Można śmiać się z popularnych seriali, ale myślę ostatnimi czasy, że spełniają one niezastąpioną rolę edukacyjną. Promuje się w nich zdrowe życie, miłosierdzie dla karpia. I tolerancję (choć wolałbym pewnie mówić o akceptacji czy zrozumieniu, jako że słowa tolerancja nie znoszą).
W 'Barwach szczęścia' mieli odwagę pokazać związek gejów. Taki zwyczajny, żadne haj lajf, żaden promiskuityzm. Mieli odwagę pokazać proces wyautowania - przed rodzicami, przed mieszkańcami osiedla. Mieli odwagę pokazać próbę zmieniania siebie przez romans z kobietą. Jeden z bohaterów dorobił się przez to dziecka. Które poznał po latach i przed którym także musiał się wyautować. Bolesny wątek; poplątany, obnażający mechanizmy egoizmu, różnorakich fobii, życiowego dramatu. Gdy Władek mówił swojemu dziecku, że on niczego nie wybierał i po prostu taki jest, targnęło mną w środku. Ile ludzi przechodzi przez taki dramat każdego dnia... I dla ilu ludzi wciąż taki dramat nie istnieje, bo prościej go nie widzieć. Dla ilu..?
czwartek, 29 grudnia 2011
środa, 21 grudnia 2011
KAWA, MY LOVE
Ponoć każdy ma swoje rytuały - mniej czy bardziej oficjalne, ale nadające codzienności nieco świątecznego charakteru. Moim rytuałem jest codzienne parzenie i picie kawy. Czy to intensywnego espresso, czy capuccino, czy wreszcie zaparzonej w specjalnie na te okazje trzymanej kawiarce aromatycznej kawy z dodatkami. Dźwięk młynka mielącego ziarna czy stukot i szmer moździerza usłyszeć u mnie można zawsze niedługo po wstaniu. Niedługo, bo jak nie uznaję kaw aromatyzowanych, dodając do rozdrobionych ziaren własnoręcznie utarty kardamon, albo odrobinę pieprzu cayenne czy kukliku, tak nie uznaję również picia kawy na czczo. Czym wpisuję się w "archaiczny" niemal trend znajdujący swój wyraz w tureckim powiedzonku, że lepiej albo zjeść chociaż guzik przed wypiciem czarnego naparu, albo darować sobie picie. Po spreparowaniu napoju następuje rytuału ciąg dalszy - niespieszna lektura prasy lub książki "nie-zawodowej", nieskrępowany odsłuch radio lub muzyki. I dopiero po tym nadchodzi normalny dzień.
Mimo zrytualizowania preparacyj i picia kawy nie skończyłem żadnego - poza internetowym - kursu dla baristów (co akurat może się zmienić). Wiedzę na temat kawy czerpię na własną ręką. Obecnie z pięknej i wciągającej książki słoweńskiego etnologa - Bozidara Jezernika. Ziarenka kawy służą Mu jako pretekst do opowiedzenia historii o kulturze Bliskiego Wschodu i Europy. Do połączenia kawy i mistyki. Do opowiedzenia o sposobach produkowania kawy i o perypetiach związanych z przeniesieniem nazwy kahva z wina właśnie na kawę. Dziś zachwycił mnie wątek zaparzania kawy z ambrą - jej zapach musiał przebijać o głowę nawet aromat kardamonu! Ujęły mnie również dywagacje medyczne - Jezernik bowiem relacjonuje ciekawie ustalenia europejskich i nie tylko europejskich medyków na temat mocy czarnego napoju. A właściwości posiada on zaiste różne. Pity z mlekiem - wywołuje trąd. Niewłaściwie stosowany jest przyczyną hemoroidów. Zmniejszając apetyt wpędza w bezpłodność. Działa również hamująco na popęd płciowy. Doświadczyła tego ponoć perska królowa, którą zaniedbał małżonek uzależniony od kawy (kto wie, może uzależniony był od czegoś innego!, ale nie będę snuł domysłów) i która - w miejsce zwyczajowej kastracji - doradziła kawową kurację ogierowi ["dorosły, niekastrowany, zdolny do rozrodu samiec koniowatych (porównaj: wałach)"].
