.
Cały tekst: http://lodz.gazeta.pl/lodz/1,35153,17308228,_Holender_Tulacz___Szalona_milosc_w_klasycznych_dekoracjach.html#ixzz3Q0FRiThV
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.