sobota, 5 marca 2016

FETYSZ TOLERANCJI

„Co to jest tolerancja? To jest przywilej humanitaryzmu. Wszyscy jesteśmy ulepieni ze słabości i błędów, a więc wybaczajmy sobie wzajemnie naszą głupotę – oto pierwsze prawo natury. Niech na giełdzie Amsterdamu, Londynu, Suratu czy Basry handlują ze sobą gwebr, banian, Żyd, mahometanin, chiński bogochwalca i katolik rzymski, chrześcijanin protestancki i chrześcijanin kwakier; nie będą oni podnosili sztyletu na siebie, by zdobyć duszę dla swej religii. Dlaczego więc wyrzynaliśmy się wzajemnie niemal bez przerwy, począwszy od pierwszego soboru w Nicei?Konstantyn zaczął od wydania edyktu zezwalającego na wszystkie religie; skończyło się na prześladowaniu. Przed nim występowano przeciw chrześcijaństwu tylko dlatego, że zaczęło tworzyć w państwie stronnictwo. Rzymianie tolerowali wszystkie ludy łącznie z żydowskim i egipskim, dla których żywili tak wielką pogardę. Dlaczego Rzym te kulty tolerował? Dlatego że ani Egipcjanie, ani nawet Żydzi nie próbowali tępić dawnej religii imperium, nie przemierzali lądów i mórz, by mnożyć prozelitów. Myśleli tylko, jak zdobyć pieniądze; jest jednak niezaprzeczalne, że chrześcijanie dążyli do tego, by ich religia stała się panującą. Żydzi bynajmniej nie pragnęli, aby posąg Jowisza stanął w Jerozolimie, zaś chrześcijanie nie chcieli, aby pozostał na Kapitolu. Święty Tomasz w dobrej wierze przyznaje, że jeśli chrześcijanie nie zdetronizowali cesarza, to tylko dlatego, że tego zrobić nie mogli. W ich przekonaniu cała ziemia winna być chrześcijańska. Byli więc z konieczności wrogami całej ziemi, póki nie zostanie nawrócona.Byli również sami sobie wrogami we wszystkich punktach dotyczących ich sporu. Najpierw w kwestii, czy trzeba najpierw uważać Jezusa Chrystusa za Boga. Ci, co temu przeczyli, podlegali anatemie jako ebionici, a ci to samo robili w stosunku do czcicieli Jezusa”.

Tymi słowami mój wolnomularski brat Voltaire rozpoczyna hasło Tolerancja w swoim Słowniku filozoficznym. Wydobywa w nich dwa zasadnicze elementy składające się na to, czym jest tolerancja. Jest ona przede wszystkim rodzajem „religijnej cnoty”, która nakazuje znosić w swoim otoczeniu innowierców, a więc współżyć z nimi w sposób pokojowy. Jacques Derrida podkreśla, że z tego powodu „tolerancja jest zawsze po stronie «rozumu silniejszego», gdzie «potęga jest słuszna»; jest ona dodatkowym znakiem suwerenności, jej dobrym obliczem, która ze swojego wzniosłego miejsca mówi innym: «Pozwalam wam być, robię wam miejsce w moim domu, ale nie zapominajcie, że to mój dom…»”. Innymi słowy, tolerancyjność to „cnota” pozwalająca budować społeczeństwo  pokojowe, ale nie pluralistyczne. Prawdziwy pluralizm społeczny opiera się bowiem na próbie zrozumienia innego człowieka, którą można podjąć tylko wtedy, gdy światopoglądu własnego i własnej grupy nie uznaje się za ucieleśnienie absolutnej prawdy. A więc, gdy jest się otwartym na innych, a nie patrzy na nich z wyżyn „rozumu silniejszego” i „najprawdziwszej prawdy”. Różnicę tę wznakomity sposób uchwycono w desce, wygłoszonej na pracach mojej Loży
„Minimalizm moralny, modny i silny w naszych czasach, wynosi tolerancję do poziomu cnoty moralnej najwyższej albo nawet jedynej. Sprawia on także, iż również sam wymóg tolerancji podlega redukcji — do najłatwiejszego minimum, jakim jest tolerancja wobec inności.Co więcej, rzeczony minimalizm obejmuje nie tylko tolerancję, lecz także całą resztę etyki. Etyki prostej, łatwej i przyjemnej, jakby na miarę powszechnego dobrobytu, wesołej zabawy i radosnej konsumpcji bez napięć i konfliktów. […]A tolerancja wobec inności? Niech ją sobie kultywują ludzie bardzo małego serca. Kto dysponuje sercem lub umysłem normalnie rozwiniętym, pójdzie śladem Lessinga i jego mędrca Natana; zawsze życzliwie ciekaw ludzi inaczej niż on sam ukształtowanych, z ich nieznanymi bogactwami, które przeczuwa i będzie odkrywał. Tak czy inaczej, chcąc użyć słowa „tolerancja”, warto pomyśleć, czy naprawdę o nią nam chodzi. Niewykluczone bowiem, że chodzi nam o coś zupełnie innego. Może o akceptację i życzliwość w połączeniu z troską, która wybiega w przyszłość?”.