Wszystko to jednak tylko domysły i pomówienia. O tym, że kawa nie szkodzi, a leczy, rozstrzygnął bowiem eksperyment. Przeprowadzony w XVIII wiecznej Szwecji. Skazano wtedy na śmierć braci bliźniaków. Atoli anulowano szybkie wykonanie kary na rzecz codziennego raczenia jednego z nich herbatą, a drugiego kawą. A to po to, by zbadać, który napój jest bardziej szkodliwy. Powołano nawet "specjalne konsylium lekarskie, dokładnie obserwowano reakcje obu więźniów, mierzono im ciśnienie, badano zaburzenia snu. Króla i rząd informowano codziennie w specjalnym biuletynie o stanie zdrowia skazanych. [...] Ale im bardziej medycy czekali na śmierć bliźniaków, tym większą żywotnością odznaczali się obaj więźniowie. Minęły miesiące i lata. Umarł jeden z członków konsylium. Potem umarł sam król. A więźniowie nadal pili swoje napary. Pierwszy umarł ten, który pił herbatę, w wieku osiemdziesięciu trzech lat. I tak został rozwiązany sporny problem". Quod erat demonstrandum :)
Mimo zrytualizowania preparacyj i picia kawy nie skończyłem żadnego - poza internetowym - kursu dla baristów (co akurat może się zmienić). Wiedzę na temat kawy czerpię na własną ręką. Obecnie z pięknej i wciągającej książki słoweńskiego etnologa - Bozidara Jezernika. Ziarenka kawy służą Mu jako pretekst do opowiedzenia historii o kulturze Bliskiego Wschodu i Europy. Do połączenia kawy i mistyki. Do opowiedzenia o sposobach produkowania kawy i o perypetiach związanych z przeniesieniem nazwy kahva z wina właśnie na kawę. Dziś zachwycił mnie wątek zaparzania kawy z ambrą - jej zapach musiał przebijać o głowę nawet aromat kardamonu! Ujęły mnie również dywagacje medyczne - Jezernik bowiem relacjonuje ciekawie ustalenia europejskich i nie tylko europejskich medyków na temat mocy czarnego napoju. A właściwości posiada on zaiste różne. Pity z mlekiem - wywołuje trąd. Niewłaściwie stosowany jest przyczyną hemoroidów. Zmniejszając apetyt wpędza w bezpłodność. Działa również hamująco na popęd płciowy. Doświadczyła tego ponoć perska królowa, którą zaniedbał małżonek uzależniony od kawy (kto wie, może uzależniony był od czegoś innego!, ale nie będę snuł domysłów) i która - w miejsce zwyczajowej kastracji - doradziła kawową kurację ogierowi ["dorosły, niekastrowany, zdolny do rozrodu samiec koniowatych (porównaj: wałach)"].
Wszystko to jednak tylko domysły i pomówienia. O tym, że kawa nie szkodzi, a leczy, rozstrzygnął bowiem eksperyment. Przeprowadzony w XVIII wiecznej Szwecji. Skazano wtedy na śmierć braci bliźniaków. Atoli anulowano szybkie wykonanie kary na rzecz codziennego raczenia jednego z nich herbatą, a drugiego kawą. A to po to, by zbadać, który napój jest bardziej szkodliwy. Powołano nawet "specjalne konsylium lekarskie, dokładnie obserwowano reakcje obu więźniów, mierzono im ciśnienie, badano zaburzenia snu. Króla i rząd informowano codziennie w specjalnym biuletynie o stanie zdrowia skazanych. [...] Ale im bardziej medycy czekali na śmierć bliźniaków, tym większą żywotnością odznaczali się obaj więźniowie. Minęły miesiące i lata. Umarł jeden z członków konsylium. Potem umarł sam król. A więźniowie nadal pili swoje napary. Pierwszy umarł ten, który pił herbatę, w wieku osiemdziesięciu trzech lat. I tak został rozwiązany sporny problem". Quod erat demonstrandum :)
niedziela, 18 grudnia 2011
NIEZOBOWIĄZUJĄCO
Miły wieczór samotnego mężczyzny - kieliszek nalewki od Eweliny (choć pewnie zaraz usłyszę, że od jej dziadka), "Józef Balsamo" Aleksandra Dumasa i koncert skrzypcowy Johannesa Brahmsa. Grany przez Aleksandrę Kuls. Lekki i świetlisty dźwięk, ciekawe pomysły interpretacyjne, precyzyjna intonacja, piękne tryle na koniec kadencji. Mam nadzieję, że dwie pozostałe części uwiodą mnie po równi.
