Zacząłem pisać ten tekst w poniedziałek,
późnym popołudniem. Przyznaję, że po tym, jak rano na stronach Ministerstwa
Spraw Zagranicznych Rzecznik Prasowy wyjaśniał stanowisko Ministra Witolda Waszczykowskiego ws. polskich emigrantów w Wielkiej
Brytanii liczyłem, że pojawi się również sprostowanie odnoszące się do wywiadu
Waszczykowskiego dla Bilda.
Nic takiego jednak się nie stało. Oznacza to, że ani Bild niczego nie przekłamał, ani
Waszczykowski nie znalazł nic nagannego w słowach: „Chcemy tylko uleczyć nasz
kraj z niektórych chorób. Poprzedni rząd wdrażał lewicową koncepcję, jak gdyby
świat musiał zgodnie z marksistowskim wzorcem poruszać się tylko w jednym
kierunku: w stronę mieszanki
kultur i ras, świata rowerzystów i wegetarian, który stawia jedynie na
odnawialne źródła energii i zwalcza wszystkie formy religii. To nie ma nic
wspólnego z tradycyjnymi polskimi wartościami”*.
Co gorsza, Waszczykowski zdążył powiedzieć, że był to wywiad dla tabloidu, a
tam mówi się w lżejszym
językiem.
Dla mnie te słowa dyskwalifikują go i jako
polityka, i jako człowieka. Przy czym nie uderzyły mnie aż tak bardzo jego
wypowiedzi o cyklistach, wegetarianach czy zrównoważonym rozwoju. Są one
kuriozalne i niemądre. Ale bardziej niepokoi mnie pogląd, że „nic wspólnego z
tradycyjnymi polskimi wartościami” nie ma mieszanie kultur i ras, pokazane jako
element destrukcyjnej polityki neomarksistów. Minister polskiego rządu wraca w
tej wypowiedzi do retoryki przypominającej język nacjonalistów z
dwudziestolecia międzywojennego, w tym język nazistów. Mówi tak w wywiadzie dla
niemieckiego pisma. Sam określa to jako „mówienie lżejszym językiem”. A poza
chlubnymi wyjątkami, jak JustynaSamolińska,
media i użytkownicy portali społecznościowych skupiają się na rowerzystach i
wegetarianach do tego stopnia, że ten gorszący fakt skutecznie umyka ich
uwadze.
Gdy czytałem wypowiedź Waszczykowskiego
przypomniała mi się książeczka, którą w 1921 r. wydał Florian Znaniecki. Nosi ona
tytuł Upadek Cywilizacji
Zachodniej. Znaniecki zajął się w niej kilkoma zjawiskami, które — w
jego opinii — grożą zniszczeniem kultury i cywilizacji zachodniej. Wymienia
wśród nich tryumf materializmu czy przekształcanie demokracji w ochlokracje —
rządy motłochu niechętnego arystokratom ducha. Sądzę, że konserwatywny i
elitarystyczny charakter tych rozważań byłby światopoglądowo bliski
Waszczykowskiemu, PiS i osobom z ich środowiska. Tym bardziej uderzający
powinien być fakt, iż za największe zagrożenie uznaje Znaniecki „imperializm
rasowy”, którego przejawy dostrzega w wielu międzywojennych społecznościach.
Tropi go także wśród Polaków, „wbrew naszym antyimperialistycznym tradycjom i
ideałom”.
W ujęciu Znanieckiego „imperializm rasowy”
jest zaprzeczeniem „ideału narodowego”. Pierwszy wiąże się z „panowaniem
instynktów zwierzęcych”, drugi wiąże się z kulturotwórczą działalnością
człowieka.
„Ideał rasowy” i związana z nim koncepcja
narodu „opiera się (…) na owych elementarnych instynktach, w których
zakorzeniona była solidarność hordy pierwotnej. Instynkty owe, są to: 1)
«świadomość wspólności gatunkowej» (…) oparta na jednorodności etnicznej; 2)
nieufność względem obcego, tem większa, im trudniej go zrozumieć, i nienawiść
ku niemu, spotęgowana przez wspomnienie dawnych walk z grupą, do której on
należy; 3) instynktowne przywiązanie i poczucie wspólnej własności względem
zajmowanego terytorium”. Budowanie wspólnoty, której rdzeniem jest imperializm
rasowy i „niższy typ nacjonalizmu” pociąga za sobą trwałą nienawiść, masowe
gwałty czy świadome niszczenie wartości kulturowych. Tak uformowane
społeczeństwo jest skrajnie egoistyczną grupą rasową, nastawioną na walkę i
wyzysk innych narodów.
Z kolei rdzeniem „ideału narodowego” jest
przekonanie, że podstawą narodu nie jest ani biologia, ani wspólnota
terytorialna (geografia), ale wspólnota duchowa. Znaniecki — jasno i mocno
konserwatywnie — twierdzi, że istotą narodu jest wspólne rozumienie i ocenianie
„tego samego kompleksu wartości kulturalnych, przekazanych z przeszłości, i w
solidarnej pracy twórczej. (…) Tylko ci członkowie, którzy przyjmują i cenią
tradycyjne wartości narodowe i są zdolni do uczestniczenia w twórczości
narodowej, są istotnie składnikami dodatnimi z punktu widzenia ideału narodu
jako przedstawiciela pewnej cywilizacji (…)”. Przynależność do danego narodu
nie ma zatem nic wspólnego z rasą czy pochodzeniem etnicznym. Nie do końca też
oznacza zamknięcie w zaklętym kręgu „tradycyjnych wartości narodowych”.