Doskonałą ilustracją tego, czym jest tolerancja, są słowa: „nie mam nic przeciwko gejom, bo nie zaglądam ludziom do łóżek. Ale po co chwalić się tym publicznie?”. Deklaracje tego typu rozumiem jako deklarację, że gejów nie będzie się bić czy nie będzie się im ubliżać. Niemniej powinny uznać taki a nie inny kształt społeczeństwa, w którym żyją — mają miejsce w tym „społecznym domu”, ale to muszą pamiętać, że to nie ich dom. Odbywa się to za cenę zredukowania tożsamości seksualnej to aktywności seksualnej, tym samym tworzy się normę tego, kim jest „prawdziwy gej”. Czyli mężczyzna podejmujący aktywność seksualną z innymi mężczyznami, na ogół w barach, szaletach, parkach. Do tego w sposób nieumiarkowany co do ilości kochanków.

Takie określenie „prawdziwego geja” było pierwszym, z którym spotkałem się w swoim życiu. Na katechezie, w połowie szkoły podstawowej. Wiedziałem wtedy, że w odróżnieniu od kolegów, zaczynających szkolne miłostki z dziewczynami, tęsknię za bliskością drugiego mężczyzny. Nie wiedziałem jednak, że ma to swoją nazwę i że wiąże się z określonymi zachowaniami. Model „prawdziwego geja”, który poznałem, umocnił fakt, że w kioskach zaczęły pojawiać się homoerotyczne pisma. Jako że był to jedyny widoczny dla mnie „element” homoseksualności w moim otoczeniu, treści przekazane na katechezie wydały mi się prawdziwe. To zaś postawiło mnie przed problemem: czy każda moja potrzeba męskiej bliskości i czułości jest zamaskowaną chęcią uprawiania seksu? A jeśli tak, to gdzie mogę zrealizować swoje prawdziwe „ja”, żeby później wrócić do codziennego życia, w którym o swoich dewiacyjnych potrzebach seksualnych zwyczajnie się nie mówi. Kontakt z literaturą gejowską, a później także z gejami szukającymi partnerów (nie do seksu, do życia), zapoznał mnie z jeszcze jedną figurą „prawdziwego geja”, tym razem związaną z wyglądem zewnętrznym. Nigdy nie dane mi było się do niej dopasować, co — jako problem — noszę w sobie do dzisiaj. Z kolei miejsca „tylko dla miśków i ich wielbicieli” są dla mnie czymś na zasadzie getta, gdzie sprowadza się mnie do mojego wyglądu skorelowanego z potrzebami fetyszystycznymi. Nakłada się na to dalej figura geja jako osoby o zaburzonej tożsamości. Medykalizacja* homoseksualizmu  połączoną często gęsto z promowaniem terapii preparatywnych także może być wyrazem tolerancji — jesteś biedny, cierpisz, a my ci pomożemy. Jeśli zaakceptuje się fakt, że podstawowe egzystencjalne potrzeby to wyraz zaburzeń, doprowadzi się do autentycznej wewnętrznej destabilizacji. Znam ją z autopsji. Była ona we mnie tym silniejsza, że alergolożka lecząca mnie przed laty w CSK w Łodzi (nie wiedziała nic o mojej orientacji seksualnej) zaczęła sugerować, że jestem obojnakiem. Czyniła to aluzyjnie, wysyłała do kolejnych lekarzy, gromadząc chyba materiały do pracy naukowej, ja zaś coraz bardziej rozpadałem się w środku nie wiedząc, czy jestem gejem, czy może dziewczyną.