I tak myślę sobie, że jednak Vengerov et consortes autentycznie nie trafili nie dopuszczając jej do finału Wieniawskiego. Szkoda.
I tak myślę sobie, że jednak Vengerov et consortes autentycznie nie trafili nie dopuszczając jej do finału Wieniawskiego. Szkoda.
sobota, 17 grudnia 2011
F-RAPP-UJĄCY MYKIETYN. A PO NIM MORNA
Polski klasyk ustalił, że mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, jak kończy. Myślę, że ów bon mot rozciągnąć można i na kobiety, i na przedsięwzięcia, zwłaszcza te, które niejako z definicji mają być twórcze. Zastosować można go więc również do polskiej prezydencji w UE rozpoczętej - na niwie kultury - prapremierą III Symfonii Pawła Mykietyna i symbolicznie zakończoną dziś ponownym wykonaniem tej kompozycji. W tym wypadku rzeczywiście koniec był lepszy od początku!
Wieczór prapremierowy przekonał mnie, że mamy do czynienia z utworem znakomitym. Mykietyn swobodnie bawił się formą łącząc swe zamiłowania do mikrotonów czy punktualizmu z odpisami z hip-hopu. Był tu loop (choć w zasadzie zamiłowanie do zapętlonej repetytywności to stały element kompozycji Mykietyna), były hip-hopowe rytmy, był pomysł na scratch (narracja trzeciej części symfonii przywodzi na myśl zwalniającą się i przyspieszającą płytę płytę gramofonową po której skrobią instrumenty) no i była rapująca (a czasem też slamująca) Jadwiga Rappe. Solistka potrafiła szczerze bawić się tą muzyką. Potrafiła także wydobyć z niej całą paletę ludzkich uczuć - od obrzydzenia, codziennego spleenu, po doznania - powiedzmy - egzystencjalne. Nie znalazła jednak godnych partnerów ani w orkiestrze Filharmonii Narodowej, ani w dyrygencie - Reinbercie de Leeuw.
Na szczęście podobnych odczuć nie miałem dzisiaj. AUKSO pod wodzą Marka Mosia stanęła bowiem na wysokości zadania. Jej gra była doskonale selektywna, bezbłędna rytmicznie, niewiarygodnie motoryczna i kolorowa. Muzycy jak ryba w wodzie czuli się w tej mieszaninie stylów i nastrojów nie tylko towarzysząc Rappe, ale doskonale jej współpartnerując. Symfonia była pięknie rozplanowana dramaturgicznie. Osiągając swą kulminację przy słowach "siedzę siedząc leżę szum rytm widzę widząc" etc, z których - na tle ostinatowego rytmu, na tle interweniujących smyczków - Rappe wydobywała egzystencjalną treść i po których orkiestra przechodzi w połączenie syreny alarmowej z hałasem nadlatujących meserszmitów [brzmiało niemal jak cytata z Trenu ofiarom Hiroszimy].
Należycie wybrzmiało też dowcipne zakończenie, w którym Mykietyn puszcza oko do słuchaczy (perkusista otwierający z hukiem butelkę szampana; tekst mówiący: tak tak, teraz czas na oklaski...).
O ile prapremiera przekonała mnie do tego utworu, o tyle po dzisiejszym koncercie będę twierdził, że mamy tu do czynienia z prawdziwym chef-d'oeuvre! I po cichu będę liczył, że może za czas jakiś zagrają je w Łodzi.
I wszystko by było pięknie, zarazem dowcipnie i podniośle, gdyby nie to, że odeszła dziś Cesaria Evora. Jest mi autentycznie smutno. Ale mam poczucie, że swą muzyką, że swym głosem pozostanie z nami bardziej żywa niż by się to nam wszystkim mogło wydawać!
Wieczór prapremierowy przekonał mnie, że mamy do czynienia z utworem znakomitym. Mykietyn swobodnie bawił się formą łącząc swe zamiłowania do mikrotonów czy punktualizmu z odpisami z hip-hopu. Był tu loop (choć w zasadzie zamiłowanie do zapętlonej repetytywności to stały element kompozycji Mykietyna), były hip-hopowe rytmy, był pomysł na scratch (narracja trzeciej części symfonii przywodzi na myśl zwalniającą się i przyspieszającą płytę płytę gramofonową po której skrobią instrumenty) no i była rapująca (a czasem też slamująca) Jadwiga Rappe. Solistka potrafiła szczerze bawić się tą muzyką. Potrafiła także wydobyć z niej całą paletę ludzkich uczuć - od obrzydzenia, codziennego spleenu, po doznania - powiedzmy - egzystencjalne. Nie znalazła jednak godnych partnerów ani w orkiestrze Filharmonii Narodowej, ani w dyrygencie - Reinbercie de Leeuw.
