Michał Rudziński, fot. Maciej Piąsta |
Z kanału orkiestrowego, rzecz
jasna. Zapewne w kontekście opery, do tego takiej, jak Wesołe kumoszki z Windsoru Ottona Nicolaia zabrzmieć to może
dziwnie, niemniej w moim odczuciu pierwsze skrzypce grała (nomen omen) dziś właśnie orkiestra. Michał Kocimski wydobył z niej
to, co najlepsze. Narracja toczyła się potoczyście, z dobrze zarysowaną
dramaturgią. Dyrygent świetnie wydobywał to, co w tej partyturze lekkie i
roztańczone. Pozwolił orkiestrze rozmigotać się w piosence Fentona. Wyczarował
wspaniały klimat nocy w parku windsorskim (tu partytura Nicolaia mocno
zadłużona jest u Carla M. von Webera i Felixa Mendelssohna). Temperatura „famfary”
wprowadzającej na scenę Falstaffa nie pozostawiała złudzeń, że oto mamy do
czynienia z napuszonością bez pokrycia. Wyjątkowo pięknie towarzyszyła też
orkiestra pod jego batutą Pani Reich w jej balladzie myśliwskiej, będącej — jak
przypomina Piotr Kamiński — „parodią opowieści Marschnera i Wagnera.
Orkiestra pod batutą Kocimskiego
pokazała, jak bogata w kolory i nastroje jest partytura Nicolaia, jak
mistrzowska jest jego orkiestracja i jak wszystko to służy melodyjności, z
ducha prawdziwie włoskiej.
Na tym tle warstwa sceniczna Kumoszek wypadła zdecydowanie gorzej. W
pełni doceniam troskę Beaty Redo-Dobber o młodych śpiewaków. Wyprowadzenie
akcji opery na czoło sceny i proscenium i „skrócenie” sceny poprzez stosowanie
kurtyn z całą pewnością sprzyjało realizacji ich zadań wokalno-aktorskich.
Szkoda tylko, że wykreowany w tych warunkach sceniczny świat był światem farsy
czy, jak orzekli moi towarzysze, kabaretu. Postaci narysowano grubą kreską i z
wykorzystaniem dość schematycznego ruchu scenicznego. Mieliśmy tu do czynienia
z rozbieganiem, charakterystycznym drobieniem kroków, jakby tanecznym ruchem z
uginaniem kolan, pozbawionymi aluzyjności gestami seksualnymi. W końcu Panie
Fluth i Reich regularnie wykonywały swymi spódnicami ruch, jakby miały zacząć
kankana. Pojawiające się na scenie służące Pani Fluth od początku do końca
zachowywały się jak głuptaski, a Dr Cajus i Junker Spärlich błaznowali. Być
może dałoby się tę koncepcję obronić, gdyby była wzięta w jakiś sceniczny
nawias, ale wszystko było tu — o paradoksie — bardzo serio. Do tego stopnia, że
na górnej ramie proscenium widzowie otrzymywali wyświetlane informacje o tym, że
słuchają uwertury, a potem z informacją, gdzie toczy się akcja. Nie rozumiem
też dwóch polskich intermediów, granych przy opuszczonej kurtynie — to zupełnie
nie mój poziom dowcipu, także jeśli chodzi o potoczność wykorzystanego języka. Z
całości wyłowiłem dla siebie obrazy w oberży, a także sceny ogrodowe i —
zasadniczo — finał w parku, do którego wykorzystano pełny rozmiar sceny. Jeśli
chodzi o sceny ogrodowe, właśnie w nich znalazłem coś, co na moment pozwoliło
wziąć w nawias wspomnianą wcześniej dosłowność tej farsy. Myślę tu o drzewach,
które jak żywo przywodzą na myśl estetykę glamour i kampu. Mieniące się i załamujące
światło tkaniny, rosnące na drzewach muszki (takie do smokingu, nie owady) — fascynująca
okropność, w której „tworzywo w możliwie najbardziej intensywny sposób
prezentuje swe właściwości” (Wioletta Kazimierska-Jerzyk, Kamp, glamour, vintage. Współczesne kategorie estetyczne). Nota bene o kampowości mówiłbym również w odniesieniu do sceny finałowej.
W moim odczuciu aktorsko
zdecydowanie najlepsza była grająca Panią Fluth Ewa Spanowska. Mniej podobała
mi się wokalnie. Nie zawsze jej głos był dostatecznie dźwięczny, ma też on bardzo
specyficzną barwę, dla mnie nieprzyjemną i raczej subretkową. Podobał mi się z
kolei mezzosopran Dominiki Stefańskiej, której kreacja w roli Pani Reich była
bardzo równa. W pamięć zapadnie mi jej ballada z aktu trzeciego, w której, jak
pisałem, znakomicie towarzyszyła jej orkiestra. Niekiedy, zwłaszcza wchodząc w
rezonans piersiowy i w górze w jej głosie pojawiał się groch, ale to sprawa do
przepracowania. Pochwały należą się
także Natalii Kordeckiej-Kolo (przydałby się jej jednak inny kostium) w roli
Anusi, a także Krzysztofowi Zimnemu — Fentonowi, który wzruszył mnie prostą
sentymentalnością swej ballady. Ładną postać w całości opery stworzył Wojciech
Sztyk jako Pan Fluth. Kumoszki to
opera o tyle niewdzięczna dla tak młodych wykonawców, o ile wymaga w głównej
roli basa, a więc głosu, który dojrzewa długo. Brakło dziś trochę nośności
głosu, dźwięczność w pełnej skali, swobody, ale na to Michał Rudziński będzie
mieć jeszcze czas.
Wesołe
kumoszki z Windsoru
Teatr Wielki w Łodzi i Akademia
Muzyczna w Łodzi
28 czerwca 2018 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.