Lwu
Moja sympatia do Verdiego nie wygasła. Zwłaszcza, gdy mam okazję słuchać któregoś z moich ulubionych nagrań, które mam w sumie dwa: pod Carlem Marią Giulinim z Nicolaiem Geddą, Nicolaiem Giaurowem, Elisabeth Schwarzkopf i Christą Ludwig oraz pod Aleksandrem Mielnikiem-Paszajewem z Galiną Wiszniewską, Iriną Archipową, Władimirem Iwanowskim i Iwanem Pietrowem. Nie uważam już jednak, że opracowanie Verdiego wyrażą coś, co można by nazwać "istotą requiem". Widzę je raczej w perspektywie wypaczonego romantyzmu, wypaczonego, czyli dającego prymat ślepemu uczuciu, które - by pojawiać się wciąż z równie intensywną siłą, musi być stymulowane bodźcami o coraz większej mocy. Nic zaś nie stymuluje tak, jak groza i horror, której owocem stała się koncepcja Boga jako hegemonicznego suwerena z satysfakcją wymierzającego sprawiedliwość niepokornym.
Myślę, że Mozart, a przed nim Jan Dismas Zelenka i plejada kompozytorów barokowych, umieli myśleć jeszcze o człowieku jako jedności uczucia-i-rozumu. Stąd zapewne niezrównana równowaga ich dzieł, w których najintensywniejsze emocje budzone są zawsze w sposób subtelny, wynikając z niuansów, rozłożenia akcentów, subtelnych napięć.
Myślę również, że potrafili oni widzieć Boga nie jako śmiercionośnego i budzącego lęk satrapę, a jako cel, dający człowiekowi nadzieję. Pewnie dlatego w barokowych opracowaniach requiem tyle wewnętrznego światła (jakżesz pięknie wplata się wtedy w tkankę mszy żałobnej instrumenty dęte!) i intymności, widocznej w dykcji muzycznej eksplorującej na wielką skalę regiony mowy sotto voce i mezza voce. To muzyka orientująca na światło, w którego perspektywie chce się dobrze, godnie, autentycznie przeżyć swoją codzienność. Tak odmienna od muzyki orientującej na grozę, której perspektywa zastrasza i wymusza działanie w taki, a nie inny sposób.
Dziś słuchać czy mówić o requiem to dla mnie słuchać czy mówić o nadziei. Nadziei płynącej z kresu - zgadzam się bowiem z Heideggerem, że świadomość swojej skończoności dodaje sił do tego, by uczynić swoje życie dziełem sztuki.
Requiem jest więc dla mnie liturgicznym i muzycznym odpowiednikiem memento mori, wezwaniem do pamięci nie o tym, że kiedyś umrę, ale o tym, że odradzać trzeba się każdego dnia.
Nawet jeśli Boga nie ma, nawet jeśli nie istnieje żadna transcendencja, requiem otwiera perspektywę, którą w języku Heideggera można by nazwać ontologiczną:
Tu i teraz (ontycznie) tworzy nas nasza przeszłość - jesteśmy tacy, jakie było nasze życie. Ontologicznie jednak tworzy nas to, co będzie, wzywająca nas przyszłość; jesteśmy więc tacy, jacy zdecydujemy się stać. Nasza decyzja może zaś być autentyczna - zgodna z nami, a także z tym, co w danym momencie przynosi nam życie, bądź nieautentyczna - zależna od mody, chęci przypodobania się, od zamykających i petryfikujących traum... Dlatego też w nadziei requiem trzeba nieco apokalipsy - przestrogi przez tym, że wprawdzie zawsze możemy być, ale nie zawsze będziemy w tym sobą.