Znaniecki zauważa bowiem trzeźwo, że „Im bardziej specyficznie narodowa jest
jakaś cywilizacja, tem bardziej potrzebuje innych cywilizacji dla swego
dopełnienia”. Uzasadnienie takiego poglądu może być zupełnie pragmatyczne: społeczeństwa
zamknięte prędzej czy później zaczną umierać, utracą bowiem potencjał twórczy.
Nowożytna cywilizacja zachodnia ma szanse na żywotność dlatego że jest
kombinacją cywilizacji budowanych przez różne narody, które mogą się nawzajem
inspirować.
Wspomniałem wyżej, że według Znanieckiego
tradycja polska jest antyimperialistyczna. To teza mocno dyskusyjna. Można jej
jednak bronić wskazując, że „naród polski” od samego początku nie był niczym
więcej, niż skrzyżowaniem cywilizacji tworzonych przez różne grupy narodowe.
Znakomicie pokazuje to Andrzej Zieliński w książce Sarmaci, katolicy,
zwycięzcy. Rozdział drugi zaczyna on od mocnej deklaracji, że „polski naród”,
„polski ród” to mit, który jest „wypadkową wszystkich polskich mitów. Jak w
soczewce skupiają się w nim, niemal podręcznikowo, polskie nieprawdy i tezy
naciągane pod konkretne nasze potrzeby. A wszystko razem starannie podlane
gęstym, ksenofobicznym sosem”. Wystarczy spojrzeć na drzewo genealogiczne
polskich władców, w którym spotykają się ze sobą Słowanie, Niemcy, Węgrzy,
uszlachcone dzieci Kazimierza Wielkiego z Żydówką Esterą itd. Nie wolno nam
także zapominać o jeńcach branych w walkach, dzieciach spłodzonych przez
Tatarów w trakcie najazdów, emigrantach jak Ormianie czy Wołosi. Pamiętajmy też,
że na pięciu polskich średniowiecznych świętych polskim rodowodem poszczycić
może się jeden — Stanisław ze Szczepanowa. Patron Polski św. Wojciech był
Czechem, Jadwiga Śląska i Bruno z Kwerfurtu reprezentują Niemcy, Jadwiga zaś
to, mocno upraszczając, Węgierka. Sama Polska zaś to twór państwowy zbudowany z
reprezentantów różnych plemion, z których Polanie pojawili się najpóźniej.
Zieliński przypomina, sama nazwa „Polska” ma niepolskie pochodzenie. Nazwę tę
ukuł włoski opat Jan Kanapariusz, a na dworze Chrobrego starał się
rozpropagować Bruno z Kwerfurtu. Udało mu się to połowicznie, skoro Kazimierz
Wielki na wybudowanym symbolicznym sarkofagu Chrobrego nakazał wyryć
inskrypcję, że ten był królem Słowian i Gotów. „Łacińskim słowem Polonia
określono w zasadzie dopiero państwo Mieszka II. — pisze Zieliński. — W dodatku
tylko w kilku niemieckich kronikach. Ciągle byliśmy dla sąsiadów krajem bez
imienia lub stosowano w odniesieniu do naszego państwa nazwy odplemienne –
Wiślanie, Goplanie, Lędzianie, Lachowie… najczęściej jednak odbierano nas na
zewnątrz po prostu jako państwo Mieszka czy też Bolesława Chrobrego. Od imienia
władców. Warto jednak zastanowić się, skąd się ci Polanie wzięli na naszych
ziemiach.
Nie dla wszystkich w Europie byliśmy
jednak Polską. Dla Węgrów po dziś jesteśmy Lengyelország, dla Litwinów –
Lenkija, dla Rusi Kijowskiej – Lachija, dla Turków – Lechistan (dotyczyło
Polski przedrozbiorowej), dla Ormian – Lechastan… (prawdopodobnie są to nazwy
pochodzące od plemienia Lędzian, zamieszkującego w przeszłości
południowo-wschodnie rejony Polski)”. Warto także pamiętać o wzmiance związanej
„z gminą żydowską w kraju Mieszka II, na ziemi „Polin”. Dotyczy ona pierwszego
w Polsce pogromu dokonanego przez ludność miejscową na tamtejszej społeczności
żydowskiej. Lakoniczna wzmianka nie precyzuje, czy powodem tego pogromu była
wrogość do tych, którzy ukrzyżowali Jezusa, czy też lokalne przyczyny
finansowe”.
W świetle tego wszystkiego można
powiedzieć, że jest dokładnie na odwrót niż chce Waszczykowski — bez mieszania
kultur i ras nie byłoby Polaków i Polski. A zatem „mieszanie”, czyli otwartość
na ludzi o różnym etnicznym pochodzeniu i odmiennych światopoglądach jest
elementem konstytuującym „polskie wartości”. Co potwierdza zdanie Znanieckiego,
że nie należy utożsamiać narodu z rasą. Chyba że chce się opowiedzieć historię
Polski bez Platerów, Kolbergów, Hauke-Bosaków, Manteufflów, Chopinów…
Tylko po co?
Bo chyba nie po to, by powtarzać
„mądrości” bliźniaczo podobne do pewnego Führera: „Mieszanie krwi i wynikłe
stąd rasowe zanieczyszczenia są jedynym powodem upadku starożytnych
cywilizacji. Narodów nigdy nie rujnują wojny, lecz utrata sił odpornościowych,
będących przymiotem wyłącznie czystej, rasowej krwi”.
A może po to — jak słusznie zauważył mój
kolega — by w końcu jasno powiedzieć, jakie są prawdziwe cele polityczne PiS?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.