Dzięki wybitnej (co piszę z
pełnym przekonaniem, a nie dlatego że łączą nas serdeczne więzi) polskiej
śpiewaczce Karinie Skrzeszewskiej miałem możliwość poprowadzenia we wrześniu
ubiegłego roku warsztatów, które zatytułowałem Po co nam krytyka operowa? Pytanie to męczy mnie od dawna, swego
czasu próbowałem nawet wywołać dyskusję na ten temat na niedziałającym już
portalu opera.info.pl Z planów tych nic nie wyszło. Warsztaty z kolei przyniosły
mi wiele radości i satysfakcji. Sam problem pozostaje wciąż aktualny. Asumpt by
wrócić do niego na blogu dała mi recenzja (?) Izabelli Adamczewskiej z koncertu
Angeli Gheorghiu w łódzkim Teatrze Wielkim, a także dyskusje na Facebooku
związane (1) z moją krytyką tej recenzji oraz (2) z reakcjami na negatywną
opinię (nie moją, na spektaklu jeszcze nie byłem, lecz Małgorzaty
Andrzejewskiej-Psarskiej) o pokazywanym w Łodzi Spartacusie.
Co nie podoba mi się w tekście
Adamczewskiej. Po pierwsze to, że nie pokusiła się nawet o jedno zdanie, w
którym zajęłaby się sztuką wokalną Gheorghiu. Czytelnik opiniotwórczego w końcu
dziennika nie dowie się zatem nic na temat kondycji wokalnej śpiewaczki, jej
techniki, sposobu, w jaki kształtowała poszczególne arie czy duety. Otrzyma za
to pakiecik plotkarskich informacji odnoszących się do tego, jak zachowywała
się gwiazda. Być może taki styl relacjonowania pobytu jednej z najważniejszych
współczesnych artystek opery w Łodzi pasowałby do tabloidów, być może mógł być
suplementem do oceny tego, co najważniejsze —występu. Pozostaje mi gdybać. Po
drugie, Recenzentka nie odniosła się do umiejętności dyrygenckich Cipriana
Teodoraşcu, a te są zdecydowanie ponadprzeciętne. Jedyna uwaga stricte estetyczno-artystyczna dotyczy w
tekście Adamczewskiej tenora Călina Brătescu, dla Adamczewskiej — największego
odkrycia wieczoru. O gustach wprawdzie się nie dyskutuje, ale w recenzji warto
podać argumenty na rzecz takiej opinii. Adamczewska pisze tylko, że porwał
publiczność ariami z Carmen i Madamy Butterfly. To prawda, co nie
zmienia faktu, że jego występ był problematyczny: problemy z legato, głos pozbawiony blasku, siłowo
brana góra, głos źle brzmiący w niższej dynamice itd. O usterkach pisałem w
swoim sprawozdaniu z koncertu zaznaczając, że w drugiej części wieczoru tenor
nieco się rozśpiewał.
(Z recenzjami Adamczewskiej od
dawna mi nie po drodze. O swojej bezradności pisałem choćby na Facebooku w
kontekście jej recenzji z premiery Wielkiej
Księżnej Gerolstein. We wcześniejszym tekście Autorka zrobiła nawet z tej
operetki operę komiczną, choć opera-bouffe w odniesieniu do Offenbacha z całą pewnością nie jest nazwą opery komicznej).
Wyrażone przeze mnie na FB
zdziwienie tekstem Adamczewskiej spotkało się ze zdziwieniem Jana Makarewicza,
który uznał, że koncert był wspaniały i wyszedł ukontentowany. W trakcie
wymiany opinii przyznał jednak, że „Tenor
rzeczywiście miał drobne wpadki ale składam to na karb niedyspozycji w tym dniu
- wszak to jest tylko żywa materia.Tak się jakoś dziwnie w Polsce składa, że im
lepszy koncert tym dotkliwsza krytyka .Z iluż to koncertów mniej udanych robi
się wydarzenie !!! .Ot taka Polska specyfika”. W moim odczuciu problemy
tenora były większe niż drobne, związane także w kwestami technicznymi, czego
nie da złożyć się na karb gorszego dnia. Zupełnie nie wiem natomiast, kto
dokonał dotkliwej krytyki koncertu wykazując się „polską specyfiką”. Jeśli dobrze zrozumiałem, że była do aluzja pod moim adresem, to sam z
entuzjazmem pisałem i o Gheroghiu i o Teodoraşcu. Krytykowałem zaś
Adamczewską za brak jakiejkolwiek sensownej wzmianki o poziomie artystycznym
Śpiewaczki i Dyrygenta oraz za brak uzasadnienia kontrowersyjnej opinii o
tenorze. Przyznaję, że zupełnie bym się nie czepiał, gdybym miał do czynienia z
wyrażoną w poście opinią Recenzentki, innymi kryteriami mierzę bowiem zawodowe
recenzje, innymi opinie widzów czy słuchaczy.
