Turandot to dla mnie szczególna opera i szczególna operowa rola. Pamiętam czasy, już w III RP, gdy dostęp do nagrań nie był w Polsce łatwy, nie istniał YT a dostęp do Internetu szwankował. Marzyłem jako szczeniak o Turandot na kompakcie, ale przez dość długi czas było to marzenie nieosiągalne. Najpierw dlatego że trudno było coś ściągnąć, potem dlatego że to, co można było zamówić kosztowało krocie. W końcu dorobiłem się niedrogiego przekroju bez podanych solistów — tylko orkiestra, chór i dyrygent. I padłem z zachwytu. Wytropiłem, że Turandot na płycie była Maria Slatinaru, artystka o wyjątkowo bogatej osobowości i niezwykle pięknym, doskonale wyszkolonym głosie.
Nie
wiem, ile wersji Turandot poznałem od tamtej pory. Trudno by je było zliczyć.
Nauczyłem się z nich tego, że w odróżnieniu od wielu innych ról, partia
Księżniczki nie pozwala na jakiekolwiek eksperymenty obsadowe. Przykład?
Zarówno Turandot, jak Izolda mają przypisany jako fach sopran „hochdramatisch”.
W studio jednak cudowną kreację w partii Izoldy dała Margaret Price. W
przypadku Turandot głosom spoza „fachu” nie pomogło żadne studio. Ale głos o
właściwym wolumenie to nie wszystko. Pozostaje kwestia swobody w morderczej
tessiturze. Bez niej zamiast na roli skupić się trzeba na technice, żeby
wszystko mogło „wejść” w punkt jak należy. Przykład? Nina Stemme — która nie ma
dostatecznej swobody, by zamiast na technice skoncentrować się na roli, a w La Scali, mówiąc oględnie, nie miała do tego dobrego dnia.
Przed
artystką, która dysponuje odpowiednią swobodą śpiewu, głosem o odpowiedniej
mocy i szlachetnej barwie, partia ta otwiera niezwykłe możliwości „kreacyjne”. Bo
też Turandot wcale nie musi być spiżem, kryształem i lodem — to stereotyp tyleż
rozpowszechniony, co wart nieustannego kwestionowania. Na pewno taką spiżową,
zimną i krystaliczną Księżniczką była Birgit Nilsson, ale wynikało to i ze
specyfiki jej głosu i temperamentu. I choć takie ujęcie roli nie jest mi
najbliższe, to uroda głosu i jego mistrzowskie wyszkolenie, wydaje się, że niczym
nieograniczona góra, swobodne szybowanie w rejonach wokalnej stratosfery, są
czymś, nad czym można się tylko zachwycać.
Interpretacyjnie bliższa jest mi
Inge Borkh — z Nilsson łączy ją jasna i metaliczna barwa głosu, choć o ile głos
Nilsson jest dla mnie „żywym srebrem”, o tyle głos Borkh jest dla mnie bary
cieplejszej, podbarwionej bursztynem czy złotem. Jest także „bardziej kruchy”, co
— w czym zgadzam się z Dorotą Kozińską — nie oznacza niedostatków wolumenu.
Zwyczajnie wolumen nie staje się u niej „krzepą”, a teatralny temperament
skłania ją do „uczłowieczania ról”, odsłaniania pęknięć, słabości, delikatności
w postaciach, które wydają nam się spiżowe.
Udało się to w niezrównany sposób
Marii Callas, która pokazała, że Turandot to istota przepełniona bezgraniczną
trwogą, przerażona i swoimi żądzami, jak pisze Piotr Kamiński, i utratą
wolności.
Maria Slatinaru dodała do tej roli specyficzny włoski żar, namiętność
i słodycz, które wybuchają ostatecznie w finale opery (w jej wykonaniu nawet „końcówka”
mało zgrabnie dorobiona przez Alfano nabiera sensu). Te cztery portrety
wystarczą by pokazać, jak wielowymiarowa jest partia Księżniczki i jak wielkie
możliwości kryje.
Przy czym tak, jak skazuje na dekapitację kandydatów do ręki,
tak może pogrzebać śpiewaczkę, która mierzy się z tą rolą bez niezbędnych „kwalifikacji”.
Największą kompromitacją jest chyba nagranie Katii Ricciarelli pod batutą
Karajana, nadzwyczajna przestroga dla późniejszych odtwórczyń tej roli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.