Żeby nie dać się zwariować pojawiającym się już tu i ówdzie zapowiedziom bożonarodzeniowej atmosfery zamyśliłem się wczoraj nad początkiem listopada. Był to dla mnie czas niezwykle refleksyjny - wyjątkowe, bo w najbliższym gronie, spacery po cmenatrzach (i to nie pierwszego, ale w kolejne dni), wymieniane SMSy i rozmowy, w końcu spotkanie w Filozoficznym Bufecie Teatralnym dawały wiele powodów do tego, by zatrzymać się i zadumać.
Na podsumowanie tych chwil doskonale nadają się dwa teksty.
Pierwszy to fragment Pawłowego Listu do Filipian:
Dla mnie żyć - to Pomazaniec, a umrzeć - to zysk. Życie w ciele jest dla mnie owocem pracy i nie wiem, co wybrać. Dwóch bowiem rzeczy pożądam: rozwiązania życia, bo być z Pomazańcem jest o wiele lepsze; pozostać w ciele - bo to konieczne z Waszego powodu.
Drugi, to piosenka Jaromira Nohavicy Az to se mnu sekne, w której z dużą dawką optymizmu stoi, że
gdy odwalę kitę, to będzie w pytę (tudzież: gites).
Pogodna nostalgia, nadzieja i humor zawarte w przywołanych fragmentach bardzo silnie uświadomiły mi pełne hipokryzji napięcie tkwiące we współczesnym, (para)religijnym dyskursie na temat rzeczy ostatecznych.
Albowiem z jednej strony Kościół rzymski potępia współczesną kulturę jako cywilizację śmierci i zajmuje się promocją życia. Jak nigdy w swoich dziejach, na które składają się także suicydalne gesty męczenników, włączając się w charakterystyczne dla ponowoczesności wykluczenie śmierci (pisał o tym chociażby Zygmunt Bauman). Promowanie całkowitego zakazu aborcji, sprzeciw wobec in vitro, negowanie eutanazji, seksu z zabezpieczeniem, czy miłości między osobami tej samej płci motywowane są w ostateczności tym, że są przeciw życiu. Bo albo nie pozwalają mu się począć, albo służą jego przerwaniu. I nie ważne jest to, że życie mogło pojawić się w obliczu gwałtu, czy że dla wielu ludzi przykucie do łóżka połączone z zanikiem sprawności intelektualnej może być już życiem odartym z tego, co ludzkie, a zatem pozbawionym godności i uwłaczającym.
Z drugiej zaś strony niezmiennie Augustyńska katecheza Kościoła wmontowuje w ludzi neurotyczną potrzebę śmierci. Promując życie zapomina się tu bowiem o afirmatywności. Na katechezach, kazaniach, w tekstach liturgicznych podkreślając przekonanie o małości człowieka, o tym, że sam z siebie jest on tylko grzeszny, upadły, i nauczając, że pokora jest własnie ostrym dostrzeganiem tej małości. Pamiętam szczere "przerażenie" Tomka Sieczkowskiego, który uczestnicząc w mszy pogrzebowej nie mógł zrozumieć, dlaczego ludzie dobrowolnie skazują się na słuchanie takiej ilości inwektyw kierowanych pod adresem ich doczesnej kondycji.
W moim odczuciu obie tendencje nie służą ani człowiekowi, ani religii. Religię zamieniają bowiem w formę psychologicznego paliatywu - ratującego albo przed "zagrożeniem smiercią", albo przez "skazaniem na życie". Człowieka zaś kształtują tak, by negując siebie samego służył abstrakcyjnej idei życia, ważniejszej od takich wartości jak miłość, poświęcenie, honor, i by w imię tej idei niszczył wszystkich myślących inaczej (pisze tu o niszczeniu choćby dlatego że dyskurs kościelny utrwala w wyznawcach przekonanie o niższości i nienaturalności myślących odmiennie, a także stanowi zaporę dla zmian regulacji prawnych w naszym kraju). O tym, jak jest to szkodliwe, wiem doskonale ze swojego życia. W dzieciństwie bowiem przyswoiłem sobie zarówno lekcje pokory, jak i promocji życia, skutkiem których czułem się skazany na nienaturalność i grzeszność (spowaiadając się chociażby z...miłości). W konsekwencji marzyłem o tym, żeby jednym gestem zmyć z siebie to piętno i zasłużyć na łaskę - najlepiej ratując kogoś z wypadku, samemu doznając wtedy ofiarnego wyzwolenia.
Do dziś nie jestem wolny od takiego myślenia, nie da się bowiem chyba wyzwolić od tego, co wrosło w człowieka od najmłodszych lat. Dzięki ciepłu i miłości, dzięki wierności i lojalności myślących inaczej wiem jednak, jak głupie i szkodliwe jest takie myślenie. Jest ono również głeboko niechrześcijańskie.
Chrześcijanin bowiem nie boi się śmierci i jej nie wyklucza, wie bowiem, że bycie z Chrystusem jest tym, co najpiękniejsze. Ale wie również, że jest z Chrystusem obecnym w "braciach najmniejszych", wykluczonych, wyrzuconych na margines, niechcianych. W biednych, w więźniach, w głodnych, w cudzołożnicach, a z dzisiejszej perspektywy w osobach nieheteronormatywnych, bezskutecznie szukających pracy, ranionych przez dumnych i pełnych wyższości ludzi we własnym mniemaniu "prawdziwie religijnych" (i widzących świat w kolorach bieli i czerni), skazaywanych przez instytucje na ekonomiczny niebyt czy posiadających takie potrzeby, które a priori wyklucza oficjalny dyskurs na temat związków i miłości. I z ich powodu nie musi uciekać od życia, ale budować życie poprzez więzi miłości, w której nie szuka siebie i nie odbiera wolności.
Łatwo jest promować życie nie licząc się z bliźnimi, chociażby z ranami, jakie wynosi zgwałcona kobieta. Łatwo jest promować śmierć skazując ludzi na neurotyczne przekonanie o swojej miłości, chociażby każąc im się leczyć z tego, że kochają.
Nie wiem, czy własnie te mechanizmy nie powodują, że to logikę zachodniego chrześcijaństwa określić można cywilizacją śmierci. W moim odczuciu bowiem sekularny porjekt oświecenia - na płaszczyźnie etyki czy myślenia o wspólnocie - o wiele bardziej służy życiu i człowiekowi.
Mimo traum, których być może nie ukoję nigdy, wiem, że trudniej jest być na codzień przy osobie, którą się kocha, niź budować swoją wartość na pragnieniu spektakularnego gestu. Wiem też, że w Polsce nie było oświecenia i że ten brak ciągnie się za nami jak kula u nogi. Wiem w końcu, że warto medytować o śmierci - ona bowiem nadaje smak życiu, będącego dziełem, które da się stworzyć tylko raz i które z tego powodu warto przeżyć autentycznie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.