Na szczęście podobnych odczuć nie miałem dzisiaj. AUKSO pod wodzą Marka Mosia stanęła bowiem na wysokości zadania. Jej gra była doskonale selektywna, bezbłędna rytmicznie, niewiarygodnie motoryczna i kolorowa. Muzycy jak ryba w wodzie czuli się w tej mieszaninie stylów i nastrojów nie tylko towarzysząc Rappe, ale doskonale jej współpartnerując. Symfonia była pięknie rozplanowana dramaturgicznie. Osiągając swą kulminację przy słowach "siedzę siedząc leżę szum rytm widzę widząc" etc, z których - na tle ostinatowego rytmu, na tle interweniujących smyczków - Rappe wydobywała egzystencjalną treść i po których orkiestra przechodzi w połączenie syreny alarmowej z hałasem nadlatujących meserszmitów [brzmiało niemal jak cytata z Trenu ofiarom Hiroszimy].
Należycie wybrzmiało też dowcipne zakończenie, w którym Mykietyn puszcza oko do słuchaczy (perkusista otwierający z hukiem butelkę szampana; tekst mówiący: tak tak, teraz czas na oklaski...).
O ile prapremiera przekonała mnie do tego utworu, o tyle po dzisiejszym koncercie będę twierdził, że mamy tu do czynienia z prawdziwym chef-d'oeuvre! I po cichu będę liczył, że może za czas jakiś zagrają je w Łodzi.
I wszystko by było pięknie, zarazem dowcipnie i podniośle, gdyby nie to, że odeszła dziś Cesaria Evora. Jest mi autentycznie smutno. Ale mam poczucie, że swą muzyką, że swym głosem pozostanie z nami bardziej żywa niż by się to nam wszystkim mogło wydawać!
wtorek, 13 grudnia 2011
STAN WOJENNY MYKIETYNEM
Obudziłem się dzisiaj rano z Jackiem Kaczmarskim i jego "Modlitwą o wschodzie słońca". Nie jestem funem Kaczmarskiego, ale dzisiaj nie mogłem oderwać ucha od głośnika. Powracająca jak mantra prośba o to, by Pan "zbawił go od nienawiści" i "ocalił od pogardy" były mocnym kontrapunktem dla karnawału negatywności, przetaczającego się od wczoraj przez Polskę. Nie mogę jakoś zrozumieć, dlaczego kolejna ważna rocznica miast łączyć, miast wskazywać sens budowania, sprzyja burzeniu i sianiu nienawiści. Nie mogę również pojąć, dlaczego polscy dekomunizatorzy tak chętnie walczą o swe ideały per fas et nefas, zapożyczając z inkryminowanych czasów to, co najgorsze w retoryce i i pozostałych formach praxis. Mój brak zrozumienia potęguje jeszcze fakt, podkreślania ich katolickości. Czy znaczy to, że skandowanie haseł w stylu "Jaruzelski w wolnej chwili niech popełni harakiri" jest realizacją postulatu nadstawiania drugiego policzka i wypełnieniem prośby, by "Bóg darował nam nasze długi jako i my darowujemy je naszym dłużnikom"??
Sam wolę uczcić ten czas konstruktywnym wybieganiem w przyszłość. I chwilą zadumy i refleksji, choćby nad "Pasją wg Św. Marka" Pawła Mykietyna. Przyznaję, iż mimo mojej sympatii do tego kompozytora, bałem się tej kompozycji. Po nadmuchanym, patetycznym i kiczowatym stylu sakralnych kompozycji Krzysztofa Pendereckiego wydawało mi się, że wielkie formy muzyki religijnej są już zdecydowanie passe. Okazało się jednak inaczej. Sacrum Mykietyna nie rzuca na kolana i nie powala, raczej rodzi się w ciszy, w punktowej gadaninie instrumentów, w szmerze hebrajskiego. I w umiejętności łączenia. Także ognia z wodą. W tkankę orkiestry Mykietyn wplótł bowiem partie grane przez kapelę rockową, a samą historię opowiedział rekurencyjnie: poczynając od śmierci na krzyżu a kończąc na rodowodzie Jezusa.
