Marek Krak w felietonie Pułapka racjonalistów podnosi kwestię
entuzjazmu, jaki w „niektórych środowiskach racjonalistycznych i
antyklerykalnych” wybuchł po powstaniu formacji NowoczesnaPL. Słusznie i celnie
wskazuje, że euforia ta nie jest zrozumiała, choćby ze względu na to, że
neoliberalna wolnorynkowa mantra jest niebezpieczna dla życia społecznego. Chciałbym
w swoim wpisie nieco pociągnąć ten temat.
Pisałem wcześniej, że Polska ma
problem z liberalizmem. Problem pojęciowy – albowiem jako liberalizm (czy, jak
wymyślono ostatnio, „liberalizm integralny”), jest u nas synonimem
neoliberalizmu czy libertarianizmu. Liberałów, często bliskich
neoliberalizmowi, nazywa się z kolei często lewicą. Tak jest w przypadku Jana
Hartmana, Andrzeja Rozenka czy Janusza Palikota. Kwestia świeckości państwa,
sprzyjanie zmianom obyczajowym itp. nie są rdzennie lewicowe – są elementem
liberalizmu. Lewicowe stają się wraz z programem ekonomicznym czy socjalnym,
który u wymienionych polityków nigdy lewicowy nie był (Hartman w ostatnim
felietonie dla FiM daje przykład nie-lewicowej wrażliwości pisząc o
uniwersytetach; jego zdaniem problem uczelni jest nie tyle finansowy, ile
dotyczy prestiżu uczonych, protesty środowiska zbliżające naukowców do
robotniczych strajków mają jeszcze bardziej prestiż ten deprecjonować).
Podejście
racjonalistów-(neo)liberałów do lewicy bywa różne. Dla jednych lewica socjalna
nie ma sensu. Inni mówią, że lewica jest potrzeba, ale konkretna, zgodna z
założoną przez nich ideą. Bez względu na różnice, wspólną niechęć budzi Syriza
i ruchy jej podobne.
Formułując takie poglądy zbyt
łatwo zapomina się, że Syriza jest dzieckiem neoliberalizmu. Słuszną i
konieczną reakcją na patologie generowane przez neoliberalną perspektywę, o
których w Polsce nie chce się mówić.
Zgadzam się z Arjunem
Appaduraiem, że źródłem wojen kulturowych jest we współczesnym świecie
połączenie niepewności i niezupełności. Niosą one bowiem ze sobą
strach i poczucie krzywdy, które łączą ludzi wokół idei walki, której celem ma
być wyeliminowanie zagrażających czynników. Nośnikiem tej przemocy stają się
często ruchy społeczne, rzucająca rękawicę terrorowi aktualnej władzy.
Logika niepewności społecznej to
logika podziału na „ONI” oraz „MY”.
Oni to uchodźcy, którzy odbiorą
nam pracę, mieszkania i dach nad głową (Istnieje prawdopodobieństwo, że być
może w Polsce ma zostać zlikwidowany ten duch, który zawsze nie była na rękę
ani jednym, ani drugim. Ten duch samodzielności, godności, kreatywności. Polacy
mają być rozsiani po całym świecie, a tutaj ma zamieszkać jakaś bliżej
nieokreślona zbiorowość różnych grup etnicznych, która jest łatwa do manipulacji
i stanowi taką naturalną fosę między wschodem a zachodem” – mówił Paweł Kukiz).
Oni to Żydzi czy masoni, którzy
spiskują przeciw Polsce.
Oni to każdy z nas – nie można
być bowiem pewnym, czy osoba jest tym, za kogo się podaje.
Logika niezupełności zaś to
logika różnicy. Odsłania ona, że nie ma jednorodnej całości takiej jak naród
czy społeczeństwo. Niby Polak to katolik, ale są Polacy nie-katolicy. Niby
Polak to Balcerowiczowski człowiek sukcesu, a reszta to nieudacznicy. Tyle
tylko, że „nieudaczników” jest więcej, a lukratywna pozycja domniemanych
Polaków nie jest często gęsto efektem ich pracy.
