Peter Brown - poprzez swoją książkę - tłumaczył mi kiedyś powody i źródła chrześcijańskiej niechęci do ciała. Obrazowo odmalowywał sytuację późnego antyku, gdzie asceza i negatywny stosunek do ciała warunkowane było chorobami czy śmiertelności wynikającą z wojen. Po części kupiłem tamten obraz. Po części, bo mogłem zrozumieć historyczne uwarunkowania refleksji tamtej doby. Nijak jednak nie mogłem i nie mogę pojąć nienawiści do ciała, która w kulturze chrześcijańskiej pozostała do dzisiaj. Sam padłem jej łupem lata temu, gdy jako dość młody człowiek nie miałem jeszcze argumentów zbijających poglądy, że ciało jest przybytkiem grzechu, że ciało to tylko popędy, a pokora to widzenie, że wszystko, co dobre nie zależy ode mnie, w przeciwieństwie do tego, co złe. Z biegiem czasu udało mi się jednak zanegować te głupoty, ze smutkiem jednak patrzę na osoby, którym się to nie udało i których nie bulwersuje nic a nic pesymistyczna oraz resentymentalna antropologia wpisana nie tylko w przestrzeń konfesyjnej filozofii, teologii, ale także w ordo mszy.
Proszę wybaczyć mi wzburzenie, ale wciąż nie umiem przejść obojętnie obok dyskursu, który - w moim odczuciu - fundamentalnie krzywdzi ludzi wpychając ich w nerwice, budząc kompleksy i odwodząc od kalokagathii, czyli tego typu wychowania, który wynikał z wiedzy, że tylko jednoczesny rozwój piękna ciała i piękna ducha może owocować doskonałym etycznie człowiekiem oraz że siłą tego wychowania jest eros, bałamutnie sprowadzony w refleksji konfesyjnej do roli nieokiełznanej energii libidalnej.
Bezpośrednim powodem mojego dzisiejszego wzburzenia jest tekst ks. Jana Pazgana Przyjaźń w refleksji filozoficznej, zaproponowany mi przez studentkę do rozmowy w trakcie kolokwium. Autor rekonstruuje w nim poglądy na przyjaźń Platona, Arystotelesa, Ojców Kościoła i Tomasza z Akwinu. Jest to jednak rekonstrukcja osobliwa - od początku zakłada się w niej bowiem wyższość refleksji chrześcijańskiej nad niechrześcijańską i do tej pierwszej dogina się teksty autorów greckich. Widać to chociażby przy okazji Platona, który - zdaniem Pazgana - wyklucza z przyjaźni wszelkie formy relacji między ludźmi, które oparte są na sile erosa. Autor popada przy tym w niekonsekwencje - wykazując wyższość chrześcijańskiej caritas nad starożytnymi formami przyjaźni/miłości stwierdza bowiem, iż "Tego typu relacja przyjacielska jednoczy z drugim człowiekiem nieskończenie głębiej niż antyczny eros , bo dotyka wnętrza osobowego człowieka, a nie tylko jego zewnętrzności i dotyczy nie tylko czasowości, ale też wieczności". Mechanizm tego porażającego działania zasadza się na sublimacji i przemienianiu uczuć naturalnych: w konsekwencji przyjaźń rozgrywa się "poza polem seksualności" i polega na wspólnym przeżywaniu wartości duchowych.
Zapewne dobrze, że Platon nie może czytać wywodów tego typu. Byłby bowiem nie tylko zdziwiony, ale i wystraszony skalą niezrozumienia swoich tekstów. Powiedzieć bowiem, że opisana w Biesiadzie przyjaźń nie dotyka wnętrza człowieka, czy utrzymywać, że nie polega ona na przemieniającej drodze ku temu, co Idealne, może ktoś, kto nie rozumie tego tekstu na poziomie podstawowym. Myślę jednak, że nie to byłoby największym szokiem dla Platona - być może najbardziej przerażające byłoby dla niego stwierdzenie, że przyjaźń nie ma natury erotycznej. To bowiem znaczyłoby, że jest nieludzka, czyli mająca źródło w zanegowaniu najbardziej twórczej energii skrytej w człowieku, w oślepieniu czy znieczuleniu człowieka na Piękno, będące katalizatorem wędrówki ku mądremu i dzielnemu życiu. Nie chcę powtarzać ani tego, co napisał Platon, ani tego, co ostatnimi czasy spisałem na blogu. Zainteresowanych wolę odesłać pod oba wskazane adresy. Wolę skończyć pytaniem na poły retorycznym: czy dojrzała i stabilna przyjaźń to ta osiągana na drodze zaprzeczenia własnej cielesności, czy ta wychodząca od ciała i wraz z nim postępująca wzwyż? A więc czy ta, która wyprowadza poza pole erosa czy ta, która od początku buduje na erosie wiedząc, że piękno to tylko inne imię prawdy i dobra?? Jeszcze inaczej: czy autentyczna miłość jest nie-ludzka (resentymentalna, neurotyczna i oślepiona) czy też afirmująco-rozwijająca to, co w człowieku najbardziej człowiecze?? I wreszcie: Czy drogą do świętości jest biczowanie się do krwi w imię miłości bliźniego (a to zasługa błogosławionego, o którym słyszałem wczoraj w radio) czy bycie z bliźnimi - ciepłe, rozumiejące, wstrzymujące się od pochopnych ocen i pełne gotowości do niesienia pomocy, bo ciału starczy na nią sił?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”
Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...
-
Nie będę krył, że należę do tej części melomanów, których cieszy "historycznie poinformowany" nurt wykonywania muzyki dawnej. Nam...
-
Nasze muzyczne czasy dotknięte są frenezją - żarliwym, do krwi, rozmiłowaniem w muzyce baroku. Nic tak nie roznamiętnia zmysłów, jak kol...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.