Po co o tym wszystkim piszę? Dlatego że męczy mnie fetysz tolerancji i fetysz kategoryzacji. Oczywiście, bywają sytuację, w których trzeba pokojowo znosić jakąś odmienność. Przykładem może być tu sytuacja, w której w szkole naucza się słusznie teorii ewolucji, ale nie prowadzi się walki z religijną wiarą w kreacjonizm, pokazując go jako element światopoglądu religijnego i ucząc o różnicy między wiedzą naukową a wiarą. Rzecz jasna, potrzebne są nam również poznawcze szufladki, które pozwalają nam porządkować rzeczywistość. Sądzę jednak, że nigdy nie zbudujemy społeczeństwa ludzi równych, wolnych i zbratanych, jeśli nie odważymy się na próbę zrozumienia inności każdego z nas i na budowę takich ram wspólnego funkcjonowania, które pozwolą nam na maksymalnie swobodną ekspresję siebie. Piszę o tym w kontekście książki Własna tożsamość oczami osób transpłciowych, w której pojawiają się rozważania choćby na temat „prawdziwej transseksualności”. To konstrukt podobny do tożsamości „prawdziwego geja” — pewna normatywna wizja według której prawdziwym transseksualistą jest ten, kto bez cienia wątpliwości utożsamia się z płcią przeciwną niż własna płeć biologiczna, kto cierpi, kto chce zachowywać się jak „prawdziwy” przedstawiciel przeciwnej płci, kto całe życie podporządkował tranzycji i chętnie ponosi wszelkie związane z nią ciężary. Takie osoby transpłciowe można od biedy tolerować, pozostałe jednak winny być postrzegane jako zagrożenie. Wiadomo przecież, że o płci decyduje to, co mamy między nogami, jeśli więc ktoś chce „bawić się w labilność płci” i na korekcie ciała mu nie zależy, nie ma dla niego miejsca w naszej wspólnocie i na naszych warunkach. Jakże inaczej wygląda świat osób transpłciowych, gdy będzie się chciało poświęcić im choć trochę uwagi, wsłuchać w ich historie, poznać problemy w ich funkcjonowaniu. To jednak wymaga odwagi — może bowiem zakwestionować reguły życia społecznego, które uznajemy za jedyne dopuszczalne. Może także zrelatywizować zmedykalizowane kategorie, które tak chętnie uznajemy za wyraz „obiektywnej prawdy” (czy to nie symptomatyczne, że Tomasz Terlikowski, Dariusz Oko i im podobni nieustannie dążą do medykalizacji homoseksualizmu i związaną z tym ofertą terapeutyczną?).