Sam wolę uczcić ten czas konstruktywnym wybieganiem w przyszłość. I chwilą zadumy i refleksji, choćby nad "Pasją wg Św. Marka" Pawła Mykietyna. Przyznaję, iż mimo mojej sympatii do tego kompozytora, bałem się tej kompozycji. Po nadmuchanym, patetycznym i kiczowatym stylu sakralnych kompozycji Krzysztofa Pendereckiego wydawało mi się, że wielkie formy muzyki religijnej są już zdecydowanie passe. Okazało się jednak inaczej. Sacrum Mykietyna nie rzuca na kolana i nie powala, raczej rodzi się w ciszy, w punktowej gadaninie instrumentów, w szmerze hebrajskiego. I w umiejętności łączenia. Także ognia z wodą. W tkankę orkiestry Mykietyn wplótł bowiem partie grane przez kapelę rockową, a samą historię opowiedział rekurencyjnie: poczynając od śmierci na krzyżu a kończąc na rodowodzie Jezusa.
czwartek, 1 grudnia 2011
DAWNYCH NAGRAŃ CZAR. O 'FIDELIU' SŁÓW KILKA
Nie zawsze warto obrażać się na to, co minione. Nie zawsze też służąca obecnym standardom słuchania "historyczna wierność" wychodzi muzyce na dobre. Choćby w przypadku Liszta - jak słusznie podkreśla Łukasz Borowicz - współczesna niechęć do portamenta i rubata okazuje się niedźwiedzią przysługą. I jak Liszta lepiej szukać w nagraniach dawnych, tak i Beethovenowski "Fidelio" swe najlepsze realizacje ma już dawno za sobą.
Mój pierwszy kontakt z operą Beethovena był jednoznacznie negatywny. Dyrygowany przez Monstrum - Herberta von Karajana (który ujmuje mnie niemal wyłącznie w nagraniach z lat 50. XX wieku) - był monstrualnie nudny. Z nieznośnie groteskową Marceliną Helen Donath czy akademicko pomnikowym Florestanem Jona Vickersa.
W piękno "Fidelia" uwierzyłem dzięki Wilhelmowi Furtwaenglerowi, który - mimo ewidentnych usterek akustycznych - stworzył niezapomnianą kreację. Symfoniczną na miarę nie-operowości tej muzyki, pełną barw i na wskroś ludzką. Niemała w tym zasługa obsady. Fidelia/Leonorę zaśpiewała Martha Moedl, najwspanialszy (moim zdaniem) dramatyczny sopran tamtej doby. Doskonale postawiony, o głęboko czerwonej, matowej barwie. Posłusznie oddający wszelkie emocje i aktorskie intencje śpiewaczki. Kapitalnym Florestanem był tam młody Wolfgang Windgassen, czarujący metalicznym połyskiem swobodnie prowadzonego i wyrównanego tenoru. Najpiękniejszą Marceliną na płytach okazała się zaś Srebrenka [Sena] Jurinac. Furtwaengler wiedział, co robi, rezygnując z głosu subretkowego na rzecz pełnego lirico-spinotwego sopranu. Jurinac stworzyła postać bardzo wyrazistą, doskonale oddając młodzieńczo "złożone" uczucia swojej bohaterki. [Jaka szkoda, że jej śmierć 22 listopada br. przeszła u nas bez echa; cóż, ani o Niej, ani o Moedl jakoś trudno w Polsce pamiętać...].
Teraz odsłuchuję rejestracji spektaklu z MET z 1951 r. Orkiestrę prowadzi Bruno Walter, czytając Beethovena przez pryzmat niepokojów Mahlerowskich. Jest mniej klasyczny niż Furtwaengler, ale narracja ma większy nerw. Wręcz słychać, że na scenie odgrywa się niezły kryminał. Mimo że głos już nie ten i góry brać trudniej niż kiedyś, Fidelia/Leonorę przejmująco śpiewa Kirsten Flagstad znajdując doskonałe porozumienie z Setem Svanholmem (Florestanem). Jak na dzisiejsze standardy nagranie jest zbyt manieryczne, orkiestra nie zawsze schodzi się jak należy (choć może to tylko wrażenie wynikające z nie najlepszej jakości nagrania?) i nie zawsze wszystko jest czysto (kiksują choćby trąbki w kodzie "Abscheulicher! Wo eist du hin?"). Ale jakże świeżo brzmi w tym ujęciu Beethovenowska partytura. Jakiż magnetyczny urok z niej emanuje.
