Łamię dziś głowę nad Zygmuntem Baumanem. Łamię, ilekroć bowiem go czytam, mam wrażenie, że nie obcuję ani z socjologiem, ani z filozofem (kultury), ale z apokaliptykiem, który z powodów znanych tylko sobie obwieszcza dokonującą się zagładę kultury. Jego teksty tedy mają dla mnie raczej charakter religijny czy profetyczny, niż akademicko opisująco-diagnostyczny.
Współczesny świat jest w oczach Baumana autentyczną cywilizacją śmierci - wszystko jest w nim ulotne, na moment, "do czasu", do "się zobaczy". To rzeczywistość, w której "najlepiej wiedzie się osobnikom, których swobody ruchu nie krępuje precyzyjna specjalizacja, którzy
nie mają zwyczaju koncentrowania uwagi zbyt długo na jednym przedmiocie, nie przywiązują
się nadmiernie do spraw, jakimi wypada im się zająć w tej czy innej chwili i zachowują dystans i wstrzemięźliwość emocjonalną
wobec tego, czym się w każdym momencie zajmują. Osobowość iście ponowoczesna wyróżnia się brakiem toż s a mości". To także czas epizodycznych
kontaktów i szybkich miłości – „związków
międzyosobowych nie zawiera się na ogół z myślą,
że trwać będą „aż śmierć nas rozdzieli". Coraz częściej się zdarza, że
zamierza się ich tymczasowość z góry, i oblicza się je na tak długo tylko, jak trwać będzie zadowolenie z nich
czerpane. Związki nie zaopatrzone w klauzulę wymówienia, związki jakich nie
można zerwać, nawet gdy motywy ich zawiązania utraciły moc, wydają się równie
sprzeczne z rozsądkiem, jak
podpisanie czeku bez wpisania sumy, na jaką opiewa, odczuwane są jak gwałt zadany niezbywalnej autonomii podmiotu. Anthony Giddens ukuł termin ‘miłość współbieżna’
(confluent love) dla określenia postaci, jaką coraz
częściej i coraz powszechniej przybierają dziś intymne stosunki międzyludzkie. Romansu, powiada
Giddens, nie utożsamia się dziś ze stałością uczuć; miłość współbieżna kłóci się z
wizją „miłości
jedynej i niepowtarzalnej", „miłości na wieki", jaka właściwa była miłości romantycznej, będącej
wzorem idealnym dla związków intymnych ery nowożytnej. Zawiera się dziś związki nie „po to
aby", nie z myślą o tym, aby służyły
one czemu innemu niż one same - ale gwoli korzyści, jakie ma się nadzieję wydobyć ze związku samego: gwoli satysfakcji,
jaką dostarczyć ma partner w toku
intymnego obcowania. Miłość współbieżna jest wedle Giddensa emocjonalnym aspektem „czystego stosunku", tzn.
stosunku, który jest swoim własnym celem i którego nie obciążają funkcje instrumentalne wobec
jakichkolwiek innych dziedzin życia. Byłoby wiec bezsensowne domaganie się, by miłość taka, a tym
bardziej związek, któremu przestała ona towarzyszyć, trwały dłużej niż satysfakcje,
jakich
dostarczają sobie nawzajem partnerzy. Współbieżna miłość nie ma żadnych innych racji poza
zadowoleniem, jakiego przysparza partnerom”.
A wszystko to poprzez miasto i dzięki miastu: "Obcy obracali się tu wśród
obcych; w tłumie, jak wiadomo, łatwo
się ukryć, ale też trudno znaleźć swoje miejsce - przez wszystkich uznane, nie podawane w wątpliwość,
zapewnione na przyszłość".
Ponowoczesność jako czas miasta, w którym koczuje się anonimowo w miejscu-bez-miejsca.
Jest w tym wywodzie zarazem wiele prawdy i wiele nieprawdy. Potakując głową w trakcie lektury, chce się jednocześnie ostro dyskutować z autorem, pokazywać uproszczenia takiego postawienia sprawy, przerysowania, czy zakłamania. Można to robić na wiele sposobów. Nie chcę bawić się dzisiaj w zręczne konstruowanie argumentów, chcę raczej powiedzieć o doświadczeniu zupełnie obcym światu Baumana - o doświadczeniu cmentarza. To jedno z tych miejsc, które pozwala koczownikowi się zakorzenić, które nie migoce pustką znaczeń, w którym nic nie jest na chwilę. Jest tak pewnie dlatego że cmentarz jest raczej przestrzenią żywych niż zmarłych, pozwalającą przeszłości i tradycji odżywać w coraz to nowych konstelacjach znaczeń, aktualizującą nowe i zmienne w tym, co niezmienne i stałe.
