"Oniegin" w Teatrze Wielkim to spektakl bardzo tradycyjny i bezwstydnie romantyczny, nietknięty przez jakiekolwiek zabiegi dodające nowoczesności, a pod względem tanecznym swobodny i naturalny. I w tym tkwi siła przedstawienia
- przeczytać można w Dzienniku Łódzkim. A mnie w duszy kołacze się zdanie plus creatio quam vis! Bo muszę przyznać, że mam z tym spektaklem duży problem. Natury zasadniczo koncepcyjnej.
Boję się bowiem przedstawień, tworzonych lekką ręką z kawałków nie swoich kompozycji. Boję się tym bardziej, gdy kreowany spektakl posiłkuję się muzyką twórcy świadomego sceny. A takim niewątpliwie był Piotr Czajkowski. Na nieszczęście pomysłodawców, nie tylko doskonale czuł balet, mając świadomość, że spektakl jest zawsze wypowiedzią całościową, mającą swoją logikę, dramaturgię, strukturę i przebieg, ale na dodatek opracował Oniegina operowo, zostawił więc wyraźny zapis tego, jak rozumie poemat Aleksandra Puszkina, co wydaje mu się dramaturgicnie ważne, pokazał, jakimi niuansami i barwami wypełnia postaci i łączące je relacje.
Takiej dramaturgicznej całości łódzki Oniegin dla mnie nie tworzy. Realizatorzy powiązali ze sobą fragmenty rozmaitych dzieł orkiestrowych Czajkowskiego (mamy tu i Franceskę da Rimini, i koncert fortepianowy G, i kawałki powyrywane z symfonii). Kluczem był pewnie potencjał ilustracyjny muzyki, tyle tylko, że wyrywając ją z "naturalnego", zaplanowanego przez kompozytora kontekstu, pozbawiono ją głębi, znaczenia, sensu. Ale tak to już jest, gdy zapomina się o tym, że dzieło muzyczne to pewna ontologiczna całość, której naruszenie musi być guntownie przemyślane i uzasadnione.
Mimo piękna samej muzyki w żadną taką narracyjną całość dla mnie się nie układała. Nie było naturalnych, swobodnych łuków dramaturgicznych. Była za to przegadana kolekcja obrazów, zwyczajne potpourri, a więc bigos czy mieszanina rzeczy. Przegadana, realizatorzy nie zaufali bowiem nawet zmysłowi dramaturgicznemu Czajkowskiego, który kończy swoje "sceny liryczne" duetem Oniegina i Tatiany. Tutaj wracamy na bal, nie specjalnie wiadomo po co.
Siłą nie była dla mnie także "beczelnie" dosłowna scenografia. Nie dość, że nie wszystkie malunki zbiegały się w perspektywie, a scengorafia nie była zbudowana z taką samą pieczołowitością w całej przestrzeni okna scenicznego, to liczba landszaftów, sztucznych drzewech kołyszących się przy każdym poruszeniu solistów i upiornych, budujących scenografię "malunków" (vide bal u Łariny) powalała karykaturalnym realizmem. A można było rozegrać wszystko mniej dosłownie, bardziej intymnie, jak w sceniach alkowianych (pomysł na sypialnię Tatiany był kapitalny!). Problematyczna była dla mnie także scena snu Tatiany, gdy na scenie pojawiły się nocne mary. Kostiumy rodem z estetyki campu, lasery i dymy nijak nie chciały mi połączyć się w spójną całość z "beczelnym romantyzmem sielskiej wsi Mateczki Rosji".
Być może niedostatki koncepcyjne przełożyły się także na warstwę muzyczną i wykonawczą. Orkiestra - jeśli idzie o stronę techniczną - grała zasadniczo dobrze pod batutą Piotra Wajraka (choć poczepiać się czego jest), ale jakoś ciężko, bez koloru, lekkości, potrzebnego ażuru. Tancerze zaś i owszem, tańczyli, ale trudno było dopatrzeć się między nimi scenicznej chemii.
Z jednym wszelako wyjątkiem. Dominik Senator zachwycił mnie jako Leński, nie tyle tańcząc, ile tworząc tańcem kreację osoby bogatej charakterologicznie. Jego mimika, gest, spojrzenie i oczywiście taniec pełne były wyrazu, znaczeń. Scena - nazwijmy ją umownie - pojedynku z Onieginem, szalenie tragiczna, zapadła mi głęboko w pamięć. Była to kreacja stricto sensu. (Szkoda, że nie zawsze miał korzystny kostium, choćby w pierwszej scenie brak pasa nadawal jego ciału niewiarygodne, zdeformowane proporcje).
Słowa uznania kieruję także pod adresem Moniki Maciejewskiej-Potockas za poruszającą, szalenie liryczną i intymą scenę pisania listu (psuł ją tylko wściekle brzydki obraz wiszący nad biurkiem, nijak nie pasujący do reszty scenografii).
Mam wewnętrzne przeświadczenie, że spektakl ten sprzeda się i będzie się sprzedawał, znajdzie bowiem swoich odbiorców. Sam czuję się z nim dziwnie. Ceniąc Gintautasa Potockasa, Dominika Muśko czy Ekaterinę Kitaevą chciałbym zobaczyc ich jednak w dziele scenicznie "naturalnym", bo to zawsze uskrzydla. I chciałbym, żeby był to spektakl mniej dosłowny. W końcu mimesis to nie kopiowanie natury, ale naśladowanie jej w kreacyjnych mocach!
P. Czajkowski/W. Miedwiediew Oniegin
Premiera z Expressem
13 maja 2014 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.