Dla Jurinac wyżej oceniam Furtwaenglera. Ale oba nagrania są absolutnie godne polecenia. Zwłaszcza tym, którzy - jak ja kiedyś - spisali "Fidelia" na straty.
http://www.youtube.com/watch?v=WTUOTQKSG3E
http://www.youtube.com/watch?v=WJNWtJB6cuo&feature=related
http://www.youtube.com/watch?v=Wmt8bImhucw
Mój pierwszy kontakt z operą Beethovena był jednoznacznie negatywny. Dyrygowany przez Monstrum - Herberta von Karajana (który ujmuje mnie niemal wyłącznie w nagraniach z lat 50. XX wieku) - był monstrualnie nudny. Z nieznośnie groteskową Marceliną Helen Donath czy akademicko pomnikowym Florestanem Jona Vickersa.
W piękno "Fidelia" uwierzyłem dzięki Wilhelmowi Furtwaenglerowi, który - mimo ewidentnych usterek akustycznych - stworzył niezapomnianą kreację. Symfoniczną na miarę nie-operowości tej muzyki, pełną barw i na wskroś ludzką. Niemała w tym zasługa obsady. Fidelia/Leonorę zaśpiewała Martha Moedl, najwspanialszy (moim zdaniem) dramatyczny sopran tamtej doby. Doskonale postawiony, o głęboko czerwonej, matowej barwie. Posłusznie oddający wszelkie emocje i aktorskie intencje śpiewaczki. Kapitalnym Florestanem był tam młody Wolfgang Windgassen, czarujący metalicznym połyskiem swobodnie prowadzonego i wyrównanego tenoru. Najpiękniejszą Marceliną na płytach okazała się zaś Srebrenka [Sena] Jurinac. Furtwaengler wiedział, co robi, rezygnując z głosu subretkowego na rzecz pełnego lirico-spinotwego sopranu. Jurinac stworzyła postać bardzo wyrazistą, doskonale oddając młodzieńczo "złożone" uczucia swojej bohaterki. [Jaka szkoda, że jej śmierć 22 listopada br. przeszła u nas bez echa; cóż, ani o Niej, ani o Moedl jakoś trudno w Polsce pamiętać...].
Teraz odsłuchuję rejestracji spektaklu z MET z 1951 r. Orkiestrę prowadzi Bruno Walter, czytając Beethovena przez pryzmat niepokojów Mahlerowskich. Jest mniej klasyczny niż Furtwaengler, ale narracja ma większy nerw. Wręcz słychać, że na scenie odgrywa się niezły kryminał. Mimo że głos już nie ten i góry brać trudniej niż kiedyś, Fidelia/Leonorę przejmująco śpiewa Kirsten Flagstad znajdując doskonałe porozumienie z Setem Svanholmem (Florestanem). Jak na dzisiejsze standardy nagranie jest zbyt manieryczne, orkiestra nie zawsze schodzi się jak należy (choć może to tylko wrażenie wynikające z nie najlepszej jakości nagrania?) i nie zawsze wszystko jest czysto (kiksują choćby trąbki w kodzie "Abscheulicher! Wo eist du hin?"). Ale jakże świeżo brzmi w tym ujęciu Beethovenowska partytura. Jakiż magnetyczny urok z niej emanuje.
Dla Jurinac wyżej oceniam Furtwaenglera. Ale oba nagrania są absolutnie godne polecenia. Zwłaszcza tym, którzy - jak ja kiedyś - spisali "Fidelia" na straty.
http://www.youtube.com/watch?v=WTUOTQKSG3E
http://www.youtube.com/watch?v=WJNWtJB6cuo&feature=related
http://www.youtube.com/watch?v=Wmt8bImhucw
Subskrybuj:
Posty (Atom)
PRASKA „LADY MACBETH MCEŃSKIEGO POWIATU”
Wojna Wojna jest nie tylko próbą – najpoważniejszą – jakiej poddawana jest moralność. Woja moralność ośmiesza. […] Ale przemoc polega nie ...
-
Nie będę krył, że należę do tej części melomanów, których cieszy "historycznie poinformowany" nurt wykonywania muzyki dawnej. Nam...
-
Podróż zimowa z poezją Stanisława Barańczaka to opowieść pozbawiona nawet iskier nadziei. Jest trzeźwa, ostra i smutna ocena naszej wsp...