Z taką opinią mieliśmy do
czynienia z przypadku Spartacusa. Była
emocjonalna i ironiczna, miała formę Facebookowego posta -listu widza adresowanego do określonych teatralnych decydentów. Po prawdzie taki styl mieści się w również
tradycji działalności recenzenckiej (acz tu z recenzją nie mieliśmy do czynienia, co podkreślam jeszcze raz, bo niektórzy tak ten post potraktowali). Wystarczy sięgnąć do zbioru Romana
Jasińskiego Koniec epoki, by
przeczytać, iż wg Piotra Rytla Grzegorz Fitelberg „nie orientuje się w istotnych
walorach muzycznych”, o czym świadczy fakt, iż wykonał VI Symfonię Mahlera. Z
kolei Zbigniew Domaniewski tak pisał o Pieśni
o Ziemi: „Symfonię Mahlera nazwać można »blagą o artystycznej głębi« […].
Dla mnie osobiście nie ma nic
głębokiego, nic »niebo i ziemię poruszającego« na przykład w zdaniu, że »życie jest ponure jak śmierć«,
jeżeli zdanie to wyśpiewywane jest na dźwiękach, które […] nic nie mówią, a
zwłaszcza, gdy pięćdziesiąt taktów w przód i wstecz od tego zdania panuje
anemia muzycznej inwencji, zręcznie kompozytorskim sprytem zamaskowana. […]
Jeżeli zapominamy o wszystkich zdwojeniach, papierowych figuracjach itd., to
pozostanie coś, co ma wszelkie cechy chamskiej nagości, ubranej w intelektualny
polor artystycznego biznesmena”. Takie już życie recenzenta, że czas rewiduje
poglądy i często gęsto obnaża „niski poziom” recenzenckiej roboty. W jednym czy
drugim przypadku trudno by było jednak inkryminować autorów zamiast obalać
poglądy z recenzji. Podobnie, wydaje mi się, ma się rzecz z opiniami, a gdy
wypowiadają je osoby nieprzypadkowe, warto zastanowić się nad nimi i nad tym,
jak w trybie rzeczowej argumentacji a nie ad
personam osłabić lub obalić ich opinię. Pamiętać przy tym należy, że do
opinii na temat dzieła prawo ma każdy widz i należy z podejść do tej opinii z
szacunkiem.
Po co o tym wszystkim piszę? Bo
odróżnienie recenzji od opinii wydaje mi się ważne. Pozwala ono choćby
zobaczyć, że gros prasowych recenzji
to faktycznie opinie. Spora ich część obejmuje także powtarzanie materiałów
prasowych dostarczanych przez placówki artystyczne. Osobnym problemem jest nierzetelne
i uszczypliwe odnoszenie się do koleżeństwa po fachu, unikanie samodzielnej
oceny wykonania i zastąpienie takiej oceny opowieścią o reakcji publiczności (vide
opinia o Brătescu). Artyści bywają również oceniani przez pryzmat ich
wcześniejszych dokonań — niekiedy podobnie brzmiące zdania pojawiają się na
przestrzeni lat, z krzywdą dla artystów, często o wybitnych umiejętnościach.
Podaję niżej zestawienie „grzechów krytyki” i ich ilustrację z prezentacji,
którą przygotowałem na warsztaty. Przykłady czerpię od jednego z recenzentów
ważnego ogólnopolskiego dziennika, cytaty zestawiam zaś z fragmentami innych
recenzji czy wypowiedzi twórców spektakli.
Przykład nieuzasadnionej uszczypliwości (fragment 1) w stosunku do uargumentowanych i świadomych własnych uwarunkowań recenzji (fragmenty 2 i 3). |
Zestawienie fragmentu recenzji i wypowiedzi realizatorów spektaklu. |
Jaka powinna być, moim zdaniem,
dobra recenzja?
Zakończę wyjaśnieniem, co
rozumiem przez brak „fetyszyzowania partytury”. Idzie mi o to, że partytura
jest zawsze czymś otwartym, wskazującym rozmaite drogi konkretyzacji dzieła.
Trzeba ją jednak znać. Wystarczy choćby przestudiować partyturę Nabucca i mieć obeznanie we włoskich
dziełach tamtego czasu by wiedzieć, jak liczne związki łączą tu Verdiego z
tradycją belcanta. Olbrzymi szacunek
należy się tym choćby tym śpiewaczkom, które tę tradycję, zagubioną przez głosy
super ciężkie i mało ruchliwe, wskrzeszać, ale z całą pewnością służą one temu,
co odnaleźć można w partyturze, a nie tworzą coś z niczego. Tak jest w
przypadku Kariny Skrzeszewskiej — w czytanych przeze mnie recenzjach
podkreślano, że Jej Abigaille była nie tylko wspaniała, ale bliska estetycznie
wielkim heroinom belcanta (choć
zdziwienie niektórych recenzentów świadczy o tym, że z partyturą i historią
opery u nich średnio). Tak jest w przypadku Nelly Miricioiu, nad której
Abigaille można mocno krytycznie dyskutować, ale która w końcu śpiewa tryle w
cabaletcie z II aktu. Można by to było uznać za tendencję do autorskich
zdobień. Wystarczy zerknąć w nuty.