Appadurai słusznie podkreśla, że
kategorie narodu, nas, obcych itd. nie są czymś istniejącym od zawsze. W swoim
aktualnym kształcie powstawały wraz z nowoczesnością, a więc także z
kapitalizmem i (neo)liberalizmem. Ich konstytutywnym elementem jest niepewność ekonomiczna
– bieda, praca ponad siłę, wyzysk, brak szans na realizowanie aspiracji życiowych,
dzika konkurencja (wyścig szczurów), związanie wartości człowieka z zajmowanym przez
niego miejscem w społecznej hierarchii, rozwarstwienie społeczne będące
awatarem podziału na panów i niewolników itd. Z taką sytuacją mamy do czynienia
dzisiaj, ale mieliśmy też u początków. Wystarczy poczytać Położenie klasy robotniczej w Anglii Engelsa, by analogie sprały
nas po twarzy. Dzicy wolnorynkowy będą oczywiście mówić o równych szansach,
skapywaniu bogactwa czy odpowiedzialności za swój los. Tyle że to ładna
opowiastka nie przystająca do realiów.
Poczucie wykluczenia, zawężania
życia i chroniczny strach budzą emocje, które przekładają się na postawę walki.
Walka prowadzona jest w imię jakoś zdefiniowanej całości, przeciw innym. Nadal
owa całość bywa często określana jako naród czy etnos. Tak robi choćby PiS czy
Kukiz – zagrożeni stają się tu prawdziwi Polacy: biali, heteroseksualni,
przywiązani do katolickiej tradycji. Walczą oni z zewnętrznym wrogiem –
anonimową finansjerą, nieudolnymi politykami, Unią Europejską, zmianami
światopoglądowymi. Co ciekawe, walka ta polega na obrocie symbolami – PiS w
praktyce realizowało bowiem zupełnie neoliberalny plan rządów, by wspomnieć
politykę podatkową, a jako symbol przywołać Zytę Gilowską.
Tak czy owak, każda sytuacja w
której różne mniejszości przypominają o tym, że stanowią część Polski, w (być
może zupełnie wirtualnej) większości Polaków-katolików budzi się drapieżność,
chęć walki. Obrona okopów Świętej Trójcy, wykluczenie i represja.
Sprzyja to petryfikacji systemu
neoliberalnego. W myśl starej maksymy dziel
i rządź rozproszone i skonfliktowane zaczynają być groźne dla siebie, a nie
dla prawdziwie opresyjnych mechanizmów. Bajanie o reformach i lewicowym
uwrażliwieniu PO, która po wyborczej porażce gwałtownie stara się o zmianę
wizerunku, słusznie sfrustrowanych w wyniku własnych rządów ludzi raczej nie
przekona.
Taka próba rozpoznania (z
naciskiem na słowo próba) terenu ideowo-politycznego w Polsce skłania mnie
jednak do przekonania, że potrzebujemy lewicy mówiącej zarazem o
przezwyciężeniu niepewności jak i niezupełności. Skupionej na prekaryzacji,
biedzie, wadliwym systemie podatkowym itd. Ale takiej, która nie unika mówienia
o problemach z wewnętrznym podziałem polskiego społeczeństwa, o grze wykluczeń,
którym prędzej czy później trzeba będzie przeciwdziałać nie tylko
deklaratywnie. Tezy, ze byt kształtuje świadomość, a więc, że wojny kulturowe
mają na celu przesłonienie prawdziwego pola walk, nie umiem dziś uznać za w
pełni zasadną. Polityka jest dla mnie raczej siecią powiązanych ze sobą
perspektyw i lokalnych „wojen”, które trzeba wygrywać łącznie, by rzeczywista
zmiana była możliwa. Cóż, daleki tu jestem od „tradycyjnego marksizmu”,
czymkolwiek miałby być. W pełni zgadzam się także z Marcinem Leszczyńskim, że
lewice są lokalne, to znaczy odpowiadają na problemy danego czasu i miejsca. I
że u nas elementem tej lokalności jest „walka światopoglądowa”, którą trzeba
podjąć, bo licho nie śpi. Wbrew pozorom nie podjął jej Palikot – zbyt wiele
było w tym głupiej ostentacji, nietrafionych pomysłów. I zupełnego braku
lewicowej wrażliwości ekonomicznej.
Polityczna tożsamość lewicy w dzisiejszej
Polsce wymaga – dla mnie, to sąd bardzo lokalny – skoncentrowania i na zmaganiu
z niepewnością i na zmaganiu z niezupełnością. Branie się za nie rozłącznie,
moim zdaniem, prowadzi do nikąd.
Jeszcze bardziej do nikąd
prowadzi apologia neoliberalizmu, w której kreuje się go na skuteczne panaceum
i niewinną perspektywę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.