Obchody 50-lecia TWŁ uświetnił
dziś koncert Angeli Gheorghiu. Wydarzenia tego typu kojarzą mi się ze składem
kolonialnym, gdzie z szarym mydłem, proszkiem do zębów, rodzynkami, mniej bądź
bardziej aromatycznymi owocami sąsiadować mógł szafran, nie zawsze autentyczny.
W tym przypadku szafran był prawdziwy.
Nie będę krył, że jestem
entuzjastą Angeli Gheorghiu i że wliczam ją w poczet najważniejszych śpiewaczek
minionego i obecnego stulecia. (Zaliczam ją także w poczet klejnotów rumuńskiej
szkoły śpiewu obok Magdy Ianculescu, Virginii Zeani, Teodory Lucaciu, Marii
Slatinaru, Ileany Cotrubaş czy Nelly Miricioiu). Klasę jest w stanie pokazać nawet w takim
koncercie, gęsto przetykanym orkiestrowymi interludiami i utworami wykonywanymi
przez partnera. Gheorghiu należy moim zdaniem do bardzo wąskiego grona
śpiewaków obdarzonych darem „dobitnego wyrażania, trafnego unaoczniania treści
«fabularnej» afektu”*. W jej śpiewie nie idzie o same walory wokalne, ale o
dramaturgię, która wyrasta z melodyki słów i ich znaczenia. Tu spór o to, czy w
operze ważniejsze jest słowo czy muzyka, zostaje unieważniony: śpiew rodzi się
ze słowa, a słowo znajduje właściwy sens, dlatego że osadzone jest w śpiewie.
Kreacja wyrasta z logiki frazy zakorzenionej w „rytmie serca”. Jestem w stanie
założyć się, że z tego powodu występ Gheorghiu położy dyrygent-metronom, niewolniczo
pilnujący kreski taktowej. Na koncercie śpiewała fragmenty Adriany Lecouvreur, Madamy
Butterfly, Toski, Manon Lescaut oraz La Wally (na bis O mio babbino caro oraz w duecie pieść rumuńska i Granada). Każdy z numerów był zamkniętą całością dramatyczną, a
Gheorghiu — czy w ariach, czy w duetach — budowała pełną sceniczną postać. Jej
głos był klarowny, przepięknie wyrównany w całej skali. Dźwięki piersiowe
swobodne, góry miękkie i okrągłe. W bardzo przemyślany sposób brała oddech, co
pozwalało jej budować bardzo długie frazy. Głos mienił się kolorami, a
charakter postaci współtworzyła drobnymi zmianami w emisji głosu czy odmiennym
atakiem jakiegoś dźwięku. Jedyne, co może przeszkadzać, to niekiedy zbyt głośny
oddech. Śpiew szedł w parze z grą, zupełnie pozbawioną sztuczności i operowego
koturnu.
Niestety, dobrego wrażenia nie
zrobił na mnie towarzyszący jej tenor — Călin Brătescu. Bardzo źle wypadł
zwłaszcza w części I koncertu. Sporo było dźwięków branych siłowo, w niższej dynamice
głos tracił na blasku, grzązł w gardle czy zbytnio „wchodził w nos”. Góry
artysta śpiewał histerycznie, w wysokiej dynamice, często siłowo. Tęskniło mi
się choćby do tak wspaniałego tenora rumuńskiego, jakim był Ludovic Spiess —
nagrodę jego imienia w 2003 r. otrzymał Brătescu. Próżno szukać było niuansów,
gry kolorem czy gry scenicznej. Lepiej wypadł w części II, zwłaszcza w duecie z
Toski i w bisach (Non ti scordar di me, Granada).
Absolutną rewelacją był za to
dyrygent Ciprian Teodoraşcu. Za jego sprawą orkiestra TWŁ grała więcej niż
rewelacyjnie — poszczególne grupy brzmiały selektywnie, frazy były potoczyste,
pojawiały się zawieszenia, migotały barwy poszczególnych instrumentów. W końcu
też słychać było autentyczne emocje. Dyrygent i orkiestra porwali publiczność Rapsodią rumuńską George'a Enescu.
Gdy widzowie gorączkowali się Granadą moje myśli krążyły wokół innej kwestii — tego, by Gheroghiu i Teodoraşcu mogli wystąpić nie na koncercie z „mydłem i powidłem”, ale w ramach spektaklu. Choćby Toski. To do takiego dania pasowałby szafran, a nasze zespoły artystyczne i dyrektor artystyczny mogliby wtedy wiele się nauczyć!
Gdy widzowie gorączkowali się Granadą moje myśli krążyły wokół innej kwestii — tego, by Gheroghiu i Teodoraşcu mogli wystąpić nie na koncercie z „mydłem i powidłem”, ale w ramach spektaklu. Choćby Toski. To do takiego dania pasowałby szafran, a nasze zespoły artystyczne i dyrektor artystyczny mogliby wtedy wiele się nauczyć!
Ogromny żal, że nie do końca dopisała frekwencja. Duże połacie parteru, amfiteatru i balkonów świeciły
pustkami. Zakładam, że zaporę stanowiły ceny biletów, zdecydowanie wygórowane,
także pod kątem układu samego koncertu (myślę o ilości wstawek i takiej a nie
innej mojej ocenie Brătescu). Żałuję też, że nie wystąpił chór TWŁ — wieczór
otworzył walc z Fausta Gounoda, jak
żywo nie czysto instrumentalny.
*Cytat z tekstu Macieja
Jabłońskiego Podleś triumfująca.
Inspirowała mnie także wypowiedź Jerzego Marchwińskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.