Myśleć tak o cmentarzu wcale nie jest łatwo - przez zbyt wiele lat spychaliśmy te miejsca na granice świadomości i miast. Z zupełnym niezrozumieniem patrzyliśmy na Cyganów barwnie świętujących ze swymi zmarłymi, czy na prawosławnych, zanoszących im jajka i kieliszek wódki. Z bezpardonowym uporem konserwowaliśmy ich (cmentarzy) coraz bardziej rustykalny charakter - afirmując obrządki definitywnie odcinające nas od tego świata poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku.
A jednak cmentarz jest przestrzenią naszych potrzeb - psychicznych, emocjonalnych, egzystencjalnych czy estetycznych. Jest sferą naszych spotkań z tymi, którzy ciągle dla nas są, żyjąc wraz z naszą pamięcią (dlatego nie umiem myśleć o moich odwiedzinach u p. Teresy inaczej niż o odwiedzinach właśnie, dlatego - ze względu na miejsce, jakie miała w moim życiu - przyprowadzam do niej najważniejsze dla mnie osoby po to, by metafizycznie ich sobie przedstawić). Jest sferą spotkań z ceremoniałem i muzyką, które są wyrazem szacunku dla zmarłych i formą ich upamiętnienia, językiem naszych emocji i lekarstwem na nasze smutki. Jest sferą doświadczania genius loci, którego spokój sprzyjać może nauce, rodzącemu się uczuciu czy pełniejszemu odbiorowi dzieła sztuki - przestrzeń nekropolii bowiem jak żadna inna przekształca nasze doświadczenie estetyczne otwierając je na wzniosłość tego, co metafizyczne.
Autentyczne doświadczenie cmentarza jest jednoczesnym doświadczeniem tradycji i nowości, anachronizmu i futuryzmu, zakorzenienia i koczowania. Wbrew Baumanowi daje ponowoczesnemu człowiekowi pamięć, ale taki jej rodzaj, który nie zniewala i nie obciąża, ale jest raczej uobecnieniem bliskości i paliwem dla trudów samookreślania się. A że nie widać tego w Polsce? Cóż, sądzę, że jest tak nie dlatego że przesłania to kondycja ponowoczesna, ale dlatego że zakrywa to całkiem wypaczona tradycja "katolicka", niechętna wszelkim zmianom i petryfikująca funeralne barbarzyństwo, oraz legislacyjna indolencja.
Nie jest jednak tak źle, skoro mogę podzielić się swoim - wymierzonym w apokalipsę Baumana - doświadczeniem. A mogę to zrobić dzięki Tomaszowi Lewandowskiemu, który niestrudzenie i w piękny sposób pisze o nekropoliach przyszłości, jak ewangeliczny mędrzec wplatając w swe teksty rzeczy stare i nowe. Jego ponowoczesna odwaga, swada, i gawędziarskie zacięcie (mam szczęście nie tylko go czytać, ale również słuchać, a nawet razem odwiedzać nekropolie) pokazały mi, jak fascynująco pięknym zjawiskiem jest cmentarz. Przekonały także, że nasza kultura wróciła do źródeł - jeśli wierzyć archeologom i lingwistom (jak Andrzej P. Kowalski czy Emile Benveniste) słowo śmierć wywodzi się w naszej kulturze od snu. Pierwotnie więc miejsca odosobnienia zmarłych nie były miejscami odejścia, a drzemki. Miejscami żywych, które zakorzeniają - jak pewnie powiedziałby Lewandowski.
*Pisząc korzystałem a artykułu T. Lewandowskiego pt. Pamięć przywołana muzyką. Obok niego warto wspomnieć o innych Jego tekstach, np. Pamięć zapisana w kamieniu, Forms of necropolis in the computer era, czy Nowe formy organizacji przestrzennej nekropolii w Europie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.