Tolerancja jako zasada życia społecznego polegająca na podporządkowaniu odmieńców „rozumowi silniejszemu” posługuje się chętnie wzorcami „prawdziwych kobiet”, „prawdziwych mężczyzn”, „prawdziwej religii” itd. itp. Wspomaga rozprzestrzenianie się esencjalistycznych wzorców życia, które przyswajamy w trakcie socjalizacji (dlatego obawami napawają mnie próby kategoryzowania każdej odmienności — za nowymi łatkami stoją bowiem esencjalistyczne wzorce zachowań). W ten sposób geje stają się homofobami, osoby transpłciowe bywają dotknięte transfobią, osoby wyznające jakąś religię czują się atakowane zawsze wtedy, gdy próbuje robić się równoprawne miejsce dla osób o odmiennych przekonaniach. W konsekwencji prowadzi to do takiej formy życia społecznego, w której ciężar znoszenia „obcych” jest namacalnie wyczuwalny. To zaś, pod maską pokojowego współżycia, umacnia niechęć, resentyment, doprowadza do wykwitu agresji. Sam wiem, jak zinternalizowany przeze mnie obraz „prawdziwego geja” i religijnie motywowana niechęć do siebie samego wpłynęła negatywnie na relacje z innymi ludźmi, których po wielokroć i bez sensu zraniłem.

Zresztą, dziś nie wiem nawet, co miałoby znaczyć, że toleruję mężczyzn-biseksualistów. Znam takich, którzy chcą byś społecznie uznawani za heteroseksualistów, a na marginesie małżeństw czy związków realizują się seksualnie z mężczyznami. W moim odczuciu prowadzi to do oszukiwania partnerek i partnerów i przedmiotowego ich traktowania. Znam takich, którzy uczciwie budują relacje z partnerami obu płci i niezmiennie mnie to cieszy. Czy są to uczciwe relacje bazujące na seksie czy uczciwe związki nie ma dla mnie znaczenia. A co znaczy tolerować kobiety biseksualne? Zwłaszcza w sytuacji, gdy elementem heteroseksualnego męskiego fantazmaty jest „posiadanie” seksualne kobiet nie stroniących od siebie?
A może jest tak, że „tolerancyjne” społeczeństwa nie specjalnie ciekawe są tego, jak żyją biseksualiści? Jakie elementy systemu społecznego powodują, że nie mogą żyć w pełni transparentnie? Że odmawia się im prawa do uczciwej relacji z więcej niż jedną osobą? Może trzeba namyśleć się nad wzorcem „prawdziwego” bi, żeby społecznie coś przepracować?


*Pisząc od medykalizacji nie kwestionuję dorobku i znaczenia nauk medycznych. Kwestia objaśnienia tego terminu wymagałaby osobnego tekstu. Tu — w ramach ilustracji — posłużę się fragmentem tekstu:
„Diagnoza zaburzenia pozwoli mi zostać mężczyzną nie tylko w mojej głowie, ale i w ciele oraz pod względem prawnym. To było najważniejsze. Mniej ważne stało się, co mi wpiszą w kartotekę. Naprawdę nieważne były nazwy, osie cyfry w katalogu schorzeń. Dążyłem do tego, żeby czuć się dobrze ze sobą i jak najbardziej komfortowo. […] Podczas diagnozy psychologicznej słyszałem o różnych «rodzajach» osób transseksualnych, słyszałem, że płeć to nie tylko genitalia i chromosomy. Usłyszałem też, że jeśli nie będę dążył do wszystkich operacji, też będzie dobrze. Owszem, były osoby, które się nie poddawały korekcie płci, ale przecież transseksualista z prawdziwą diagnozą jest zdeterminowany przejść cały proces, stać się «całkowicie» płcią «przeciwną». Reszta nie spełnia wymogów diagnostycznych, więc «to nie była ta choroba». Coś innego. A jednak psycholog mówiła, że nie trzeba dążyć do wszystkich zabiegów. Wiedziałem o tym wcześniej, ale ostrzegano mnie także: «Jeśli czujesz coś takiego, pod żadnym pozorem nie mów o tym diagnoście, bo wyrzuci cię z gabinetu»”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”

Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...